- Opowiadanie: Misiael - Czarny Alfabet

Czarny Alfabet

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Czarny Alfabet

A jak Aparat

 

– Adam! – mama zawołała swojego synka. Dwunastoletni Adam podbiegł do mamy, która rozmawiała właśnie z panią ortodontką.

Pani ortodontka uważnie obejrzała uzębienie Adasia.

– To oczywiste, że pani syn potrzebuje aparatu na zęby.

Mama kiwnęła głową. Pani ortodontka pochyliła się nad chłopcem.

– Adasiu, chcesz mieć piękne, proste zęby? Chcesz mieć śliczny uśmiech?

Adaś zastanowił się i pokiwał głową.

Następnych kilka lat było dla niego koszmarem.

Ortodonta, który zakładał mu aparat był, jedynym tego typu specjalistą w okolicy – jako typowy monopolista, wywindował ceny za wizyty do niebotycznych sum, swoją pracę odwalając iście po partacku. Dodatkowo w dniu, w którym zakładał aparat Adamowi, był na gigantycznym kacu. Poskutkowało to wyjątkowo bolesnym i upokarzającym zabiegiem. A to był dopiero początek.

Niewprawnie założony aparat na zęby kaleczył język Adama – niegdyś żywy i rozgadany chłopiec stał się ponury i milczący. Każde słowo skutkowało bolesnymi otarciami języka i podniebienia. Rówieśnicy zaczęli uważać go za milczka i odludka. Ortodonta był zbyt dumny i małostkowy, by przyznać się do błędu i puszczał mimo uszu coraz bardziej natarczywe skargi wygłaszane przez pacjenta podczas comiesięcznych wizyt kontrolnych.

Adam czuł ból przez cały czas – druty aparatu miażdżyły jego szczękę w dosłownie stalowym uścisku. Ból sprawił, że chłopiec stał się zimny i nieprzystępny.

Potem była przeprowadzka i zmiana ortodonty. Dla odmiany nowy lekarz okazał się uczciwym i rzetelnym człowiekiem. Widząc stan uzębienia Adama, dosłownie złapał się za głowę i natychmiast zarządził zmianę aparatu. Po kolejnej serii bolesnych i nieprzyjemnych zabiegów Adam miał nowy aparat, który miał naprawić szkody poczynione przez ten poprzedni.

Po trzech długich latach, siedemnastoletniemu Adamowi ostatecznie zdjęto wreszcie aparat na zęby. Chłopak stanął przed lustrem. Machinalnym, nawet trochę brutalnym ruchem dłoni uniósł górną wargę. Drugą ręką podwinął dolną. Popatrzył na dwa idealnie równe rzędy śnieżnobiałych zębów.

"Adasiu, chcesz mieć piękne, proste zęby? Chcesz mieć śliczny uśmiech?"

Adam wiedział, że już nigdy się nie uśmiechnie.

 

B jak Bajeczka

 

– Basia, opowiedz mi bajkę – poprosił mały Bogdan, wychylając się z łóżeczka.

Basia skończyła malować paznokcie. Czarny lakier lśnił w skąpym świetle małej lampki. Glany, czarna bluzka z czaszką na przedzie, makijaż… Tak, jest już gotowa do wyjścia. Zerknęła na zegarek – ma jeszcze ponad pół godziny.

– Basia! – ponaglił ją Bogdan.

Dziewczyna westchnęła i usiadła na skraju łóżka. Zamyśliła się.

– Dawno, dawno temu… – zaczęła.

– Tak się zaczynają wszystkie bajki – zauważył chłopiec.

– Nie przeszkadzaj! Chcesz bajkę, czy nie?

– Już jestem cichutko – zapewnił Bogdan, uśmiechając się przymilnie.

– Dawno, dawno temu, był sobie chłopiec. Trochę starszy od ciebie. Na imię mu było Benedicto. Bene – tak nazywali go koledzy – mieszkał z rodzicami w nadmorskim mieście Arkham, w Ameryce. Był synem hiszpańskich emigrantów, którzy przenieśli się za Ocean, by uregulować sprawy spadkowe. Bene był miłym, żywym dzieciakiem. Lubił biegać i płatać figle.

Basia przerwała i wyjrzała przez okno. Przez chwilę wydawało jej się, że słyszała jakiś dziwny odgłos – jakby chrobot pazurów o drzewo – ale nie była tego pewna.

– Pewnego dnia – podjęła – Benedicto, jego najlepszy przyjaciel Bernie i kilku innych chłopców poszli bawić się w pobliże starego domu. Nikt nigdy do niego nie wchodził, podobno jego właściciel oszalał i popełnił samobójstwo.

Oczy Bogdana zalśniły w półmroku.

– Bene i Bernie założyli się z resztą chłopców o to, czy odważą się wejść do nawiedzonego domu. W miarę, jak zbliżali się do budynku, pewność siebie ich opuszczała. W końcu stanęli przed drzwiami. Otworzyli je i weszli do środka. Pajęczyny zwisały z sufitu, a wszystkie okiennice skrzypiały. Chłopcy rozejrzeli się lękliwie. W ciemnościach zobaczyli nagle żarzącą się parę ślepi.

Basia zmarszczyła brwi. Znowu coś usłyszała i tym razem była niemal pewna.

– Opowiadaj dalej! – ponaglił ją jej mały braciszek.

– Na czym to ja…? A, tak. Żarzące się ślepia. Z mroku wyłonił się oślizgły, pokryty ropiejącymi pęcherzami potwór i rzucił się na chłopców.

Pierwszego dopadł Berniego. Wbił ostre jak brzytwa zęby w jego brzuch i wyrwał mu z ciała olbrzymi kawał mięsa. Krew trysnęła na pokrytą kurzem podłogę. Potwór odwrócił się i popatrzył na Bene. Chłopiec zadrżał, ale nie stracił głowy. Zza pasa wyjął scyzoryk, który dostał od ojca na dziesiąte urodziny i z rozpaczliwym krzykiem rzucił się na potwora. Miał szansę jeden na milion i wykorzystał ją. Kiedy bestia odchyliła brodę, Benedicto wbił ostrze w jego gardziel. Stwór kaszlnął i upadł na deski tuż obok nieżywego Berniego. Zakrztusił się własną krwią i umarł – zwiesiła głos czekając, czy coś jeszcze przyjdzie jej do głowy. Nie przyszło – Koniec.

Basia spojrzała na zegarek.

– Muszę już iść – powiedziała. Troskliwym gestem poprawiła kołdrę braciszka i pocałowała do w czoło swoimi umalowanymi na czarno wargami.

– Basia? – zapytał sennym głosem Bogdan.

– Tylko mnie nie pytaj, co było dalej w tej bajce…

– Nie… – ziewnął. – Mogę mieć scyzoryk, taki jak Bene?

– Jesteś za mały. Mógłbyś zrobić sobie krzywdę.

– Nie jestem mały – obruszył się Bogdan. – I wcale nie zrobię sobie krzywdy. No proszę… Tylko na dzisiaj w nocy. Jak jakiś potwór do mnie przyjdzie, to go…

– Dobrze, już dobrze – po chwili wahania wyciągnęła z kieszeni nóż sprężynowy, który do dawna już nie działał – ostrze za nic nie chciało się wysunąć, choćby nie wiadomo, co. Dostała go od swojego chłopaka na pamiątkę. Teraz położyła nóż na komodzie, obok łóżka. – Ale obiecaj mi, że weźmiesz go do ręki tylko wtedy, gdy zobaczysz potwora. Obiecujesz?

– Obiecuję – kiwnął głową Bogdan. – Kochana jesteś, wiesz?

– Ty też – uśmiechnęła się i pocałowała go raz jeszcze, tym razem w policzek. – A teraz idź spać.

Zgasiła lampkę i wyszła z pokoju chłopca.

– Mamo, tato, idę do Beaty! Zostanę na noc!

Tata wyjrzał przez drzwi kuchni.

– Tylko włóczysz się po tych swoich koleżankach. Jak ty wyglądasz? Czy tak ubiera się normalna nastolatka?

– Oj tato… – jęknęła. Naraz usłyszała jakiś hałas – jakby uderzenie czegoś ciężkiego o podłogę. Odgłos dochodził z pokoju Bogdana.

– Co to było? – zaniepokoił się tata. Po sekundzie usłyszeli inny dźwięk – dźwięk, który zmroził im krew w żyłach. Ohydny, przeciągły charchot.

Basia i tata bez zastanowienia rzucili się w stronę drzwi pokoju Bogdana. Tata szarpnął je gwałtownie. Stanęły otworem.

Na podłodze, w powiększającej się kałuży krwi, leżał mężczyzna w kominiarce. Z gardła sterczał mu nóż. Bogdan miał szansę jedną na sto milionów. I wykorzystał ją. Włamywacz trząsł się w przedśmiertnych drgawkach. W końcu znieruchomiał.

Bogdan zaaferowany skakał po tapczanie.

– Zabiłem potwora! Zabiłem potwora! – krzyczał radośnie. Naraz spojrzał na zastygłe w niemym przerażeniu twarze taty i siostry.

– Dobrze zrobiłem, prawda? – zapytał z lekką nutą niepokoju w głosie.

 

G jak Gaduła

 

Genowefa miała problem. Duży problem a jego geneza jest całkowicie tajemnicza i niemożliwa do wyjaśnienia.

Wszystko zaczęło się pewnego marcowego dnia, gdy Genowefa wraz z sąsiadką omawiała ważne sprawy, takie jak rozwiązłość Głowackiej w ósmego piętra, chamstwo współczesnej młodzieży i różne dolegliwości. W pewnej chwili Genowefa z przerażeniem zdała sobie sprawę, że nie może przestać mówić. Jej usta samoistnie składały słowa i wypuszczały je w przestrzeń wbrew jej woli. W pewnym momencie jej sąsiadka zauważyła, że coś jest nie tak i, łypiąc podejrzliwym wzrokiem, opuściła mieszkanie Genowefy. Ta zaś usiadła nas taborecie i się rozpłakała. Wciąż mówiła.

Kolejne dni były dla niej koszmarem. Udawało jej się zasnąć tylko na kilka godzin, ale miała świadomość, że mówi przez sen. To było straszne. Nie mogła jeść, pić – przez trzy dni schudła osiem kilo.

W końcu zdecydowała się pójść do lekarza. Szczęśliwy traf chciał, że trafiła na najlepszego specjalistę i prawdopodobnie jedynego człowieka, jaki mógł jej pomóc.

– …i nie mogę przestać mówić, panie doktorze, to straszne i w ogóle nie potrafię…

– Dobrze, już dobrze – powiedział lekarz, przebijając się przez niekończący się słowotok – Całe szczęście, że przyszła z tym pani do mnie. Moja żona też miała ten problem i okazuje się, że istnieje prosty sposób na tę przypadłość.

Lekarz wstał i z krzyknął na całe gardło.

– MILCZ!

Genowefa zamilkła.

Cisza wypełniła gabinet. Genowefa poruszyła ustami. Nie wydobył się z nich żaden dźwięk.

W oszołomieniu skinęła głową lekarzowi i niemal wybiegła z gabinetu.

Po dwóch dniach popełniła samobójstwo, skacząc z okna swego mieszkania na dziesiątym piętrze. Nie potrafiła żyć bez mówienia.

 

M jak Muzyka

 

Misza z zainteresowaniem przyglądał się ubranym na biało mężczyznom zawijającym ciało potrąconego przechodnia w czarny worek na zwłoki. Nieszczęśnik zderzył się z TIR-em i sanitariusze mieli problem z pozbieraniem co mniejszych kawałków.

Nieoczekiwanie wzrok chłopaka przykuł mały, granatowy przedmiot leżący nieopodal. Podszedł do niego i zidentyfikował obiekt jako przenośny odtwarzacz mp3. Kabel od słuchawek był urwany, a odtwarzacz poobijany, jakby ktoś rzucił nim z całej siły.

Misza podniósł gadżet i z zaskoczeniem stwierdził, że ów wciąż jeszcze działa. Rozejrzał się przezornie i schował odtwarzacz do kieszeni. W kiosku na rogu kupił nowe słuchawki i baterię. Wsadził słuchawki do uszu, podłączył je do empetróki i zaczął słuchać muzyki. Kimkolwiek był poprzedni właściciel odtwarzacza, pomyślał Misza pół godziny później, miał świetny gust muzyczny. Chłopak ustawił głośność na maksymalny poziom, przymknął oczy i ruszył przed siebie.

Pewnie dlatego nie zauważył, ani nie usłyszał nadjeżdżającego TIR-a.

 

***

 

Michaił z zainteresowaniem przyglądał się ubranym na biało mężczyznom zawijającym ciało potrąconego przechodnia w czarny worek na zwłoki. Nieszczęśnik zderzył się z TIR-em i sanitariusze mieli problem z pozbieraniem co mniejszych kawałków.

Nieoczekiwanie wzrok chłopaka przykuł mały, granatowy przedmiot leżący nieopodal. Podszedł do niego i zidentyfikował obiekt jako przenośny odtwarzacz mp3. Kabel od słuchawek był urwany, a odtwarzacz poobijany, jakby ktoś rzucił nim z całej siły.

 

O jak Obliczenia

 

Oliwer uwielbiał liczyć. Jego zainteresowanie liczbami już we wczesnym dzieciństwie przerodziło się w pasję, a potem – w manię. Oliwer liczył wszystko: drzewa, ludzi, kamienie, samochody… W szkole zawsze dostawał najwyższe oceny z matematyki. W szkole średniej wygrał dwie olimpiady matematyczne a także wystąpił w teleturnieju. Jego przeciwnikiem był profesor matematyki, ceniony i poważany w całym inteligenckim środowisku. Ów uczony mąż zmuszony był skapitulować już w drugiej rundzie.

Wszyscy typowali Oliwera na następcę Einsteina, geniusza któremu nie dorówna absolutnie nikt.

Zdziwili się więc, kiedy Oliwer porzucił dalszą naukę na rzecz czegoś, co eufemistycznie nazywał prywatnymi badaniami. Nie miał z tym najmniejszego problemu – uniwersytety i liczne organizacje prześcigały się, przyznając mu rozmaite stypendia i obejmując protektoratem.

Oliwer miał wizję. Zawsze należał do skromnych ludzi, ale jego wizja, plan, święta misja pochłonęła go całkowicie.

Oliwer chciał policzyć wszystko.

Wszystko, co kiedykolwiek było, co jest i co nastąpi. Wszystkie alternatywy, wszystkie ścieżki. To co możliwe i co niemożliwe.

Z zapałem wziął się do pracy. Podróżował po całym świecie i korzystał z najpotężniejszych maszyn liczących. Współpracował z najtęższymi umysłami jakie wydała ludzkość. Wszystko skrupulatnie notował, dodawał i sprowadzał do wspólnego mianownika. Chciał obliczyć wszystko, zestawić to razem i dowiedzieć się, co się za tym kryje. Badania pochłonęły całe jego życie.

W końcu, w podeszłym wieku osiemdziesięciu lat, popełnił samobójstwo, wieszając się na żyrandolu w swoim gabinecie. Policja znalazła na miejscu jedną kartkę – list pożegnalny, na którym napisane było „= 0”

 

R jak Radiacja

 

Rozczochrany mężczyzna po drugiej stronie telewizora poprawił krawat i odchrząknął. Ralph parsknął śmiechem, sięgnął po pilota i pogłośnił o kilka kresek.

– Jest z nami w studio – zaczął spiker z nieporządną czupryną – Pan Randall Rochester, przywódca Ligi Natury.

Oko kamery skierowało się na krępego mężczyznę w znoszonym garniturze i okularach.

– Dobry wieczór – ukłonił się w stronę ekranu.

– Panie Rochester, jak pan przyjął wiadomość, że w naszym stanie zostanie wybudowana kolejna elektrownia jądrowa?

– To oburzające! – oświadczył Rochester – Poziom radiacji w naszym okręgu jest większy, niż w jakimkolwiek innym rejonie. Wzrasta liczba nowotworów w miejscach zamieszkania położonych w pobliżu tych elektrowni. To wręcz karygodne i powinniśmy…

ekran zgasł. Ralph westchnął i odłożył pilota.

– Co za bzdury – powiedział na głos – Przecież my od zawsze mieszkamy dosłownie rzut kamieniem od elektrowni jądrowej i jakoś nic się nie dzieje. Prawda Robert? – zwrócił się do syna.

– Prawda, tato – powiedział i wstał – Muszę iść do łazienki.

Robert pobiegł do łazienki. Skrupulatnie zamknął drzwi i zdjął z siebie obszerną bluzę, jakie zwykł nosić. Z brzucha odwinęła się mackowata narośl z czymś, co przypominało gałkę oczną na końcu.

– Przepraszam, ale wiesz jaki jest tata – powiedział szeptem. Wrośnięty w ciało chłopca twór pokiwał gałką w górę i w dół.

Robert zasępił się.

– W końcu będziemy musieli mu powiedzieć…

 

 

S jak Sęp

 

Salim rozejrzał się. Jak okiem sięgnąć ciągnęła się sucha jak pieprz pustynia.

Zajrzał do plecaka. Stwierdził, że jedzenia i wody starczy mu na zaledwie dwa dni. Wzruszył ramionami – pogodził się już z rychło nadciągającą śmiercią. Otarł perlący się na czole pot i ruszył przed siebie.

Minęło kilka godzin. Nad głową Salima zaczął krążyć ogromny sęp. Mężczyzna ukrył się pod samotną skałą. Ptak wylądował na ziemi, nieopodal. Salim miał teraz okazję przyjrzeć mu się uważniej. Dostrzegł, że ptak podobnie jak on sam, jest na skraju wyczerpania. Sęp był chudy jak szkielet i Salim dziwił się, że zwierzę może jeszcze latać. Po chwili wahania sięgnął do plecaka i wydobył stamtąd kilka zasuszonych pasków mięsa, po czym rzucił je jak najdalej przed siebie. Sęp poderwał się do lotu, przeleciał kilka metrów i z powrotem wylądował na gorącym piasku pustyni. Podejrzliwie zerknął na Salima. Podreptał chwilę po ziemi, kierując się w stronę rozrzuconego w nieładzie pokarmu. W końcu chwycił w dziób jeden z pasków mięsa i przełknął pospiesznie. Po paru sekundach pozostałe kawałki strawy zniknęły w gardzieli ptaszyska.

Gdy Salim podjął wędrówkę, ptak towarzyszył mu z odległości, którą uważał za bezpieczną. Co prawda Salim miał rewolwer, ale nie chciał zabijać jedynej żywej istoty jaką do tej pory spotkał.

Zapadł zmrok. Salim rozbił obozowisko i poszedł spać. Sęp krążył mu nad głową.

Rankiem podjął wędrówkę. Kiedy słońce znalazło się w zenicie, sięgnął po manierkę i zorientował się, że woda się skończyła.

Usiadł więc, odmówił modlitwę do Allacha i w spokoju czekał na koniec.

Sęp darł się jak oszalały, krążąc nad jakimś miejscem, skrytym za stertą kamieni. Z ciekawości Salim poszedł zobaczyć, co tak zaabsorbowało jego towarzysza podróży.

Odnalazł źródło.

Z pełną manierką i rosnącą nadzieją ruszył dalej. Sęp, niczym dobry duch pustyni, wciąż mu towarzyszył.

Po dwóch dniach obaj – Sęp i Salim – znajdowali się na granicy wyczerpania. Nie napotkali na żadne źródło, a podróżnikowi coraz bardziej doskwierał przejmujący, wykręcający wnętrzności głód.

Naraz poczuł rozdzierający ból w karku. Upadł na gorący piasek. Odgłos upadku zagłuszył trzepot skrzydeł. Posoka trysnęła obficie.

Sęp wylądował i wbił dziób w kark Salima.

„Jak to dobrze” zdołał jeszcze pomyśleć mężczyzna „Jak to dobrze, że choć jeden z nas nie umrze z głodu”.

 

T jak Trening

 

Truman był czempionem. Przodował we wszystkich sztukach walki. Kung fu, kickboxing, judo… Żadna nie miała przed nim tajemnic. Był samorodnym talentem, zdarzającym się raz na milion lat. Wygrywał wszelkie turnieje, zajął pierwsze miejsce na Olimpiadzie. Był wyjątkowym wojownikiem, wyśmienitym pięściarzem, mistrzem walki w zwarciu.

Pojechał na wojnę i zastrzelili go.

 

W jak Wątroba

 

Władimir wszedł do domu.

– Witaj, kochanie – powiedział do swojej żony, Wandy, i pocałował ją pieszczotliwie w kark. Wanda zaśmiała się cicho. Jej mąż porozumiewawczo uniósł reklamówkę.

– Dziś na kolację będziemy mieli wątróbkę – oznajmił – Ja gotuję.

Wanda uśmiechnęła się i skinęła głową. Przeszła do salonu i włączyła telewizor.

Zamyśliła się… Była żoną Władimira, tego uroczego, wspaniałego mężczyzny już od trzech lat. Poznali się na ostatnim roku studiów i od razu zapałali do siebie gorącym uczuciem. Wanda z zaskoczeniem odkryła, że łączy ich wspólna pasja – oboje byli wytrawnymi smakoszami.

Program w telewizji właśnie się kończył, a z kuchni już od dłuższego czasu wydobywał się nęcący zapach. Wanda nakryła do stołu.

Władimir przygotował przepyszną wątróbkę z cebulą i jabłkami. Zajadając się, prowadzili rozmowę.

– Wspaniałe. Władimir, naprawdę przepyszne.

Władimir uśmiechnął się.

– Naprawdę, cieszę się, że tak myślisz.

– Co tam w pracy? – spytała, sięgając po kieliszek wytrawnego wina.

– Straszny dzień – odparł Władimir – Przywieźli z wypadku ciężko rannego chłopaka. Niestety nic nie mogliśmy zrobić. A dzieciak był naprawdę w porządku – wiesz, co powiedział, kiedy przekazaliśmy, że najprawdopodobniej umrze?

– Co takiego? – spytała Wanda.

– Że chce oddać narządy do przeszczepu. Nie płakał, nie wył, nie modlił się, tylko spokojnym głosem powiedział, że chce oddać swoje organy komuś innemu! Niesamowity człowiek. Szkoda, że umarł – Władimir posmutniał – Kilka narządów wewnętrznych mogło się nadawać do przeszczepu, ale podczas rutynowych badań okazało się, że miał AIDS… Więc bez większych zgrzytów mogłem zabrać jego wątrobę i…

Widelec znieruchomiał w połowie drogi do ust.

– Chcesz powiedzieć – wykrztusiła Wanda – Chcesz powiedzieć… Że jem wątrobę człowieka chorego na AIDS?

Władimir popatrzył na nią dziwnie.

– Spokojnie – oświadczył kojącym tonem – Wypłukałem ją w karbolu i gorącej wodzie, poza tym – podczas smażenia wszystkie drobnoustroje z pewnością obumarły.

Wanda odetchnęła z ulgą i przełknęła stojący jej w gardle kęs.

– Musiałeś mnie tak straszyć? – zapytała i oboje się roześmieli.

W dobrej atmosferze dokończyli posiłek.

Y jak Yeti

 

Yvonne szczelniej otuliła twarz kapturem. Ta ekspedycja coraz mniej jej się podobała.

Błąkali się po wyżynach Tybetu już czwarty tydzień. Yeti, rzecz jasna, nie znaleźli.

– Wracajmy – wiatr wiał tak mocno, że Yvonne ledwie usłyszała głos przewodnika – Barczystego Rosjanina, którego reszta członków wyprawy nazywała Yurim.

Yvonne zaklęła i ramieniem osłoniła twarz.

– W tamtej kotlinie rozbijemy obóz – zawołała przekrzykując wicher – Nie ma sensu dłużej tłuc się po tym zboczu. Jutro wracacaaaaaa…… – dziewczyna pośliznęła się i upadła. Gdyby nie była spięta liną z resztą ekipy….

Nad jej głową rozległ się mrożący krew w żyłach dźwięk. Jak każdy doświadczony alpinista doskonale wiedziała, co oznacza.

Lawina.

Oślepiająco biała fala śniegu zsunęła się po zboczu.

– Uwaga! – zawołał Yuri, ale było już za późno. Yvonne poczuła, jak pęka jej lina i zaczęła zsuwać się w dół po zboczu. Poczuła oślepiający ból i potoczyła się w objęcia lodowej śmierci.

 

***

 

– Nie ruszaj się – głos był zrozumiały, ale dziwnie akcentowany, jakby gardło jego właściciela nie było przystosowane do używania słów. Yvonne jęknęła i spróbowała wstać. Ostry jak igła ból przeszył jej bok.

– Ostrzegałem cię, byś się nie ruszała – ponownie odezwał się dziwny głos. Tym razem rozbrzmiewały w nim nutki pobłażliwości.

Yvonne uniosła głowę i rozejrzała się po jaskini, w której leżała. Jak na zwykłą jamę wydrążoną w niedostępnych partiach Tybetu, była zaskakująco dobrze urządzona. – na drewnianych półkach leżały stare książki, a u powały kołysała się lampa naftowa.

Nad dziewczyną pochyliła się olbrzymia postać. Yvonne krzyknęła.

– Spokojnie – stwór uśmiechnął się, szczerząc kły – Zdaję sobie sprawę ze swojego wyglądu, tym niemniej, nie stanowię dla ciebie żadnego zagrożenia. Jeśli masz co do tego jakieś wątpliwości, to zastanów się, czemu wyciągnąłem cię z tej zaspy, zamiast pozwolić ci zamarznąć na śmierć.

Yvonne patrzyła na niego z otwartymi ustami.

Yeti roześmiał się tubalnym głosem.

– Wiem, że mój sposób wysławiania się może wydawać ci się nazbyt egzaltowany, ale ludzkiej mowy uczyłem się z książek, toteż…

– Chwileczkę – przerwała mu Yvonne, głównie po to, by trochę zebrać myśli – Jesteś Yeti?

– Owszem, ludzie tak mnie nazywają.

– Jak.. – dziewczyna poczuła, że zaczyna brakować jej tchu – Skąd…?

– Zapewne chcesz zapytać, skąd mam te wszystkie rzeczy – stwór wskazał szponiastą łapą półki z książkami – Otóż mnisi z pobliskiego zakonu udzielają niejakiej pomocy w moich badaniach.

– Jakich badaniach? – Yvonne powoli zaczęła oswajać się z faktem, że rozmawia z dwumetrowym śnieżnym potworem, który uśmiecha się do niej łagodnie i patrzy na nią swoimi mądrymi, czarnymi oczami.

– Widzisz, od dawna prowadzę eksperymenty nad lekarstwem na chorobę, którą wy nazywacie rakiem. Podstawą tych badań, które ostatnio zaczęły dawać interesujące rezultaty jest pewien gatunek…

Yeti przerwał gwałtownie, a z jego głowy trysnęła olbrzymia struga krwi i mózgu. Yvonne zaczęła krzyczeć, wrzaskiem zagłuszając niemal terkot broni maszynowej.

Zemdlała.

 

***

 

– Żyje – Yvonne rozpoznała ten twardy akcent. Yur.i – Ten potwór nic jej nie zrobił.

Dziewczyna przekręciła głowę i spojrzała na zakrwawione zwłoki futrzastego potwora.

Yuri pochylił się nad nią.

– Już w porządku – uspokoił ją Rosjanin – Ten bydlak już nie żyje i nic ci nie zrobi.

Yvonne splunęła mu w twarz i zaczęła krzyczeć. Potem, po raz pierwszy od śmierci ojca, rozpłakała się.

 

Z jak Zakończenie

 

Ziemia, nasza Planeta-Matka stała się rajem.

Wszystkie rządy upadły. Ludzie mieli już dość kłamstw, półprawd, ograniczania ich praw. Zburzyli wszystkie marmurowe pałace a na ich gruzach wybudowali nową cywilizację. Cywilizację miłości.

Wszystkie armie zostały rozbrojone. Bomby atomowe posłużyły do budowy nowych elektrowni jądrowych. Służba wojskowa w jakiejkolwiek formie została zniesiona.

Religia przestała być źródłem konfliktów – każdy wierzył w to, co chciał. Nikt nikogo nie zmuszał do przyjmowania innej wiary.

Zniesiono granice między państwami – już nigdy nie będą toczone wojny o sporne tereny.

Ludzie wyszli na ulice i zaczęli świętować – bawili się wiedząc, że niedoskonały gatunek homo sapiens wreszcie dorósł do życia bez strachu bólu i nienawiści. Że czeka ich nowa, nieskończenie lepsza przyszłość.

I może mieli rację, bo świętowali kilka dni i nie zauważyli, że do ich planety zbliża się ogromny meteoryt.

Koniec

Komentarze

Teksty mają jedną zaletę - są krótkie. Jak anegdoty. Niestety, nie mają tej zwartości, co anegdoty. I mimo pozornej krótkości, w czytaniu robią się - hokus-pokus - dość rozwlekłe. To nie za dobrze. Nie wszystkie, bo są i lepsze i gorsze w tym zestawie, ale tak po całości oceniając. Pozdrawiam.

Chylę czoła. Bardzo mi się podobało. Trafne spostrzeżenia, co do natury pewnych rzeczy.

Prawdziwie przejmujący i szczery tekst, ukazujący jedynie kilka z milionów błedów człowieka. Brawo!

Świetne;) Można spytać na jakim programie rysujesz?

Super pomysł. Naprawdę podoba mi się. Masz chłopie głowę do pisania. Szacun. :)

Nowa Fantastyka