- Opowiadanie: Asaroth88 - Wampir Z Zgłębia

Wampir Z Zgłębia

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Wampir Z Zgłębia

Jerzy Kołodziejczyk wraz z rodziną jedli kolację. W ściszonym radiu spiker zapowiadał pogodę na następny dzień. Irena skrzywiła się nieco, słysząc, że znowu będzie zimno i ma padać deszcz.

– No takiego deszczowego maja to jeszcze nie było – powiedziała cicho grzebiąc łyżką w talerzu.

– Cóż poradzisz? Taka pogoda. A tak w ogóle, to powinnaś rzucić ten handel. Wystarczająco dużo zarabiam, abyś nie musiała pracować, tylko się opiekować domem i Zygmuntem.

– Dobrze wiesz Jurku, jakie mam podejście do tego. Lubię sama o siebie zadbać. Poza tym kocham to, co robię.

– A ja kocham was – niski głos Jerzego rozszedł się po kuchni, niknąc gdzieś w pokoju. – Wystarcza, że mnie nie ma dostatecznie często, przez co…

Jerzy nie dokończył. Rozległo się pukanie do drzwi. Wstał od stołu i poszedł na ganek. Przechodząc przez futrynę drzwi schylił się widocznie. Kolejne dwa stuknięcia.

– Przecież się nie pali – rzucił zdenerwowany otwierając.

W drzwiach stało dwóch mężczyzn, ubranych w długie płaszcze z wysokimi, postawionymi kołnierzami. Na głowach mieli kapelusze.

– Cześć – powiedział ten stojący z prawej. – Możemy wejść?

– Wiecie, która jest godzina?

– Dziewiętnasta – odparli jak na zawołanie. – Nie dąsaj się, tylko nas przepuść.

– No dobra, wchodźcie.

Mężczyźni weszli do ganku, następnie od razu skierowali się do kuchni. Zaskoczył ich widok żony Jurka wraz z dzieckiem. Ukłonili się delikatnie i poprosili o opuszczenie pomieszczenia.

– Nie mam zamiaru stąd wychodzić.

– Pani Ireno – zaczął jeden z mężczyzn. – Przecież wie pani, że to sprawy służbowe.

– Znowu chcecie wciągnąć mojego męża w jakąś sprawę?

– Daj spokój kochanie – powiedział pojednawczo Jurek. – Weź Zygmusia, i idźcie do drugiego pokoju.

– Nie przyjmuj żadnej sprawy!

Irena Kołodziejczyk zabrała syna i udała się do pokoju, trzaskając za sobą drzwiami.

– Twarda kobieta.

– Daruj sobie, Marku. Siadajcie i mówcie, o co chodzi.

– Chcemy, abyś zajął się sprawą wampira.

– Cha, cha, cha – Jerzy zaśmiał się gardłowo, poczym napił herbaty i spojrzał na swoich kolegów. – Mam żonę, dziecko. Rodzinę. Nie mam zamiaru się bawić w te sprawy. Poza tym, o ile dobrze mi wiadomo, to MO, stworzyło jakąś grupę śledczą.

– To fakt. Ale wciąż nic nie mają. Od pierwszego morderstwa, które miało miejsce siódmego listopada, w sześćdziesiątym czwartym, minęło już ponad półtora roku. A MO, ma tylko kolejną liczbę ofiar, która teraz wynosi czternaście.

– Ale co mnie to obchodzi? Ludzie? Ja wykonuję moje obowiązki, tak jak się należy. W mojej gestii nie leży bieganie za jakimś seryjnym mordercą.

– Dobrze wiesz, że jako agent SB, i tak będziesz zmuszony przyjąć tę sprawę. A że jesteś stąd, znasz dobrze zagłębie, tutejszą ludność, to pewnie szybciej osiągniesz rezultaty.

– Mam pracować sam?

– Nigdy w życiu. Włączymy cię do grupy operacyjnej, którą założyła Milicja. Sprawa o kryptonimie „Anna”.

– Ech… Nie wiem, co o tym wszystkim myśleć.

– I tak wyboru nie masz, więc prześpij się z tym, a jutro wstaw się na komendzie głównej w Katowicach. Liczymy na ciebie, Jurku. Całe społeczeństwo liczy.

– Dobra, dobra. Wystarczy już tego. A teraz, jeśli łaska, to wynoście się z mojego domu. Chcę spędzić wieczór z rodziną.

– Tak zrobimy. Pamiętaj. Jutro rano, o ósmej, w Katowicach.

– Żegnam panów.

 

 

***

 

 

Następnego dnia było ponuro. Cały czas padał deszcz. Tak, jakby niebo opłakiwało poprzednie ofiary wampira. I zanosiło się na to, że jeszcze długo będzie padać.

Tego dnia, punkt ósma, Jerzy Kołodziejczyk przekroczył próg pokoju, gdzie była prowadzona sprawa „Anna”. Pomieszczenie było niewielkie. Znajdowało się w nim około piętnastu milicjantów. Dało się zauważyć, iż byli zmęczeni, niewyspani. Ciągle ślęczeli nad zebranymi materiałami dowodowymi, których było nie wiele, nad zdjęciami dotychczasowych ofiar. Kiedy Jerzy zamknął drzwi, wszystkie spojrzenia zostały skierowane ku niemu.

– Agent Służby Bezpieczeństwa, podpułkownik Jerzy Kołodziejczyk – zaczął. – Zostałem tu przydzielony, aby wspomóc wasze działania. – Rozejrzał się czujnie po pokoju. – Nie martwcie się. Nie mam zamiaru przejmować dowodzenia, czy coś takiego – w tym samym momencie, po sali rozeszły się szepty. – Tak, jak powiedziałem na początku, jestem tu po to, aby pomóc, a nie przeszkadzać. Chciałbym się dowiedzieć, kto jest tutaj dowódcą, i porozmawiać z nim w cztery oczy.

Z samego końca sali ruszył w stronę Jerzego średniego wzrostu mężczyzna, o szpakowatych włosach i zielonym spojrzeniu.

– Ja tutaj dowodzę – odezwał się nieco zachrypłym głosem. – starszy inspektor Jerzy Gruba.

– Miło mi pana poznać, inspektorze – Jerzy Kołodziejczyk wyciągnął rękę. – Czy możemy przejść do innego pomieszczenia?

– Owszem. – Imienni uścisnął dłoń.

 

***

 

 

Mężczyźni usiedli na stołówce. Inspektor zaparzył kawy. Podał swojemu gościu, sam usiadł naprzeciw.

– Powiem wprost – odezwał się podpułkownik. – Będzie cholernie ciężko złapać tego skurwysyna, ale jestem do pańskiej dyspozycji. W zamian proszę tylko o jedno.

Jerzy Gruba uniósł pytająco brwi.

– Zależy mi na tym, abym był informowany na bieżąco. Chcę mięć dostęp do wszystkich akt sprawy. A przede wszystkim, proszę o szczerość.

– Hm… Dobrze. Ma pan na to moje słowo, panie pułkowniku. I muszę od razu zauważyć jedną rzecz…

– Jaką?

– Że dziwny z pana człowiek. Z reguły żądacie, a pan, pan prosi. Trochę to dziwne, ale miłe.

– Nie jestem taki, jak większość moich kolegów z pracy. – Jerzy Kołodziejczyk odparł z wyraźną dumą. – A może pan, ma jakieś uwagi, co do mojej skromnej osoby?

– Nie. Na chwilę obecną nie. A teraz, jeżeli pan pozwoli, to zapraszam. Zapoznam pana z milicjantami i sprawą.

– Bardzo dobrze.

 

***

Człowiek w czarnym prochowcu wszedł do kościoła. Jego długie, przepocone i mokre włosy opadały na ramiona. Zlewały się z kolorem płaszcza, sięgającego samej ziemi. Blada twarz wydawała się być upiorna. Grozy dodawały oczy, które były całe pomalowane na czarno, wraz z wargami. Człowiek ten był wysoki i szczupły, przez co zdawał się być jeszcze wyższy. Szedł wolno mijając rzędy ławek, patrząc na obraz Matki Boskiej trzymającej małego Jezusa. Czarne spojrzenie zdawało się przeszywać wszystko na wskroś.

Usiadł w trzecim rzędzie licząc od początku. Usiadł niechlujnie. Bez żadnego szacunku. Nogi wyłożył na oparcie ławki, która znajdowała się przed nim, a sam wyciągnął się, i rozparł wygodnie. Na pociągłej, wąskiej twarzy pojawił się uśmiech. Mężczyzna obnażył idealnie białe, mocne zęby, które nijak nie pasowały do reszty. Na czarnej koszuli opierał się odwrócony krzyż, wiszący na grubym łańcuszku. Na samym końcu krzyża, był wygrawerowany pentagram. Od krucyfiksu odbijały się światła świec. Był srebrny.

Otworzyły się drzwi zakrystii, znajdujące się tuż przy ołtarzu. Do kościoła wszedł ksiądz. Niski, otoczony wianuszkiem siwych włosów ksiądz. Starszy pan z okularami na nosie, który momentalnie spojrzał w stronę młodego człowieka. Zmarszczył brwi i pokiwał głową, nie dowierzając, jak dzisiejsza młodzież, nie wstydząc się niczego, potrafi zbezcześcić nawet Dom Boży.

Ruszył więc w stronę człowieka i, zatrzymując się tuz przy nim, popatrzył na niego podejrzliwie.

Młodzieniec nie zaszczycił księdza nawet spojrzeniem. Z uśmiechem na twarzy szeptał coś niezrozumiale. Oczy miał zamknięte. Włosy nieco opadły na twarz, gdyż miał pochyloną głowę.

– Zdejmij nogi z ławki, chłopcze, i usiądź stosownie do miejsca – powiedział cicho ksiądz, ale na tyle głośno, że słowa musiały dotrzeć do uszu człowieka w czerni. – Czy słyszysz…

– Jeszcze raz mi przeszkodzisz w rozmowie z Bogiem – człowiek spojrzał na księdza, a wzrok ten był groźny. – To cię zabiję, starcze.

Ksiądz wiedział, że człowiek nie żartuje. Czuł strach. Zaczął się cofać. Powoli. Z trudem przełykał ślinę. Schował się w zakrystii spocony, mokry, wystraszony. Mimowolnie chwycił za telefon. Zadzwonił na milicję. Powiedział o dziwnym osobniku, który przebywa w kościele, przy ulicy Kościelnej w Sosnowcu.

Komisariat znajdował się niedaleko, więc i milicja zjawiła się szybko. Dwóch funkcjonariuszy weszło do kościoła. Choć przyjechali dopiero po piętnastu minutach, młodzieniec wciąż siedział, jak siedział. Milicjanci ruszyli w jego stronę, lecz po kilku krokach zatrzymali się. Ksiądz wyglądał jednym okiem z zakrystii. Widział jak młodzieniec wstaje i spogląda na stróżów prawa. Widział, jak jeden z milicjantów sięga po broń i wyciąga ją wolno. Widział, jak drugi patrzył na niego ze zdziwieniem, kiedy zimna stal dotknęła jego rozpalonego czoła. Widział, jak człowiek rusza w stronę milicjantów, a kiedy ich wyminął, padł strzał. Widział w końcu, jak głowa jednego z funkcjonariuszy rozpada się niczym arbuz, brocząc ściany, ławki oraz ziemię czerwonymi plamami. Jak krew opuszcza jeszcze drgające ciało. Widział, jak młody człowiek odwraca się w drzwiach wejściowych do kościoła. Widział, jak się cieszy. Widział, jego nienaturalnie długie kły, jarzące się błękitem oczy. Hipnotyzowany spojrzeniem, usłyszał drugi strzał. Na ziemię upadł kolejny trup. Milicjant – morderca popełnił samobójstwo. Z ust i dziury w potylicy wychodził dym. Płynął powoli ku górze, wijąc się niczym duch. Zniknął rozwiany przypływem wiatru. Zniknął także młody człowiek. W drzwiach do katedry, pozostała pustka oraz… Ironiczny śmiech.

Ksiądz uklęknął chowając twarz w dłoniach. Czołem dotknął zimnej posadzki i zaczął płakać.

 

***

Jerzy Kołodziejczyk wrócił do domu późnym wieczorem. Wszedł po cichu, delikatnie zamykając drzwi. Zapalił światło w kuchni, przymknął drzwi od pokoju. Rzucił ospałym ruchem papierową teczkę na stół. Zdjął płaszcz, kapelusz oraz marynarkę. Rozluźnił krawat i podciągnął rękawy. Wstawił wodę i usiadł przy stole. Wziął do ręki teczkę i otworzył. Wysypały się z niej zdjęcia. Kilka upadło na ziemię. Jurek zaklął pod nosem. Chciał się po nie schylić, kiedy do kuchni weszła jego żona.

– Czemu tak…? Co to jest?– Wskazała ruchem głowy na zdjęcia oraz teczkę.

– Akta sprawy. Nic specjalnego.

Irena Kołodziejczyk podeszła do męża i uderzyła go w twarz. Przyglądała mu się ze łzami w oczach. Jurek opuścił głowę.

– Powiedziałeś, że już nie będziesz chciał brać żadnych spraw! – Zaczęła krzyczeć, trząść się z nerwów. – W dodatku przynosisz to gówno tu, do domu! Chcesz, żeby Zygmunt zobaczył zdjęcia? Ależ zapomniałam! Przecież to nie jest twój syn, więc co cię to obchodzi, że zobaczy!

– Nie mów tak. Dobrze wiesz, że kocham go jak własne dziecko. I nie krzycz, bo się obudzi. Chciałem na spokojnie zapoznać się ze sprawą. Bo w biurze był natłok informacji. Chciałem tylko przeczytać, by jutro to zawieźć. Nic wielkiego.

– Co to za sprawa? – Żona agenta była już nieco spokojniejsza.

– Nasz zagłębiowski wampir.

– Co?! – Wybuchła na nowo. – Ogłupiałeś do reszty?

– To jest mój obowiązek, czy mi się to podoba, czy nie. A jak ci się nie podoba, to idź spać, i daj mi święty spokój. Mam dość twojego ciągłego narzekania. Robię to przede wszystkim dla was!

– Nie tłumacz mi się. Nie chce tego więcej słuchać. Mam nadzieję, że będziesz to czytać do samego rana. Dobranoc! – Syknęła przez zęby i udała się do pokoju.

Jerzy patrzył na drzwi jeszcze jakąś chwilę czasu, poczym wziął się za swoją pracę.

 

***

 

 

Tego dnia nie padało. Było ciepło. Wreszcie można było poczuć tę letnią pogodę. Irena Kołodziejczyk wraz z synkiem stała na targu w Będzinie. Miała własny stragan, na którym sprzedawała swetry. Ruch był spory. Dużo ludzi się kręciło w tę, i we w tę. Było naprawdę tłoczno. Jak na środę, utarg już o godzinie jedenastej był spory.

Zygmunt siedział na malutki, rybackim krzesełku z obrażoną miną, kiedy do straganu podszedł wysoki, długowłosy mężczyzna. Był przystojny. Ubrany na czarno. Na koszuli wisiał odwrócony krzyż, a na jego końcu widniał pentagram. Do dżinsów przypięty był łańcuch. Dość gruby. Mężczyzna oglądał ciemne swetry. Irena od razu spostrzegła wiszący na piersi mężczyzny krzyż.

– Nie ładnie tak, odwrócony krzyż, przy sercu nosić – powiedziała sztywno.

– Zależy, jak się na niego patrzy – odparł z uśmiechem mężczyzna.– Z mojej perspektywy, jest on dobrze umieszczony. Patrzę przecież na niego z góry, więc jest wszystko tak, jak być powinno.

– A ten pentagram? Po co on tam jest?

– To znak. Znak, że można połączyć zło oraz dobro w jednej naturze. Jest to też znak tego, że we wszystkim, co dobre, czai się odrobina zła, i odwrotnie.

– Ciekawy tok rozumowania. W każdym razie odbiega on od ogólnych norm. Nie boi się pan, że może mieć z tego powodu jakiekolwiek nieprzyjemności?

– Kochana, ja cały odbiegam od norm. Nie tylko ten, o, wisiorek, ale także mój sposób bycia, rzekłbym, jest z goła odmienny. A czy się boję? Nie. Gdyż nie znam uczucia strachu. W każdym razie, nie przyszedłem tutaj gaworzyć na temat mojej mentalności, tylko po sweter. Ten czarny jest ładny.

– A może by pan sobie wziął ten zielony? Ożywiłby tę przystojną, bladą twarz.

– Cha, cha, cha. Dziękuję, ale wolę czarny.

– Dlaczego?

– Jest taki mało męski, ten zielony.

– Mój mąż akurat ma taki sweter i jest z niego bardzo zadowolony.

– A gdzie pracuje? W przedszkolu – zaśmiał się mężczyzna.

– Nie. Pracuje w Służbie Bezpieczeństwa.

Irena bacznie przyglądała się jego twarzy w chwili, gdy wypowiadała słowa. Mina jednak nie zmieniła się ani trochę. Wciąż pozostawał na twarzy ironiczny uśmiech. Nawet nie drgnęła mu powieka.

– Fajna sprawa. Sam bym chciał w czymś takim pracować, ale niestety nie mogę. Mam wadę serca.

– Wcale nie taka fajna. A wracając do swetra, zapakować?

– Tak, poproszę.

– O to i sweter. O. I nawet mój mąż tu idzie, więc może sobie pan z nim porozmawiać o pracy w SB.

– Zgodne. Nie, dziękuję. Do widzenia.

Mężczyzna ukłonił się kobiecie i zerknął na człowieka, który rzekomo miał być jej mężem, tak, aby nie zauważyła. Ruszył przed siebie. Szedł wolno, choć przed nim szło tylko kilka osób. Udając, że patrzy na zamek, zderzył się ramieniem z Jerzym Kołodziejczykiem. Jerzy odwrócił się w ślad za mężczyzną. Popatrzył chwilę na niego i pokiwał głową, jakby miało to znaczyć o braku kultury młodzieży.

– Zwijamy to, Irenko, i jedziemy do domu.

– Postoję jeszcze godzinkę. A tak w ogóle, to co tu robisz? Nie powinieneś być w Katowicach?

– Nie. Poddałem im pewną myśl odnośnie sprawy, a zanim ten pomysł wprowadzą w życie, minie parę dni.

– Co to za pomysł?

– Opowiem Ci w domu.

 

***

 

 

– A więc, co to za pomysł? – Zaczęła Irena.

– Podpowiedziałem milicjantom, żeby zrobili dwie rzeczy. Mianowicie profil mordercy, czyli jego charakter, jakieś potencjalne choroby psychiczne. A druga rzecz polega na tym, że muszą sprawdzić wszystkie dziwne zgłoszenia, ze wszystkich komisariatów w powiecie Będzińskim, zaczynając od października, sześćdziesiątego czwartego.

– Prawie dwa lata wstecz. Zajmie im to kupę czasu.

– Wiem, dopóki tego nie zrobią, mam wolne.

– Chociaż tyle dobrze. Może się przejdziesz z Zygmusiem do parku, jak masz czas, a ja zrobię obiad?

– No dobrze. Zygmunt! Chodź, idziemy na spacer!

 

***

 

 

Jerzy wraz z synem udali się do parku Leśna, który był niedaleko ich domu. Zresztą Kazimierz Górniczy, jest bardzo miłym i spokojnym miejscem. Wszystko dzięki temu, że znajduje się tu pokaźnych rozmiarów park. Można powiedzieć, że jest on azylem, dla takich osób jak Jerzy, którzy ciągle są zabiegani, wplątani w jakieś sprawy. Tu można odnaleźć spokój ducha. Dwa piękne jeziora, mini – zoo, amfiteatr, ścieżki leśne. Wszechobecna zwierzyna. Aż trudno uwierzyć, że kilkaset metrów dalej jest kopalnia, która prosperuje jak żadna. Ale z drugiej strony, to nic dziwnego. Przecież tak uprzemysłowione województwo, jak Śląsk, musi mieć swoje absurdy. Zresztą, gdzie tam Śląsk, samo Zagłębie Dąbrowskie, już jest pełne kopalń fabryk i parków. Jest to dobre, bo kontrast musi być. W całym tym otoczonym smogiem terenie, jest ta nuta zieleni, a także krwi. No, ale kontrast musi być!

Zygmunt zatrzymał się koło kozic górskich. Jadł watę cukrową, nie odrywając wzroku od zwierzyny. Agent SB dołączył po chwili. Spojrzał na pasące się opodal osły. Podobał mu się ten park. Lubił go. Ale myślał teraz o czymś innym.

– Tato – odezwał się Zygmuś. – A co mi kupisz na urodziny?

– Jak byś wiedział, co ci kupię, to przecież nie byłoby niespodzianki – odparł Jerzy kucając. – Poza tym, kiedy masz urodzinki?

– To ty nie wiesz – naburmuszył się chłopiec.

– Wiem, pytam się czy ty wiesz.

– Wiem, szesnastego czerwca.

– Ładnie.

– A wiesz, w którym roku się urodziłem? – Pytania małego chłopca zdawały się nie mieć końca.

– Tak, tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego. I ile skończysz latek teraz?

– No przecież to jasne, że sześć!

– Mądrego ma pan synka – odezwała się kobieta, która podeszła do nich wraz z psem.

– Dziękuję – odparł krotko Jurek.

– Jak Ci na imię chłopczyku? – Zapytała kucając.

– Zygmuś. Ładny psiak.

– O. Dziękuję.

Chłopiec zaczął głaskać psa. Jamnik rozciągnął się na ziemi i, merdając ogonem, nadstawiał karku, aby go jeszcze bardziej podrapać.

– Czy już coś pan wie, w sprawie tego wampira?

Jerzy spojrzał na kobietę wyraźnie zaskoczony pytaniem. Zdziwił się. Przecież nawet jej nie znał, nie wiedział, kim była. Gdyby zapytał go jakiś kolega, czy nawet znajomy, to pytanie byłoby z goła normalne i do przyjęcia. Ale to?

Nagle poczuł coś wiercącego na plecach. Promieniowało na całe ciało, jeżąc nawet włosy. Czuł mrowienie. Ktoś go obserwował.

– Może mi pan odpowiedzieć? – Kobieta ponowiła pytanie.

– Nie, nie mogę.

Agent SB złapał syna za ramiona.

– Wracamy do domku. Mama już pewnie zrobiła obiad – powiedział z uśmiechem.

– Mogę się jeszcze pobawić z pieskiem? – Zapytał smutnym, dziecięcym głosem Zygmuś.

– Niech pan pozwoli dziecku.

– Mamy własnego psa. Chodź synku.

Jerzy wziął dziecko na ręce i odwrócił się powoli, patrząc dyskretnie na ławki znajdujące się między drzewami. Nie żegnając się z kobieta, ruszył przed siebie. Dalej czuł czyjś wzrok na sobie, ale nikogo nie widział. I nie mógł zobaczyć, gdyż długowłosy człowiek, z odwróconym krzyżem, siedział wysoko, wśród koron drzew, przyglądając się esbekowi z uśmiechem na twarzy.

Kiedy tylko Jurek zniknął za zakrętem, kobieta, która stała przy zwierzętach z psem, złapała się za głowę i rozejrzała dookoła, jakby w ogóle nie widziała dlaczego się tu znalazła.

 

***

 

 

Czternastego czerwca, odbył się pogrzeb dwóch milicjantów. Pochówek miał miejsce na cmentarzu komunalnym na Dańdówce. Ludzi było pełno. Nie było tylko księdza, który widział całą sprawę. Był teraz przesłuchiwany w komendzie przez aspiranta Pawła Kamieńskiego.

– A więc mówi ksiądz, że ten milicjant, sam wyciągnął broń i zastrzelił od tak sobie, swojego kolegę, a później siebie?

– Tak, tak przecież mówię. Ile razy mam to jeszcze powtarzać?

– Tyle, ile będzie trzeba. Zresztą zaraz przyjedzie tutaj podpułkownik Jerzy Kołodziejczyk. Agent SB – Paweł Kamieński wyraźnie zaakcentował ostatnie litery. Zobaczył jak ksiądz pobladł. – Ja już nie mam więcej pytań. Mam nadzieję, że może pan podpułkownik się dowie czegoś więcej.

Aspirant Paweł Kamieński opuścił pokój przesłuchań i udał się do pokoju obok, który znajdował się za lustrem. W pokoju siedział już Jerzy Kołodziejczyk. Kiedy tylko milicjant wszedł, agent podniósł się z krzesła.

– Byliście mało przekonujący, panie Kamieński.

– Sami widzicie, że chłop coś pierdoli. Chyba jest jakiś niepoczytalny.

– Dobra, dobra. Zaraz się okaże, czy jest, czy nie jest.

Jerzy Kołodziejczyk wszedł do pomieszczenia, w którym siedział ksiądz. Zamknął delikatnie drzwi i ruszył do przodu. Usiadł naprzeciw i patrzył. Spoglądał na księdza bacznym okiem. Bez trudu dostrzegł, że jest przerażony.

– Nazywa się pan Marek Kwiecień?

– Tak – odpowiedział i od razu uciekł zwrokiem.

– Mógłby mi pan jeszcze raz opowiedzieć, już ostatni – zaznaczył Jurek – co się wydarzyło tamtego wieczoru?

Ksiądz Marek Kwiecień zaczął powoli. Spokojnie. Opisał wszystko dokładnie. Powiedział o dziwnym osobniku, który jego zdaniem rozkazał zabić milicjantowi siebie i kolegę. Opowiedział nawet o tym, że ten człowiek, miał dziwne oczy. Jerzy wierzył przesłuchiwanemu. Widział, z jakim trudem mężczyzna wypowiada każde słowo, które nawet dla niego zdawało się być absurdem. Nie mniej jednak, słowa te miały w sobie jakąś prawdę. Być może niewielką, ale miały.

Po wysłuchaniu księdza Marka Kwietnia, zwolnił go do domu, sam zresztą tez udał się we własne zacisze, aby pomyśleć. Nie chciał z nikim rozmawiać. Po przyjściu do domu zamknął się w pokoju z butelka piwa, i myślał. Myślał o tym tajemniczym człowieku. Wiedział, że warto by było go sprawdzić. Tak dla pewności, ale z drugiej strony… Przecież mógł to być zwykły chuligan, a księdzu mogło już do głowy uderzyć mszalne, którym się raczył przez cały dzień. W efekcie od natłoku myśli sam zasnął.

 

***

 

 

– Kurwa! Dlaczego nigdy nie ma żadnych śladów? – Jerzy Gruba wrzeszczał na całe gardło. Nie potrafił już dłużej utrzymać emocji na wodzy. – Kurwa! Zabił kolejną kobietę. Właściwie, to było jeszcze dziecko. Ale to już niema pieprzonego znaczenia. Powiedzcie mi, kurwa, dlaczego nigdy nie ma żadnych śladów? Przecież to jest pierdolony człowiek, a człowiek się myli, do chuja pana! Człowiek popełnia błędy!

– Spokojnie, panie inspektorze – odezwał się łagodnym głosem Jurek.

– Jak mam być, kurwa, spokojny, kiedy ten pierdolony idiota cały czas morduje, nie zostawiając jebanych śladów?

– Dorwiemy go w końcu. Spokojnie.

– W dupie mam to wszystko już! – Jerzy Gruba wyszedł z pokoju, trzaskając za sobą drzwiami.

– Niech ochłonie. Gdzie jest ciało tej kobiety? Chciałbym je obejrzeć.

– Jest w szpitalu wojewódzkim – odezwał się jeden z milicjantów. – Mogę pana zawieźć.

– Dziękuję, pojadę swoim autem.

Jerzy Kołodziejczyk wyszedł z komendy głównej podenerwowany. Wiedział, po co jechał do szpitala. Wiedział i bał się tego. Ale sytuacja powoli zaczęła wymykać się spod kontroli. Każdy był zmęczony, a wszystko, co robili, nie przynosiło efektów. Nie chciał, aby były kolejne ofiary, dlatego zdecydował się na ruch, który go zniszczy, a może nawet zabije.

Wsiadł do samochodu. Jechał przy otwartych oknach. Jechał szybko, a mimo tego cały był gorący, spocony. Trząsł się, obawiając konsekwencji tego, co zrobi, choć nie widział innego wyjścia, w tej sytuacji.

 

***

 

 

W szpitalu było pełno ludzi. Ciągle ktoś się kręcił, biegał w każdą stronę. Jerzy podszedł do portierni. Położył legitymację na blacie i zażądał dostępu do zwłok Gomółki Marii.

Nie musiał długo czekać. Lekarz zjawił się szybko. Zaprowadził esbeka do prosektorium, gdzie na stole zostały już ułożone zwłoki młodej dziewczyny.

– Proszę mnie zostawić samego – rzucił zdecydowanym głosem podpułkownik.

– Nie chce pan, abym towarzyszył, przy okazji tłumacząc obrażenia?

– Z całym szacunkiem, doktorze, ale znam się na tym nie gorzej niż pan.

– Skoro tak, to już idę.

Gdy tylko za lekarzem zamknęły się drzwi, Jerzy podszedł do zwłok. Przełknął głośno ślinę i odkrył prześcieradło. Dziewczyna miała cały tył głowy zmasakrowany. Pękniętą czaszkę pokrywał zlepek czerwonych od krwi włosów.

Jerzy Kołodziejczyk włożył drżącą rękę do kieszeni. Wyciągnął z niej malutki skalpel, który przyłożył do szyi denatki. Delikatnie naciął skórę. Z martwego ciała wypłynęło nieco zimnej, ciemnej, granatowej wręcz krwi.

Esbek schował nóż u umoczył opuszek środkowego palca we krwi. Nie mógł opanować drżenia rąk. Całe się trzęsły, jakby mu było zimno. Przystawił dłoń do twarzy. Zamknął oczy i powąchał wolno spływającą ciecz a następnie ją dokładnie zlizał.

Stał chwilę w bez ruchu i nagle wybuchł. Chwycił się za głowę i upadł na kolana. Krzyknął przeciągle i otworzył oczy. A oczy te miały niebieski, jarzący się kolor. Kły stały się nienaturalnie długie, a twarz zrobiła się upiorna. Jerzy Kołodziejczyk dostał to, po co tu przyszedł. Zobaczył, co się stało dnia poprzedniego. Widział wszystko dokładnie. Widział oczami zamordowanej dziewczyny. Widział jak szła do domu, było ciemno. Rozpoznał miejsce, to było Zagórze. Zobaczył, jak na drodze nagle pojawia się mężczyzna, który podchodzi do niej z uśmiechem na twarzy. Niebieskie spojrzenie o morderczej intencji. Usłyszał, co do niej powiedział.

 

***

 

 

– Nie boisz się tak sama po ciemku chodzić? – Zapytał mężczyzna w czerni.

– Przepraszam, ale się spieszę – Maria Gomółka chciała wyminąć człowieka, ale ten zaszedł jej drogę. – Mam pistolet, i użyję go jak będę zmuszona.

Mężczyzna zaśmiał się obnażając długie kły. Kobieta otworzyła szerzej oczy, przerażona cofnęła się o krok, wyszarpnęła broń z torebki i strzeliła. Prosto w serce. Mężczyzna upadł na ziemię. Upadł śmiejąc się. Kobieta strzeliła jeszcze trzy razy. Człowiek śmiał się dalej. Po chwili wstał i wyciągnął palcami kule, poczym schował je do kieszeni. Maria Gomółka widziała, jak dziury goją się w natychmiastowo.

– Czym… Czym… – Nie mogła wypowiedzieć zdania, gdyż słowa mieszały jej się ze szlochem, łzami i smarkami.

– Jestem śmiercią, kochana! Jestem wampirem – zaśmiał się pytany. – A teraz przestań płakać, bo i tak Cię zabiję!

Kobieta chciała uciec, ale wampir złapał ją za rękę i rzucił. Kobieta przeleciała w powietrzu kilkanaście metrów, poczym uderzyła głucho o ziemię. Nie straciła przytomności. Chciała krzyknąć, ale wampir był już przy niej. Zdecydowanym ruchem złamał jej szczękę. Dziewczyna zawyła z bólu. Wampir tylko się zaśmiał. Sycił się jej bólem i strachem. Chwycił jej dłoń i zmiażdżył w potwornym uścisku. Kobieta była już na granicy wytrzymałości. Już się nawet nie próbowała wyrywać. Leżała spokojnie i płakała.

– Skoro już mi nie dostarczasz przyjemności – powiedział – to żegnam!

Upiór chwycił kobietę za głowę, uniósł nieco w górę i uderzył o ziemię. Czaszka pękła i wbiła się w mózg. Odrzucił kawałek dalej ciało, jakby chciał się jeszcze pobawić zwłokami. Wstał zadowolony z siebie i podszedł do martwej dziewczyny rozsuwając rozporek.

 

****

 

 

Jerzy Kołodziejczyk klęczał na zimnej posadzce. Był cały mokry od potu. Drżał z zimna. Spazmy były wywołane także strachem oraz bólem, uczuciami, jakie trawiły młodą kobietę w trakcie spotkania z wampirem. Teraz, trawiły one ciało Jurka. Bolał go każdy mięsień. Bał się ciemności, jaka pochłaniała całe pomieszczenie. Nawet mała lampka, dająca mało mlecznego światła nie pomogła.

Na zimne betonowe płytki kapały krople potu. Esbek oddychał z trudem, jego martwe serce biło szybko. Za szybko. Poczuł zawroty głowy. Spróbował się podnieść, ale próba ta zakończyła się upadkiem. Rozbity łuk brwiowy zagoił się momentalnie. Ale Jerzy wciąż leżał. Uniósł się na ręce i zwymiotował. Przytrzymał się stołu, na którym położono zwłoki dziewczyny, i podniósł się kolejny raz. Wysiłek był ogromny. Pękające mięśnie regenerowały się na bieżąco. Wszystko dookoła wirowało. Oddech był tak ciężkim wyzwaniem, jakby cała klatka piersiowa zdawała się być zmiażdżona. I do tego ten strach oraz ból. Podpułkownik postawił pierwszy krok w niestabilnym świecie. Omal nie upadł. Zamknął oczy i szedł po omacku. Położył dłoń na stalowych drzwiach. Chłodny metal na sekundę orzeźwił go. Drzwi nie chciały się otworzyć. Jerzy nie myślał o naciśnięciu na klamkę. Pchnął lekko, a stalowe wrota upadły z hukiem na ziemię wraz z futryną oraz gruzem. Nie myślał o konsekwencji. Chciał wyjść z tego pomieszczenia. Chciał iść na dwór i odetchnąć. Oparł się ramieniem o ścianę i, szurając marynarką po białej lamperii, szedł wolno do przodu.

Nadbiegający lekarz oraz ochroniarz stanęli jak wryci, widząc stan esbeka. Ale największą uwagę przykuły jego oczy. Takie niebieskie.

– Odejść stąd! – Krzyknął jakby nie swoim głosem. – Wypierdalać! Zabezpieczam to pomieszczenie!

– Ale… – Zaczął lekarz nieśmiało. – Ale tak nie wolno.

Jerzy doskoczył do niego w sekundzie. Złapał go za gardło i uniósł przyciskając do ściany.

– Jak mówię won!, to znaczy, że ma was tu nie być!

Esbek walczył teraz z głodem krwi, wyglądał jak trup. Był cały blady i zimny, choć jego ciało opuszczał pot, jakby sam chciał uciec w bezpieczne miejsce. Tak dawno nie pił krwi, a teraz, kiedy ją spróbował, ma ochotę na więcej. Z trudem puścił lekarza. Odwrócił się i spojrzał na ochroniarza, który zlał się w spodnie i stał w bezruchu. Minął go wolno, sycąc się zapachem strachu. Odszedł już szybszym krokiem.

Gdy tylko wyszedł ze szpitala odetchnął głęboko, zdjął marynarkę i wrzucił do samochodu. Poczuł, że serce zaczyna zwalniać. Ból jeszcze nie ustępował, ale strach już zniknął. Pomimo cierpienia, czuł wyraźną ulgę. Pobiegł za szpital, rozejrzał się dokładnie dookoła. Było pusto. Przykucnął nieco i wyskoczył w górę. Wskoczył na dach budynku. Usiadł na rozgrzanym dachu, zamknął oczy i zemdlał.

 

***

 

 

Obudziły go zimne krople deszczu. Podniósł się powoli. Rozmasował kark. Nie bolało go już nic. Czuł się dobrze, choć był zmęczony i wykończony pod każdym względem. Wstał i rozejrzał dookoła. Musiał chwilę pomyśleć, gdzie się znajduje. Po chwili wszystko sobie przypomniał.

– Już ciemno, nie idziesz na kolację?

Jerzy Kołodziejczyk usłyszał głos dochodzący zza jego pleców. Rozpoznał ten głos od razu. Odwrócił się i zobaczył długowłosego mężczyznę. Stał na gzymsie w długim prochowcu, który teraz furkotał na wietrze. Na piersi widniał odwrócony krzyż z wygrawerowanym pentagramem.

– Dlaczego zabijasz tylu ludzi? – Zapytał dość naiwnie.

– Dlaczego? Bo lubię się sycić ich strachem, bólem, krzykiem. Widokiem ich twarzy, kiedy zadaję im cierpienie.

– Jesteś wampirem, powinieneś tylko zabić wtedy, gdy wymaga tego organizm, a nie kiedy chcesz się zabawić.

– Ale co tym możesz wiedzieć? Zawsze pijesz krew, która jest używana do transfuzji, czy nawet – wampir splunął soczyście – krew zwierzęcą. Nie masz prawa się wypowiadać na mój temat. Nie masz prawa negować niczego, co robię.

Długowłosy zeskoczył delikatnie z gzymsu i ruszył w stronę Jurka. Ich niebieskie, wampirze spojrzenia spotkały się. Jerzy cofnął się o krok, gdy tamten zatrzymał się kilka metrów od niego.

– Jeżeli nie zamierzasz przestać, to będę zmuszony cię zabić.

– Cha, cha, cha! – Wampir szczerze się roześmiał – W tym stanie? Oboje dobrze wiemy, że osiągnąłeś swój limit. Nie jesteś wstanie się sprawnie poruszać. Zdolność Czytania Krwi jest przydatna, ale jak widać zbyt obciąża organizm.

Esbek nie skomentował. Dobrze wiedział, że w tym momencie jest w opłakanym stanie. Fakt, człowieka by zabił bez trudu, ale nie wampira. Już sama walka z myślami, kosztowała go masy energii, a co dopiero, gdyby doszło do starcia? Ale wiedział, że musiał w jakiś sposób go zatrzymać. Po prostu musiał. A przynajmniej spróbować.

– Być może według ciebie, jestem u kresu sił, ale nie możesz mieć pewności…

– Mogę – przerwał. – Jedną z moich zdolności jest Wyczuwanie Energii. Ty masz jej niewiele.

– Wystarczająco, by cię zabić – Jerzy wiedział, że to kłamstwo nie wygląda najlepiej. – A jeżeli ja tego nie zrobię, to złożę stosowny raport Radzie, oni już sobie z tobą poradzą.

– Teraz tylko pomyśl, czy pozwolę ci iść do nich? – zapytał z zamkniętymi oczami, śmiejąc się pod nosem.

Jerzy Kołodziejczyk zacisnął dłonie w pięści. Przeklął pod nosem i rzucił się na wroga. Ruszył szybko. Szybko, ale tylko dla ludzkiego oka. Długowłosy bez trudu ominął pędzącą pięść, a sam wyprowadził kopnięcie, które posłało Jurka na pozycję wyjściową. Z ust poleciała mu strużka krwi. Splunął czerwoną plwociną i zaczął się podnosić. Oderwał ręce od ziemi i skoczył. Znalazł się tuż za przeciwnikiem. Uderzył lewą ręką w plecy, kolejny cios sięgnął potylicy. Długowłosy był nieco oszołomiony. Jurek wykorzystał sytuację. Wykorzystał to, że go nie docenił. Esbek szarpnął nim odwracając oponenta twarzą do siebie. Uderzył w żołądek, poczuł jak mięśnie w prawej ręce pękły, ale musiał kontynuować. Lewa pięść uderzyła hakiem, wyrywając wampira w powietrze, wyrzuciła go poza dach. Jerzy ruszył za przeciwnikiem. Skoczył. Złapał go w powietrzu, zanim jeszcze przekroczył linię gzymsu. Objął go z całej siły, aby nie mógł się ruszać. Tuż przy samej ziemi odskoczył od niego. Długowłosy rozbił się na betonie. Płytki pękły, a sam wampir wbił się na kilka centymetrów w wylewkę. Jerzy z trudem oddychał. Potrzebował krwi. Ale nie miał czasu teraz na to. Wytężając wszystkie mięśnie, wyskoczył w górę i spadł z kilkunastu metrów na podnoszącego się przeciwnika wbijając go jeszcze głębiej mocnymi stąpnięciami. Podskoczył jeszcze klika razy. Z każdą chwilą klatka piersiowa długowłosego pękała i kruszyła się, jak beton, który znajdował się pod nim. Ostatni skok. Nogi miały zmiażdżyć głowę, ale natrafiły na pustkę. Wampir zdążył odskoczyć.

– No… pro… szę – wymamrotał nim tors zregenerował się na nowo. – Na wpółmartwy, a się rzuca – mówił już normalnie. – Nie spodziewałem się. Ale nie szkodzi, drugi raz nie popełnię tego samego błędu. A tak swoją drogą, to przepraszam, gdyż zapomniałem się przedstawić.

Nazywam się Marek Krauze – wampir ukłonił się. –. A teraz, bądź tak miły i zdychaj!

Wampir ruszył w stronę Jurka i, gdyby nie to, że mięśnie odmówiły posłuszeństwa, przez co upadł na jedno kolano, nie zdążyłby uniknąć nadchodzącego kopnięcia. Zerwał się szybko z zamiarem uderzenia Marka głową w twarz, ale ten okazał się być o wiele, wiele szybszym. Wyminął go, znajdując się tuż przed nim. Uśmiechnął się i, łapiąc esbeka za głowę, pociągnął go w dół, uderzając kolanem w twarz. Jurek stracił na sekundę przytomność. Ale to wystarczyło, by rzucić nim w tył. Sam Krauze pobiegł za swoim celem i wyprzedził go. Zatrzymując się, wykonał półobrót i kopnął Jerzego Jerzego plecy, łamiąc mu tym samym kręgosłup. Jurek szybował cicho w powietrzu tylko po to, aby zakończyć szybowanie na ścianie szpitala. Odbił się od niej pozostawiając pajęczynę pęknięć. Upadł na ziemię. Marek Krauze podszedł do niego. Krew z jego twarzy spływała wraz z deszczem. Zmieszana wsiąkała w mech między betonowymi płytkami. Wampir chwycił podpułkownika za krawat i uniósł ku sobie.

– Cóż… Tak właśnie się kończy heroizm – zaśmiał się kącikiem ust robiąc zamach. – Albo dam Ci jeszcze pożyć. – Zatrzymał palce upstrzone w długie szpony tuż przy szyi. – I nie dlatego, że biegną tu ludzie, tylko dlatego, że tak może być śmieszniej.

 

***

 

 

Trójka ludzi z latarkami wybiegła zza szpitala. Stanęli na moment i świecili po ścianach oraz chodniczku i trawniku. Jedyne co dostrzegli, to pękniętą ścianę budynku i zniszczone płytki betonowe.

– Pieprzeni idioci! – Krzyknął jeden z ludzi. – Następną raz was złapię i odpowiecie za to, co robicie! To jest szpital, do cholery!

 

***

 

 

Jerzy z trudem wyrwał klapę prowadząca na dach szpitala. Nieudolna próba zsunięcia, zakończyła się głośny m zwaleniem na podłogę. Esbek od razu podniósł się na sztywne nogi i pobiegł do pokoju, w którym znajdowała się krew przygotowywana na transfuzję. Wywarzył drzwi. Podbiegł do lodówki i wyciągnął trzy woreczki czerwonego płynu. Pierwszy rozdarł rozlewając trochę na kafelki i spodnie. Pił łapczywie. Lało mu się po brodzie, szyi, brudząc biały kołnierzyk koszuli, który i tak już był czerwony od jego własnej krwi. Kolejne wypił już spokojnie. Zaczął nabierać sił. Czuł się już niemal w stu procentach zregenerowany. Wiadomym, że krew pita prosto z ciała, jest bardziej obfita w emocje, dzięki czemu ma większe wartości odżywcze, co pomaga w odtwarzaniu sił, ale na taki luksus Jurek nie mógł sobie teraz pozwolić. Na odchodne wziął sobie jeszcze jeden woreczek, który wypił w drodze do auta. Wsiadł do samochodu i ruszył. Jechał wolno, pijąc krew. Nie bał się żadnego patrolu. Wystarczalne, że pokazałby legitymację, która ma w… Teraz dostrzegł brak marynarki. Od razu wcisnął pedał gazu. Martwił się o swoją rodzinę. W końcu byli tylko ludźmi.

 

***

 

 

Samochód zatrzymał się z piskiem opon. Jurek wyskoczył z samochodu i pobiegł do domu. Wpadł do kuchni z łoskotem, przewracając jakieś garnki. Zapalił światło i wbiegł do pokoju. Zbudzona Irena wstawała aby zobaczyć, co się dzieje.

– Jezu! Jurek, co ci się stało? – Zapytała widząc brudną od krwi koszulę.

– Nie ważne!

Jerzy podszedł do Ireny i przyłożył jej dwa palce do czoła. Kobieta była zaskoczona zachowaniem męża, który z zamkniętymi oczami, szeptał coś pod nosem. Następnie palce przyłożył do klatki piersiowej, później prawego ramienia, lewego i na koniec dotknął całą dłonią mostka. Irena Kołodziejczyk upadła na łóżko zasypiając od razu. Jerzy skierował się do pokoju małego Zygmusia, który spał sobie w najlepsze. Spojrzał na niego niebieskimi oczyma i uśmiechnął się delikatnie. Powtórzył procedurę, jaką zastosował na żonie. Nie był do końca pewien, czy Pieczęć Ochronna coś pomoże, kiedy zaatakuje ich Krauze, ale wolał uczynić jakikolwiek gest, aby ich ochronić.

Przebrał się w czyste rzeczy i udał się na Klubową, do zabytkowego Domu Ludowego mieszczącego się w sosnowieckiej dzielnicy Ostrowy Górnicze.

 

***

 

 

Kiedy tylko podjechał wysiadł z auta i przesadził jednym skokiem płot. Podszedł do ogromnych drzwi i zastukał kołatką najpierw trzy razy, później dwa i na koniec jeszcze cztery. Drzwi otworzyły się niemalże natychmiast, mimo że zegarek Jerzego wskazywał godzinę dwudziestą trzecią. W drzwiach stał wampir. Niski i stary. Odziany w brudny chabit.

– O co chodzi Jurku? – Zapytał patrząc w niebieskie oczy.

– Umiesz czytać w myślach, to sobie zobacz, bo ja nie mam czasu.

Stary wampir zamknął oczy i zamarł w bezruchu. Po ułamku sekundy otworzył je na nowo. Błękit wygasł zamieniając się w brąz.

– Poinformowałem już Radę. Oczekują cię

Jerzy Kołodziejczyk wyminął wampira i ruszył przed siebie. Przeszedł przez salę balową i wbiegł po schodach. Idąc szybkim krokiem, minął czytelnię oraz salę bilardową. Zatrzymał się przy wejściu do biblioteki. Nacisnął na klamkę. Wszedł do dobrze oświetlonego pokoju. W pomieszczeniu, w którym przy ścianach znajdowały się regały z niezliczoną ilością książek. Na środku biblioteki znajdował się ogromny stół, w kształcie półkola. A za stołem tym siedziało czworo ludzi.

Jerzy poprawił marynarkę i ruszył wolno. Podszedł do stołu. Każdy z mężczyzn miał niebieskie oczy. Byli wampirami.

– Wiemy, co cię sprowadza, Jurku.

– A więc mam nadzieję, że wydacie stosowne polecenia.

– Oczekujesz od nas, że wyślemy Łowców, aby go zabili? – Zapytał wampir o szerokich barkach, który siedział po zewnętrznej, lewej stronie.

– Tak, właśnie tego oczekuję.

– W tym momencie jest to niemożliwe. Łowcy znajdują się na terenie NRD.

– To co, kurwa, ludzie mają ginąć?

– Musisz poczekać i uzbroić się w cierpliwość.

– Nie mam zamiaru – Jerzy uderzył pięścią w stół. – Podajcie mi wszystko, co o nim wiecie. Chcę znać jego zdolności…

– Jurku – zaczął wysoki wampir siedzący tuż obok barczystego. – Marek Krauze, ma osiem, w skali Ghattiego, przy czym twoja siła wynosi zaledwie sześć. Dwie jednostki, to sporo.

– To nie ma znaczenia. Nie pozwolę, aby zabijał.

– A dlaczego nie użyjesz swoich ludzi, do schwytania go?

– Dlatego, bo to są LUDZIE! Doczekam się na cokolwiek z waszej strony, czy nie?

Wampirza rada zamilkła na moment, w końcu odezwał się ten, co siedział najbardziej wysunięty po prawej stronie.

– Marek Krauze – Mówił z zamkniętymi oczami. – Siła w skali Gatthiego, osiem. Specjalne zdolności to: Wtłaczanie Mentalności, Zniewolenie Umysłu, Czytanie Energii. Urodzony w tysiąc sto piętnastym w…

– Dobra, to sobie możemy odpuścić. Jest coś jeszcze, co może mi się przydać?

– Nie sądzę.

– Dzięki wam, uratowałem kilka osób.

Jerzy Kołodziejczyk odwrócił się na pięcie i wszedł bez pożegnania.

– Dlaczego mu nie powiedziałeś, że ma zdolność Łamania Pieczęci? – Zapytał ten, który do tej pory milczał.

– Właśnie do tego dążyłem, ale mi nie dał skończyć, więc nie powiedziałem wszystkiego. Ot co!

 

***

 

Irena Kołodziejczyk zbudziła się znowu. Trzaskanie garnków kompletnie ją rozbudziło. Wstała i weszła do kuchni zapalając światło.

– Czy ty Jurku… – Zamilkła, kiedy zobaczyła, że w kuchni znajduje się człowiek, którego poznała na targu.

– Ubierz się, wychodzimy – powiedział niebieskooki mężczyzna z odwróconym krzyżem.

– Nigdzie z tobą nie pójdę, zboczeńcu!

Wampir zdziwił się jak nigdy dotąd, kiedy nie zadziałało zniewolenie umysłu. Pieczęć Ochronna, pomyślał. No nic, będę musiał ją z niej zerwać.

 

***

 

Esbek otwierał drzwi samochodu, kiedy poczuł ukłucie w skroni.

– Irena!

Przeskoczył przez auto i pobiegł w stronę domu. Już był blisko. Już widział budynek. Dobiegł do drzwi prowadzących na korytarz, które znajdowały się od strony ulicy, a nie podwórka i nacisnął na klamkę.

 

***

 

 

Marek Krauze puścił Irenę, która bezwładnie upadła na łóżko. Zaśmiał się gardłowo i spojrzał na nią z góry. Nie trzeba się było rzucać z łapami, szmato, to wszystko bym załatwił po cichu, a tak, to masz za swoje, pomyślał. Nagle klamka od drzwi została naciśnięta. Drzwi się otwarły. Do kuchni wskoczył pies, który bez namysłu rzucił się na wampira. Krauze nie oszczędził doga. Uderzył oszczędnie, ale silnie. Pies rozbił się na ścianie. Zdechł na miejscu.

 

***

 

 

Jerzy wpadł do kuchni jak szalony. Kiedy tylko zobaczył jak jego żona wraz z synem leżą w bezruchu na podłodze, zamarł. Bał się podejść. Szedł wolno, a do oczu napływały łzy.

Cisza została przerwana kaszlnięciem kobiety. Podpułkownik doskoczył w jednej chwili. Irena Kołodziejczyk miała roztrzaskaną klatkę piersiową. Jurek uniósł ją delikatnie prawą ręką, a lewą ugryzł do krwi. Krew wampira zmieszała się z ludzką. Esbek zaczął mamrotać pod nosem formułę. Ciało zranionej zaczęło regenerować się natychmiastowo. Jerzy w duchu dziękował Bogu, za swoje zdolności związane z krwią. Kiedy tylko oddech kobiety stał się spokojny, wampir podszedł do Zygmusia. Dziecku o dziwo nic nie było. Miał tylko małego guza na głowie. Jerzy Kołodziejczyk wybiegł na dwór i wskoczył na dach. Zamknął oczy i zaciągnął się potężnie powietrzem. Dotlenił mózg. Zaczął wysyłać niewidzialne fale, które odbierały sygnał energetyczny, jakim promieniowała wampirza krew. Nie musiał długo czekać. Po kilku chwilach odnalazł go.

Twarz Jerzego przybrała nad wyraz upiorny wygląd. Zrobiła się kredowobiała, ukazało się dużo zmarszczek. Oczy raziły jarzącym się błękitem, a kły wystawały spod górnej wargi. Wydłużone paznokcie przypominały szpony. Jerzy zaczął skakać po dachach domów. Pędził w stronę Dąbrowy Górniczej. Do centrum miasta dotarł w kilkadziesiąt sekund. Mógł lecieć, ale lewitacja opierająca się tak naprawdę na telekinezie, w której chodzi o to, aby nie odpychać przedmiotu od siebie, tylko siebie od przedmiotu, więc w tym wypadku Jurek mógł się zwyczajnie odpychać od ziemi, pochłaniała zbyt wiele energii, którą teraz, musiał oszczędzać.

Wskoczył na dom kultury. Znowu wysłał fale. Poczuł, że Marek Krauze oddala się powoli od niego. Powinien być teraz w okolicach jeziora Pogoria. Nie tracił czasu na rozmyślanie, tylko rzucił się w jego stronę.

 

***

 

 

Jerzy postawił kilka kroków na piasku. Jezioro szumiało nucąc po cichu grozę. Esbek rozglądał się bacznie, wyszukując jakiegokolwiek śladu wrogiego wampira.

– Mnie szukasz?

Podpułkownik odwrócił się machinalnie od razu wyprowadzając uderzenie. Cios tak niespodziewany zaskoczył Krauzego. Dostał prosto w twarz. Siła uderzenia była ogromna. Wampir nie tylko został poderwany i wyrzucony w tył, ale także złamał mu się kark. Upadł na piasek śmiejąc się wniebogłosy. Jerzy nie marnował czasu. Pobiegł w jego stronę. Marek zdążył się już podnieść. Gradobicie ciosów, wyprowadzonych przez Jerzego, nie stanowiło dla niego żadnego problemu. Był od niego zdecydowanie szybszy. Unikał je i zbijał, jakby walczył z ociężałym grubasem. Odskoczył w tył.

– To nie musi być tak – Zaśmiał się. – Możemy razem zabijać. Wilk syty i owca cała. Co o tym sądzisz, Jurku?

– Jesteś chory!

– Cha, cha, cha! Być może, ale to nie ja jestem idiotą, który atakuje silniejszego.

Marek Krauze ruszył szybko. Był zdeterminowany. Chciał zabić. Zatrzymał się tuż przed esbekiem esbekiem i schylił, unikając tym samym ciosu. Sam wyprowadził uderzenie w wątrobę. Jerzego zgięło w pół. Łokciem w potylicę posłał go na piasek. Usiadł na nim odwracając go na plecy. Uderzał pięściami na zmianę. Jurek usunął głowę w lewą stronę. Ale to był zwykły strzał. Był zbyt oszołomiony, aby widzieć, którą ręką miał atakować Krauze. Zdążył złapać go za rękę, bijąc go znowu prosto w twarz. Siła szarpnęła nim w tył. Marek upadł na plecy i krzyknął przeciągle, gdyż Jerzy wciąż trzymał jego rękę, która od razu odrzucił w bok. Zaatakował, nim nowe ramię zdążyło się zregenerować. Wykorzystał brak obrony lewej strony. Kopnął go w żebra, które złamały się jak zapałki, pod potężnym ciosem. Kolejny raz spadł na kark. Jurek atakował kantem dłoni. Marek Krauze stracił czucie w prawej ręce. Esbek niósł się z zamiarem wyrwania mu serca, kiedy oponent wyprowadził bezpośrednie kopnięcie prosto w twarz. Było tak silne i potężne, że podpułkownik od razu zwalił się na ziemię z roztrzaskaną twarzą. Stracił przytomność. Marek Krauze nie tylko zdążył odzyskać czucie w prawej ręce, ale także kość ramienia, przedramienia, oraz kości dłoni zdążyły mu już zajść ścięgnami, mięśniami oraz skórą. Wampir uklęknął kolanem na piersi Jerzego i… wyrwał mu serce, które wyrzucił do wody. Kałuża krwi pojawiła się na pisaku. Chwycił martwe ciało wampira i odrzucił między drzewa. Wampirze Truchło zapłonęło i spaliło się na popiół. Na pisaku została tylko kałuża krwi. Marek Krauze usiadł.

– Chciałeś mnie zabić, a to ja…

Nagle piasek z wsiąknął krew, poczym z miejsca, gdzie znajdował się czerwony płyn, wyskoczył Jerzy. Oczy Krauzego omal niewypały ze zdziwienia, ale wciąż był szybszy. Przeturlał się w bok, unikając uderzenia i znowu wyrwał serce Jerzemu.

– No tym razem prawdziwe!

– Nie powiedziałbym.

Krauze poczuł oddech na swoich włosach, a pochwali ukłucie. Srebrny kołek, który wyrwał sobie Jerzy z przed ramienia, przebił plecy i płuco, aby trafić w serce. Wampir zaryczał i upadł na kolana.

– Jak… Jak to możliwe?

– Wampiry, których zdolności opierają się na krwi, potrafią odrodzić się z niemal każdego organu swego ciała. Serce jest do tego najlepsze. Udawałem, ze straciłem przytomność. W rzeczywistości czekałem na to, co zrobisz, i sam otworzyłem sobie ranę, przez którą wylała mi się krew na piasek, dzięki czemu mogłem tu zostawić swojego klona. Wiedziałem, że wyrwiesz mi serce i wyrzucisz do wody. Na twoje nieszczęście, woda wspomaga odradzanie. Resztę już znasz.

– Ty… – Marek Krauze krztusił się własną krwią. – Ty nie możesz…

– Dość gadania.

Jerzy Kołodziejczyk podszedł do wampira i urwał mu głowę. Ciało przeciwnika zapaliło się momentalnie. Jerzy odetchnął z ulgą. Odwrócił się by iśc do domu. Przez chwilę miał wrażenie, jakby widział kogoś na plaży. Ale był już zmęczony walkąi uznał, że mu się wydawało. Zadowolony ze zwycięstwa, szedłwolnymspacerkiem do domu, a z nieba zaczął padać zimny deszcz.

Epilog

Jerzy Kołodziejczyk szedł na komendę główną, aby powiedzieć, że udało mu się znaleźć wampira z Sosnowca, niesty jednak, zabił go w obronie własnej. Tuż przed budynkiem komisariatu w Katowicach spotkał inspektora Jerzego Grubę. Esbek wyciągnął rękę na powitanie. Jerzy Gruba zatrzymał się tuż przy nim nie odwzajemniając gestu.

– Powiem ci, że nie spodziewałem się tego, że w taki sposób załatwisz moją kukiełkę.

– Słucham? – Zapytał zdziwiony Jurek.

– Ładnie wykończyłeś Krauzego. Ale nie myśl, że to koniec.

Jerzy Gruba spojrzał esbekowi prosto w oczy. Zielone spojrzenie przerodziło się w błękitne. Podpułkownik stanął jak wryty. Inspektor wyminął go, śmiejąc się gardłowo.Esbek odwrócił się by spojrzeć na inspektora, który odwracając się, zmienił momentalnie wygląd.

To mimik, to pieprzony mimik, pomyślał Jerzy Kołodziejczyk. Wampi, który może używać każdych zdolności. Myślałem, że to zwykły mit, ale… Ale on naprawdę istnieje. Czyli wampir z Sosnowca wciąż będzie grasował… W tym samym czasie do Jurka podszedł prawdziwy inspektor Gruba.

– No – powiedział z uśmiechem. – Mamy go. To niejaki Zdzisław Marchwicki.

Jerzy Kołodziejczyk pokiwał tylko głową, słysząc w myślach ironiczny śmiech mimika.

 

Koniec

Komentarze

Zastanawia mnie, czemu tu jest takie dziwne formatowanie, które wyklucza akapity. Dziwne.

Nie dałam rady przeczytać do końca, bez omijania niektórych fragmentów.
Co to jest "Zgłębie"?
Trochę brakuje mi też klimatu.

Śmieszne i straszne zarazem...;D

 

Nowa Fantastyka