
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
– Czy ja, kurwa, jestem jakiś zły? – rozległo się w słuchawce – Nie! Normalny, kurwa, jestem! Te pajace zresztą i tak na mnie nic nie mają. Przynajmniej nic poważnego. Ale muszę zniknąć, rozumiesz?
– Słuchaj, Hank…
– Nie, Maslosky, to ty posłuchaj. Będę u ciebie w firmie za pół godziny, wtedy porozmawiamy. Wymyśl coś. Na razie.
– Hank – zaczął Maslosky, ale urwał słysząc w słuchawce monotonne piszczenie – Jasny gwint – zaklął pod nosem.
Firma zajmująca się pielęgnacją trawników mieściła się na tyłach obskurnej fabryki, niechybnie pamiętającej jeszcze spokojniejsze czasy, a może i XX wiek. George Hancock nie wnikał. Nie interesowało go to. Dla niego ważne było, że w tym budynku siedział Timmothy Maslosky, właściciel owego przedsiębiorstwa i ekspedytor, jeden z najlepszych w branży. To, że Tim, zamiast działać w jakiejś rządowej agencji zajmował się półlegalnymi zleceniami dla jakichś oszustów, bandytów i całej reszty miejscowej socjety było efektem kilku błędów młodości. W związku tym Maslosky był osobnikiem biednym, cichym i wiecznie przestraszonym. Ale nadal był ekspertem w dziedzinie ekspedycji do sąsiednich czasoprzestrzeni. Hancock to wiedział. Poprawił pistolet i wszedł do budynku. Niemal bezszelestnie zakradł się na trzecie piętro i podszedł do pomalowanych na czerwono metalowych drzwi.
Maslosky przełknął ślinę i rozejrzał się po pokoju. Nikogo nie było. A jeszcze przed chwilą… Wzdrygnął się na wspomnienie zimnej lufy dotykającej jego skroni. Pukanie powtórzyło się. Tym razem z większą natarczywością. Ekspedytor podszedł do drzwi i przekręcił zamek.
– Wchodź, Hank – powiedział siląc się na spokój.
– Cześć Maslosky – Hancock wślizgnął się do wnętrza i zamknął za sobą drzwi – Sprawa jest poważna.
– Mówiłeś, że nic na ciebie nie mają – Tim zmierzył swojego gościa pytającym spojrzeniem.
– Bo nie mają – żachnął się mężczyzna – Ale to jacyś, kurwa, fanatycy. Będą chcieli mnie sprzątnąć, nie zależy im na procesie.
– Kim są? – wolno zapytał ekspedytor – Bo może…
– Spokojnie, Maslosky, spokojnie. Jak mówiłem, to banda jakichś debili. Chyba wynajęła ich rodzina tej dziewczyny. Wiesz której? – Tim skinął głową; wiedział której – A przecież to był, kurwa, wypadek. Po co miałem ją sprzątać? Po co? Kropnąłem starego Vincenta, wszyscy się ucieszyli, komendant policji prawie się zsikał z radości, a ta mała po prostu była w nieodpowiednim miejscu. Poza tym lekarze spieprzyli sprawę, Maslosky. To oni zrobili z niej warzywo.
– Tak, Hank – ekspedytor miał trochę inne zdanie na ten temat, ale znał swego rozmówcę i widział wystający zza paska spodni pistolet; wiedział, że George często używał broni bez uprzedniego namysłu – A może to ludzie starego Vinca?
– Nie – zaprzeczył mężczyzna – Sprawdzałem. To pewne.
– Słuchaj, Hank…
– To ty posłuchaj, Maslosky – warknął George – Masz mnie ukryć, rozumiesz? Nie pożałujesz.
– Ja nie – westchnął pod nosem gospodarz.
– Co tam mruczysz? Zresztą nie ważne. Nie żądam luksusów. Mam zniknąć, szybko.
– Dobra, ale…
Hancock zaklął pod nosem i wytarł niewygodną ciżemkę z czegoś, o czym miał nadzieję jest tylko błotem, nie jakimś psim, świńskim czy ludzkim gównem. Zaprawdę, westchnął, dostał, co chciał. Szybko, bezpiecznie, bez luksusów. Pod tym względem Maslosky spisał się bez zarzutu. Ekspediował go do naprawdę zabitej dechami dziury. George był przygotowany na skok cywilizacyjny, ale nie aż taki. Potrafił przeżyć, na krótką metę, bez bieżącej wody, jedząc jakieś dziwne potrawy (mimo stosowania dostarczonych przez Maslosky'ego leków i tak przez dobry tydzień żołądek nie przyjmował niczego poza cienkim miejscowym piwem) i korzystając z takich archaicznych wynalazków jak monety. Za to w świecie pozbawionym prądu czuł się zagubiony. Prawdopodobnie jedynymi elektrycznymi urządzeniami były tutaj niewielki paralizator, służący Hankowi do obrony, i nadajnik umożliwiający mu kontakt z ekspedytorem, noszony na łańcuszku niczym wisiorek.
– Pierdolę to – mruknął i wszedł do pobliskiego szynku.
Z wielką atencją wyjął kilka monet i sypnął nimi na ladę. Nie był przyzwyczajony do transakcji gotówkowych, Maslosky jednak z wielką starannością wyjaśnił mu wszelkie niuanse tego sposobu płatności.
– Naści, wielmożny panie! – szynkarz giął się w ukłonach podając talerz kaszy z omastą i piwo.
Hank uśmiechnął się pod nosem widząc służalcze zachowanie karczmarza. Wyjął z sakwy drobną monetę i rzucił mężczyźnie. Tym razem poczciwy oberżysta niemal wyrżnął głową w kamienną podłogę.
– Daj mi zjeść – oznajmił George, a karczmarz w podskokach udał się za szynkwas.
Hancock pociągnął łyk z dzbana i odprężył się. W każdym świecie ludzie są tacy sami, zauważył. Pełne konto, to znaczy pełna sakwa, gwarantowała szacunek maluczkich, a zapewne sporą bezkarność. Gdyby nie ten smród unoszący się w powietrzu i brak prawdziwej cywilizacji zapewne dało by się tu żyć. Wróć, George żachnął się. Pora wracać. Pewnie sprawa ucichła na tyle, że będzie bezpieczny od tych fanatyków. Mógłby się Maslosky skontaktować wreszcie. Ale póki co, można się tu zabawić. Ludzie są wszędzie tacy sami.
Dwóch wszędzie takich samych ludzi, łapczywie zerkających na wypchaną sakiewkę Hancocka spojrzało na siebie i wstało od stolika. Wolno wyszli z tawerny i ruszyli za odchodzącym po posiłku Hanku.
Timmothy Maslosky głośno przełknął ślinę. Śniady mężczyzna siedział w kącie na niewielkiej pufie i bawił się rewolwerem. Zapewne tym samym, który już kiedyś tkwił przystawiony do skroni ekspedytora.
– Więc jednak, Tim – nieznajomy uśmiechnął się; w połączeniu z czarną, spiczastą bródką i wąsem wyglądało to naprawdę demonicznie – George „Hank" Hancock, najemny cyngiel, oszust, morderca, złodziej, naprawdę nie chce mi się wymieniać, zwiał. Zwiał oczywiście długiej ręce prawa. Dzięki pieniądzom. Myślał też, że zwiał długiemu ramieniu sprawiedliwości. Dzięki tobie.
– To nie tak – niemrawo zaczął Maslosky.
– Tim, Tim, Tim – obcy z politowaniem pokiwał głową i pogroził mu pistoletem – Ekspediowałeś Hancocka, tak? Ekspediowałeś. Obiecał ci za to pieniądze? Obiecał. Ale się przeliczył. Ty też się przeliczyłeś. Pamiętasz nasze ostatnie spotkanie? Pan Hancock miał zostać tutaj. Nie został, mimo, że ostrzegaliśmy cię, Tim. Teraz moglibyśmy odgrzebać pewne rzeczy, o których wiemy. I wiemy, że ty wiesz, że my wiemy – mężczyzna wyszczerzył mlecznobiałe zęby – Co, Tim?
– Nie, proszę…
– Niepozorny mężczyzna zajmujący się pielęgnacją ogródków, posiadający półlegalną komorę ekspediującą okazał się znanym onegdaj pedofilem. Jak ci się podobają takie nagłówki w gazetach, Tim?
– Wcale mi się nie podobają – grobowym głosem odparł Maslosky.
– Nam też, Tim – śniady wstał i zbliżył się do ekspedytora – Rozumiem, że nam pomożesz?
– Dlaczego wy…
– Agencja „Druga Szansa", Tim. Mówi ci to coś? Nie. Wyjaśnię: działamy na zlecenie rodziny ofiary pana Hancocka. Poproszono nas, abyśmy się go pozbyli, gdyż jest jak chwast, który zabiera odżywcze składniki pszenicy, Tim. Jest jak chwast. Ale my go nie wyrwiemy. My damy mu drugą szansę, tacy jesteśmy. Pomożesz nam.
– Ja…
– Pomożesz nam, Tim – głos mężczyzny stwardniał – Ty też jesteś chwastem, Tim. Pokaż nam, że jesteś godny drugiej szansy, którą chcemy ci dać.
Ludzie wszędzie są tacy sami, uśmiechnął się Hancock, kiedy zauważył dwóch drabów wychodzących za nim z tawerny. George zauważył ich, kiedy płacił za kaszę i piwo. Obaj zarośnięci mężczyźni łapczywie przyglądali się monetom, które Hank podsunął oberżyście. Pękata sakiewka zapewne przyprawiała ich o orgazm. Hancock specjalnie starał się nie gubić ogona, czekał na sposobną okazję by wyjaśnić bandziorom, że jest dla nich zbyt grubą rybą. Nagle skręcił w jeden z ponurych zaułków miasta. Zbiry, tak jak się domyślał, ruszyli za nim. Byli sami. George stał odwrócony plecami, ale mógł przysiąc, że obaj mężczyźni kiwnęli sobie głowami, wyciągnęli noże i bezszelestnie ruszyli do ataku. Hank odwrócił się na pięcie i strzelił paralizatorem do jednego z drabów. Mężczyzna padł jak ścięty pod wpływem silnego impulsu elektrycznego. Szok wywołany kopnięciem musiał być bardzo duży – bandzior przestał oddychać. Widząc błyskawicę strzelającą w towarzysza drugi typ wrzasnął, puścił nóż i upadł na kolana kuląc twarz w dłoniach. Hancock z niesmakiem pokręcił głową. Podszedł do bandyty i kopnął go.
– Litości, wielki magu! – wrzasnął zbir i zesrał się ze strachu pod wpływem spojrzenia Hanka.
– Uciekaj, gnoju – George zamierzył się do drugiego kopnięcia, ale zrezygnował; nie chciał znowu czyścić ciżmy – Uciekaj, powiedziałem.
– Panie! Mistrzu! Czarodzieju! – mężczyzna podpełzł do stóp Hancocka i zaczął całować buty – Litości!
– Jak zaraz nie znikniesz, zarazo, skończysz jak twój kompan – wycedził Hank; czyszczenia butów nie będzie się dało uniknąć.
Zbir załkał, podziękował i uciekł. Hancock z niesmakiem pokręcił głową i przeszukał zwłoki drugiego bandyty. Zgodnie z przewidywaniami nie znalazł tam za wiele. Za to fama potężnego maga mogła mu się przydać. Jeśli wszyscy reagowaliby tak na technologię którą posiadał… Pierdolić to. Po co mi tu perspektywy. Maslosky, zgłoś się.
– Panie, nie! Proszę! – nieogolony, brudny typ łkał leżąc na brudnej podłodze w jakiejś intensywnie pachnącej grzybem piwnicy.
– Milcz – męski głos był spokojny, niemal znużony – Peter, tak?
Leżący zamilkł i kiwnął głową. Powykręcane ręce i nogi leżały w bardzo nienaturalnych pozach.
– Nie wstawaj, Peter – głos tym razem był niemal wesoły – Zresztą i tak nie mógłbyś, prawda? Opowiedz mi proszę, o tym wielkim magu, którego spotkałeś niedawno. A może sam też parasz się tym niecnym procederem, Peter? Czy tylko kradniesz i zabijasz?
– Tylko kradnę i zabijam! – załkał Peter – Tylko! On, mag, wystrzelił błyskawicę w Szczerbatego Hansa! Czarodziej! Ja się na magii nie znam, panie! Ja zwykły złodziej! Panie!
– Wiem, Peter, wiem – mężczyzna zrobił krok, wszedł w krąg światła i pogłaskał się po czarnej, spiczastej bródce – Opiszesz mi dokładnie tego czarodzieja, a zapewniam cię, że dostaniesz od nas drugą szansę.
– Maslosky, słyszysz mnie? – Hancock czuł się głupio krzycząc do niewielkiego, przypominającego wisior urządzenia – Malosky!
George oparł się o ścianę wynajmowanego przez siebie pokoju i zamknął oczy. Pieprzony ekspedytor nie zgłaszał się. Hank martwił się. Zapas monet, jaki dostał na drogę szybko się kurczył, świat dookoła nudził go i brzydził coraz bardziej. Mężczyzna westchnął, podszedł do łóżka i położył się na sienniku. Kończył się środek na insekty jaki dostał od Malosky'ego. Zaswędziało, kiedy jakaś odważna pchła wpiła się w skórę mężczyzny. Hank podrapał się i złorzecząc usnął. Nie słyszał, jak opada skobel przy drzwiach pokoju.
Kiedy się ocknął leżał na zimnej posadce a ręce miał związane na plecach. Szkaradnie zaklął i usiłował zorientować się w sytuacji. W drżącym świetle dwóch pochodni dostrzegł trzy zakapturzone postaci. Obcy podeszli bliżej, za nimi kroczyło dwóch strażników. Hank rozejrzał się. Było źle.
– Tyś jest Georg von Hanke? – chrapliwym głosem zapytała jedna z postaci, odziana w brunatny, długi płaszcz przepasany sznurem.
– Tak – zgodził się Hank słysząc swoje przybrane miano – To ja.
– Więc przyznajesz się? – dobiegł go dużo młodszy głos drugiego obcego.
– Braci Hildebrandzie! – upomniał go ten z chrapliwym głosem – Proszę o spokój.
– Przepraszam, bracie – odparł Hildebrand ze skruchą w głosie.
– Panie von Hanke – kontynuował chrapliwy – Mamy przeciwko waści poważne oskarżenia. Bardzo poważne.
– Jakie oskarżenia? – naprawdę zdziwił się Hancock – Nie rozumiem…
– Używając magii zaprzeczasz prawom Boskim, czarci zaprzedańcze – wykrzyknął nagle brat Hildebrand – Będziesz smażył się w piekle po wsze czasy!
– Bracie! – warknął ostrzegawczym tonem chrapliwy i zwrócił się do trzeciego zakapturzonego, tego, który jeszcze się nie odezwał – Wybacz mu, ojcze, brat Hildebrand jest młody i zapalczywy.
– To się chwali, bracie Brunonie – zabrzmiał miękki, miły dla ucha głos; Hank przełknął ślinę – A teraz zechciej nas opuścić. Wy też, kochani.
Strażnicy i brat Hildebrand skłonili się i w pośpiechu opuścili komnatę. Brat Bruno pochylił się zaś nad Georgem i rzekł:
– Oto ojciec Johannes de Neuerwelt, inkwizytor jego przewielebności biskupa Henryka. Zgodził się zająć waszą sprawą i rozsądzić. Módlcie się do Pana, żeby ojciec Johannes nie znalazł was winnymi i dał wam drugą szansę. Mocny on jest u Boga.
Hancock rozejrzał się nerwowo, ale już brat Bruno zniknął za grubymi drzwiami. Johannes de Neuerwelt, biskupi inkwizytor przeszedł się po izbie i usiadł na jakieś skrzynce. Zdjął kaptur ukazując śniade oblicze ze śmieszną, czarną bródką i takim wąsem. Spojrzał na związanego i uśmiechnął się.
– Pan George Hanckock, alias Hank? – zapytał.
Hankowi odebrało mowę. Próbował zerwać się na nogi, ale przestał, widząc skierowaną w swoją stronę lufę staroświeckiego rewolweru.
– Zakładam, że mam rację, George – uśmiechnął się inkwizytor – Zakładam też, że zastanawiasz się kim jestem, jak cię znalazłem i czego chcę?
– Wiem jak mnie znalazłeś. Maslosky! – sapnął Hank.
– Tak – uśmiechnął się ojciec Johannes – Stary, dobry Maslosky. Zmusiliśmy go, owszem. Ale dzięki współpracy zasłużył na drugą szansę. A ty jak myślisz, George? Zasługujesz?
– Wariat.
– Nie zastanawiałeś się, George, prawda? Co czuła ta dziewczyna, którą trafiłeś jak sprzątałeś Starego Vincenta? Wiesz, ta, której kula przeszła przez czaszkę nie uszkadzając mózgu. Która straciła wszystko oprócz życia?
Hancock splunął. Wiedział, że to koniec.
– Nie, nie zastawiałem się.
Ojciec Johannes uśmiechnął się i pociągnął za spust. Hancock słyszał trzask iglicy, zamknął oczy. Po chwili je otworzył. Inkwizytor uśmiechał się szeroko a wokoło klęczącego Hanka rosła kałuża moczu.
– Boisz się, George. Bardzo się boisz. Nie bój się – głos mężczyzny był łagodny – Dopadliśmy cię, bo dostaliśmy na ciebie zlecenie. Cóż, miałeś pecha, że rodzice tej dziewczyny to bardzo bogaci ludzie. Doświadczeni przez los. Ich syna zabił kiedyś pewien zboczeniec seksualny, pedofil. Potem córka zamieniła się w mebel. Nie dziw się, że chcą się zemścić. Ale nie bój się. Nie przyszliśmy zabierać ci życia. My chcemy chronić życie, nawet takiej kanalii jak ty. Przyszliśmy dać ci drugą szansę.
– Wariat – Hancock zrezygnował z prób zrozumienia przybysza.
– Ach, taka ciekawostka – glos inkwizytora znów był pogodny – Maslosky wskazał nam tylko miejsce. Znaleźliśmy cię, bo nie mogłeś rozstać się ze swoimi gadżetami, prawda?
– Co?
– Nasi ludzie usłyszeli o potężnym czarodzieju, który potrafi zabijać błyskawicą – ojciec Johannes włożył rękę do kieszeni i wyciągnął paralizator Hanka – George, George. Teraz tych gadżetów będzie ci brakować.
Inkwizytor podszedł i zerwał wiszący na szyi Hancocka wisior od Maslosky'ego.
– Innymi słowy: pożegnaj się z cywilizacją. Masz drugą szansę, George. Nie chcemy zabierać ci życia, zabierzemy ci tylko wszystko co miałeś. Teraz to twój nowy dom, George.
– Jesteś wariatem – powtórzył po raz któryś Hancock.
– Zrozum, głupcze – w oczach ojca Johannesa zapłonął płomień – Nikt cię stąd nie wyciągnie, jedynie Maslosky wie gdzie jesteś, a on już nie jest ekspedytorem. Żegnajj, George. Powodzenia w nowym życiu.
– Przestań! – wrzasnął Hank – Wariacie!
– Krzycz, George – zaśmiał się ojciec Johannes – Niech słyszą, jak inkwizytor wypędza złego ducha z ciebie. Kiedy tu wpadną, ja będę się modlił, a ty bez przytomności leżał na kamieniach. Będziesz uzdrowiony, ale radzę, wyjedź z miasta, i to gdzieś daleko.
– Fanatyku pieprzony!
– Agencja „Druga Szansa" pozdrawia.
Silny impuls elektryczny z paralizatora rzucił Hancockiem o zimną podłogę.
Hancock jęknął i spróbował ruszyć ręką. Nie była złamana, na całe szczęście. Miał niefart, że poznali się na jego szulerskich sztuczkach. Kiedy się jednak zastanowił stwierdził, że i tak mu się upiekło. Jakby mieszkańcy wioski byli bardziej krewcy jak nic by zadyndał. Splunął poprzez powybijane zęby i usiadł.
– Wstałeś, Hank? – usłyszał znajomy głos.
– Maslosky! – warknął George – Ty złamany…
– Ciszej, Hank – szepnął były ekspedytor – Widocznie nie tylko ja dostałem drugą szansę.
– Ty mały…
– Ciszej, Hank – złowrogo mruknął Tim – W tym lesie są wilki.
OK. Czyta się bardzo miękko i chce się czytać. Czułem w tym "smaczek" - mówiąc krótko, podobało mi się, a jednak pozostał niedosyt i odczucie szkicu, a raczej wrażenie ściśnięcia w krótką formę. Trochę szkoda bo w obszerniejszej wersji mógłbyś trochę dłużej, bynajmniej mnie, zatrzymać przy swojej twórczości. Szkoda też, że zakończenie rozmyło zgrabną formę całości.
Fajne! Zawsze lubiłam historie, w których bohaterowie z zaawansowanych technicznie światów przenosiłi się do średniowiecza. Dialogi są niezłe, akcja wartka - nic dodać nic ująć. Lubię takie lekkie rozrywkowe historie i uważam, że należy im się takie samo traktowanie jak tzw. pozycjom ambitnym. Dlatego daję 5 :)
Ja też lubię rozrywkowe historie, a te o podróżach w czasie to już w ogóle :D Tylko za krótkie, za krótkie, za krótkie. Nie zaszkodziłoby trochę rozbudować świat, bardziej przemyśleć niektóre akapity, zwłaszcza te konfrontujące bohatera z nową rzeczywistością - ile to możliwości otwiera! Trochę błędów się niestety wkradło, np. Boskim z wielkiej litery, zła odmiana imienia George (powinno być George'em), jakieś tam literówki, źle są zapisane dialogi. Ale nie powiem - wciąga. Daję 4.
Na początek uwaga techniczna: "Splunął poprzez powybijane zęby". To znaczy leżały na ziemi a on przez nie splunął?
Pozatym: sprawnie napisany tekst, ale, moim zdaniem, brak pogłębienia postaci. Nic nie wiemy o Hancocku, nie dowiadujemy się, na czym polegały błędy przeszłości Maslosky'ego. No i kim jest ojciec Johannes? Co robił Hancock swoim ofiarom, że ich rodziny tak zapamiętale go ścigają?
Szkoda, że nie rozwinąłeś tych wątków, przez to tekst sprawia wrażenie powierzchownego.
Pozdrawiam.
Trochę za krótkie, to fakt - ale mi się podbają takie opowiadanka. Uważam że dla nich zawsze się znajdzie miejsce. Zwłaszcza że podobnie jak Dreammy i Ranfriel uwielbiam takie historyjki, wciągające z wartką akcją i podróżami w czasie. Pozdrawiam.
"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick
@Ranferiel - sorki za literówke, ale coś mi klawisze czasem źle pod palcami układają.
"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick
Po przeczytaniu tego opowiadania nasuwa się pytanie - i co z tego? Opowiadanie jest wycinkiem z życia głównego bohatera, nie zmierza do żadnej puenty, nie ma żadnego sensownego przesłania. Nie przekonało mnie, szczerze mówiąc. Oceniam na 3.