- Opowiadanie: Heinekotzl - (5)Wszyscy święci idą do… - Arena

(5)Wszyscy święci idą do… - Arena

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

(5)Wszyscy święci idą do… - Arena

(5)Wszyscy święci idą do… – Arena

Gdy vergha został wessany przez jeden z lejów Ugoru, poraził mnie oślepiający blask. Towarzyszyło temu uczucie bolesnego nakłuwania, obejmujące stopniowo całe ciało. Doznanie przybrało na intensywności, aż ból odebrał mi zmysły.

Oprzytomniałem, gdy ktoś delikatnie pogładził mój policzek. To była Magda. Leżałem na plecach z głową wspartą o jej uda. Nie pamiętam, kiedy byliśmy tak blisko. Wtedy chciałem jedynie, żeby to trwało…

– Musimy się zbierać.

– Jesteśmy na miejscu?

– Tak. To koniec podróży. Radju powiedział, że nigdy nie widział tak silnej reakcji podczas przejścia.

– Ciebie też tak bolało?

– Nie. Tylko na chwilę straciłam przytomność. Wstań, już idą. – Ku nam zmierzała spora grupka osobników wyglądających jak klony Radju i Brejtle. Nadchodzili od strony barokowego pałacu, mijając szpaler klasycznych rzeźb ustawionych na wysokich cokołach wzdłuż żwirowej alejki, przecinającej zalany słońcem, wypielęgnowany trawnik. Przez moment karmiłem się nadzieją, iż jesteśmy z powrotem na Ziemi, jednak w głębi serca czułem, że to nieprawda. Biały bąbel vergha stał nieopodal, w cieniu przypominającego stary dąb, potężnego drzewa.

– Czy to dąb?

– Nie wiem, kochanie. Wstańmy, oni zaraz tu będą.

– Nie chcesz, żeby widzieli nas razem… tak jak teraz?

– To nie to. Po prostu dopiero tutaj poczułam prawdziwy strach. Radju gdzieś zniknął. Zostaliśmy sami. – Te słowa szybko rozwiały ostatnie złudzenia, za którymi rad bym ukryć własne obawy. Mimo to, zachowanie mojej „nowej” żony wyzwoliło pokłady energii, których istnienia nawet nie przeczuwałem. Znów chciałem odkrywać jej piękno, a nieco jaszczurza uroda połowicy, wcale nie studziła mego zapału.

– Jeszcze żyjemy i jesteśmy razem. Zrobię wszystko żeby nas z tego wyciągnąć.

– Dobrze. – Wyraz jej niesamowitych, pomarańczowych oczu sprawił, że byłem gotów rzucić się do gardła całemu światu, nawet obcemu.

Stanąłem kilka kroków od Magdy, zajmując pozycję pomiędzy nią, a bliską już grupą zakapturzonych kurdupli. Gdy w końcu do nas dotarli, otoczyli półkolem. Przywódca nosił jaskrawożółty kaptur i ciżmy.

-Ty jesteś homo-Ziemianin? – zaskrzeczał.

– Tak. Jestem człowiekiem.

– A to twoja samica?

– Tak. To moja żona.

– Brać go!

***

Ważę prawie dziewięćdziesiąt kilo. Zaledwie niewielka część tej masy to tłuszcz. W młodości boksowałem ostro w sekcji juniorów. Wiem jak spuścić łomot, sam też dostałem nieraz tęgie manto w ringu. Mimo to, powiedzieć, że zostałem pobity, to mało. Kurduple zafundowały mi ostry wpierdol. Ich siła i szybkość były prawdziwym zaskoczeniem. Do miejsca przesłuchania dowlekli mnie, taszcząc jak wór kartofli.

– Dlaczego rozpoczęliście procedurę bez zezwolenia? – Metaliczny, bezosobowy ton pytania, wyrwał mnie ze stanu omdlenia.

– Panie, on stawiał opór.

– Doprawdy? Sensory ogrodowe wskazują, że to ty wydałeś rozkaz ataku.

– To tylko homo…

– Ach, tak. Wiecie co robić. – Odgłosy krótkiej szamotaniny i zduszony, gardłowy okrzyk były dla mnie niewielką pociechą. Wciąż nie mogłem zogniskować wzroku. Krew zalewała oczy.

– Pomóżcie mu dojść do siebie. – Dwie pary krzepkich rąk uniosły mnie bez trudu i osadziły na chłodnej ławie. Wykręcono mi ręce. Mocnym szarpnięciem za włosy ustawiono twarz we właściwej pozycji. Dostałem dwa zastrzyki w szyję. Potem poszło szybko. Przemywanie, przyżeganie i szycie. Kiedy mogłem już obserwować co się dzieje, podetknięto rodzaj inhalatora, wyposażonego w elastyczną półmaskę i dwa skórzaste, przejrzyste worki.

– Ciągnij! – huknął kierujący akcją. Wykonałem polecenie i płuca zapiekły żywym ogniem. Do przytomności przywróciło mnie ostre światło i ból brutalnie odciąganych powiek. Ktoś zerwał czujki przyklejone do skroni.

– Mózg nie naruszony. Żebra opatrzone. Żadnych krwotoków wewnętrznych.

– Dobrze. Zostawcie nas. Możesz usiąść? – Powoli dźwignąłem obolałe członki. Mocny opatrunek uciskowy utrudniał oddychanie. W głowie wirowała wiejska karuzela.

– Jassi nie mają sobie równych jeśli chodzi o udzielanie pierwszej pomocy.

– Kto?

– Słudzy.

– To oni mnie zmasakrowali?

– W tym też są dobrzy. Spójrz! – Niemal u mych stóp leżały zmaltretowane zwłoki Obcego. Żółta tunika przesiąknięta czarną posoką utytłana jak stara wycieraczka. Kaptur wypełniała kleista maź z fragmentami gadziej skóry i odłamkami kości. Szczątki wydzielały kwaśny odór.

– To ma mnie uspokoić?

– To ma ci uświadomić powagę sytuacji.

– Gdzie moja żona?

– Jest bezpieczna.

– Jakoś ci nie wierzę.

– To nie ma znaczenia. – Uniosłem wzrok i od razu tego pożałowałem. Znajdowaliśmy się pod wysokim baldachimem, ustawionym pośrodku rozprażonego upałem, kamiennego amfiteatru. Przede mną, na stelażu z metalicznych teowników, tkwiło coś, co w ogólnym zarysie przypominało skrzyżowanie wielkiego ekspresu do kawy i respiratora. Głos dochodził z wyglądającego jak stare radio komunikatora, podpiętego kilkoma gumowatymi opaskami pod wielkim, beczułkowatym słojem, będącym zwieńczeniem całej konstrukcji. Wewnątrz przejrzystego pojemnika buzowała ciecz, zielonkawa jak woda po kiszeniu ogórków. Wirowały w niej jakieś farfocle.

– Należysz do Starszych?

– Tak nazywają nas jassi. – Faktycznie, mój rozmówca nie był sam. Na ustawionych w obszernym kręgu marmurowych, bogato rzeźbionych ławach, zasiadało jeszcze pięć postaci. Wszyscy byli humanoidami, skleconymi po części z rozmaitych nieorganicznych komponentów, odzianymi w togi rzymskich senatorów. Prawdziwe grono tęgich głów. Ich rolę pełniły blaszane pudła z finezyjnie rżniętymi otworami, półprzejrzyste tuby lub kule z masą rozmaitych przewodów, kabli i rurek, powtykanych w mnogie, elastyczne złącza. Kończyny w większości przypadków były zdecydowanie ludzkie, z tym, że skórę dłoni i obutych w sandały stóp pokrywały mało apetyczne, ciemne plamy.

– Chcę zobaczyć żonę.

– Dołączy do nas później.

– A co z Radju?

– Z kim?

– Opiekował się nami w trakcie podróży.

– Masz na myśli jednego z jassich, którzy sprowadzili was tutaj?

– Tak.

– Ich imiona mają znaczenie marginalne. Dla nas są tylko numerami. Istnieją po to, by służyć. Podaj numery jassich z ostatniego przerzutu. – W komunikatorze Starszego coś zatrzeszczało. – Tak, osobnik 47785, zwany Radju, był na pokładzie. Czemu o niego pytasz?

– Pomógł mi… nam.

– Doprawdy? W jaki sposób?

– Ochronił nas przed gniewem swego brata.

– Ach… mało istotna część procedury. W tej chwili ważniejszy jest ten drugi, 47786.

– Brejtle?

– Tak. Za chwilę tu będzie. Usiądź i odpocznij. Zaraz rozpoczniemy sekwencję wstępną.

Amfiteatr wypełniały coraz liczniejsze grupy jassich. Zajmowali kolejne rzędy, aż krwista czerwień tunik zalała całą przestrzeń w zasięgu wzroku. Widzowie charczeli, skrzeczeli i czkali. To było oryginalne brzmienie ich mowy. Funkcyjni w żółtych strojach poczęli formować kordon wzdłuż zewnętrznej krawędzi areny. Kiedy baldachim został automatycznie zwinięty, żar bijący z nieba szybko rozgrzał marmurową gładź ławy. Czułem się jak zaszczute zwierzę, szykowane na rzeź.

Nagle, z rozwibrowanego upałem powietrza, niczym zza niewidzialnej kurtyny, wychynęła ekipa kilkunastu jassich przenosząca ogromne, srebrne pudła. Wszędzie wokół szalały świetlne refleksy, przeskakujące po lustrzanych pokrywach futerałów. Czterech pchało długi, stalowy stół, zaopatrzony w trzy piętrowe blaty. Najniższy zajmowały baniaki pełne szarej papki. Blat środkowy zaścielały wieloczęściowe, złożone mechanizmy, zaś na samej górze poukładano dziesiątki chromowanych narzędzi, przywodzących na myśl najgorsze wspomnienia z gabinetu dentystycznego. Oczami wyobraźni ujrzałem Dustina Hoffmana w scenie tortur z „Maratończyka”, jednak już po chwili okazało się, iż całe instrumentarium jest częścią serwisu obsługującego Starszych. Serwismani pootwierali blaszane walizy i rozwinęli kłęby grubych rur, których zaopatrzone w złącza końce przykręcono do pojemników z papką, natomiast penetratory ze ssawkami, wetknięto bezceremonialnie w gniazda ukryte pod togami zajmujących miejsca na ławach cyborgów. Jassi biegali wokół zgrzytających, rozdygotanych postaci, dokręcając, dłubiąc, wymieniając płyny i rozmaite moduły. Starsi znosili te zabiegi nie przerywając ani na moment swej maszynowej dysputy; sztywno gestykulowali, szumieli i tykali. Następnie wszystkich podłączono do panelu kontrolnego. Błyskały kolejne sekwencje żółtych lampek, czemu towarzyszył ostry dźwięk brzęczyka. Każda iluminacja witana była przez publikę głośnymi owacjami. Wreszcie jeden z karłów odpalił walizkowy generator. Szara substancja wtłoczona w rury, ostatecznie znikała w cybernetycznych korpusach. Na koniec kierujący akcją jassi wystąpił przed zgromadzenie i złożył głęboki ukłon. Potem, odwrócony w kierunku publiczności wydał z siebie serię charknięć. Odpowiedziała mu salwa dudniących głucho uderzeń. Obcy tłukli kułakami w wypięte piersi. W większości we własne, ale dostrzegłem kilka wyjątków w pierwszych rzędach. Mówca błyskawicznie stanął na rękach odsłaniając muskularne pośladki opięte czerwonymi trykotami i balansując odmaszerował na bok. Obsługa szybko zwinęła cały majdan, po czym dosłownie rozpłynęła się w falującym powietrzu. Jeden ze Starszych, posiadacz głowy w formie wypełnionej różowym dymem kuli, spacerując w tę i z powrotem, przemówił do gawiedzi. Emitowane przez niego szumy i piski automatycznie przekładał na polski komunikator należący do sztywniaka na stelażu.

– Ludu! Spójrz na cud nieśmiertelności i rozważ me słowa. Oto stoję przed wami ja, Stratogoros, przewodniczący Wiecznej Rady. Przybyliśmy tutaj, aby rozpocząć czwartą sekwencję odkupienia. Tym razem będzie z nami współpracował prawdziwy homo! – Widownią zatrzęsła kolejna fala uderzeń. – Wiem, że wyglądacie z utęsknieniem chwili spełnienia. Powiadam wam, jest bliska! – Stratogorosa zastąpił Starszy z osadzonym na karbowanym kołnierzu blaszanym sześcianem. Po bokach pudła sterczały wsporniki zdobione tłoczonymi ze złotej blachy liśćmi akantu, podtrzymujące świetlne emitery. Omiatające tłum zielone wiązki, pełniły zapewne funkcję narządu wzroku.

– Jam jest Mityczny Eurupion! Znacie mnie i cuda, które czyniłem w waszym imieniu. Teraz ofiaruję wam największy dar. Zbawienie! – Szał tłumu, jaki wywołały te słowa, trwał naprawdę długo. Najwyraźniej, niektórzy z widzów nie wytrzymywali tempa widowiska. Zauważyłem wiele ekip medycznych, przeciskających się w kamiennych sektorach i udzielających pomocy plującym czarną krwią entuzjastom walenia w piersi. – Jeżeli jest coś pewnego w nieskończonej otchłani światów wyższych wymiarów, to właśnie Pętla Zbawienia. Teraz nadszedł czas, aby zacisnąć błogosławione pęta na karku Wielkiego Burzyciela. Jak brzmi jego przeklęte imię!?!

– Trąba Zagłady!!! – odryknął chór tysięcy gardeł.

W trakcie owacji tłumacz wykonał na swym stelażu zwrot, tak iż przód zaopatrzonego w komunikator korpusu zwrócony był teraz ku audytorium. Wraz z burzą trzasków i szumów przemowy, emiter wypluwał symultanicznie kolejne zdania.

– Znacie mnie wszyscy. Jestem Beznogi Czyżyż, najstarszy ze Starszych. Kroczymy razem ścieżką cudów od dziesięciu tysięcy obrotów. – W tym momencie nie byłem w stanie powstrzymać wesołości. Wstrząsy wywołane spazmem tłumionego śmiechu uciął ostry ból świeżo opatrzonych żeber. – Wiecie, że homo, to rasa odkupicieli. Widzieliście zapisy transformacji ich proroków. Choć zamieszkują niższe światy i są prymitywni, ich wzory strukturalne kryją w sobie sekret Pętli Zbawienia. Ten homo – spod togi udrapowanej na torsie wystrzeliło w moim kierunku zakończone kilkoma ruchomymi chwytakami, wieloprzegubowe ramię – odsłoni przed nami tajemnicę Pętli! On jest…

Dalszej części przemowy już nie doczekałem. Upał i odniesione obrażenia zrobiły swoje. Po raz kolejny odpłynąłem w niebyt.

***

Koniec
Nowa Fantastyka