- Opowiadanie: dziko - As w rękawie

As w rękawie

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

As w rękawie

Opowiadanie to napisałem rok temu, gdy w Afryce panował względny spokój, a dyktatorzy mieli się nadzwyczaj dobrze. W świetle ostatnich wydarzeń na Czarnym Lądzie, nabiera ono jednak dodatkowych smaczków…

 

 

 

Przestronny pokój na parterze pałacu nie był ani gabinetem, ani magazynem, choć miał w sobie coś z obydwu. Zwrotnikowe słońce wdzierało się przez niedbale zasunięte rolety, tak, by stojąc przy oknie, można było dostrzec drugi kraniec pokoju z zamkniętymi dwuskrzydłowymi drzwiami. Pomieszczenie było pełne niepokojących kontrastów, jak piękne masywne biurko przy oknie, wykonane z ciemnego palisandru i cztery obdrapane krzesła stojące bez ładu na środku; wytworny kredens z kryształową zastawą na jednej ze ścian i drewniane skrzynie ustawione jedna na drugiej na przeciwnej ścianie. Blat biurka był lekko zakurzony, przy jednej z krótszych krawędzi, obok małej lampki z mosiężnym kloszem, leżały dwa płaskie drewniane pudełka. Na środku rozłożono plik świeżych gazet. Żółty owalny odcisk po lepkim dnie szklanki nachodził na wyróżniony dużą czcionką tytuł: Nawet trzynaście tysięcy ofiar śmiertelnych rezultatem zatrzymania transportu szczepionki.

 

Podłoga wyglądała na niedbale wysprzątaną, na kamiennych płytkach można było zauważyć pożółkłe liście, kilka wypalonych zapałek, trochę ziemi i liczne czarne plamki zaschniętej cieczy. Niektóre płytki były wyraźnie porysowane; nie mógł tego zrobić obcas buta, ale jedynie jakieś ciężkie i ostre narzędzie. Na środku sufitu wisiał staromodny żyrandol z wiatrakiem, pradziadek współczesnych klimatyzatorów. Dopełnieniem chaotycznego obrazu był, ustawiony skośnie do ściany, mały stół z blatem obszytym skórą, na którym leżała maczeta i kłębek mocnego sznura oraz, stojące w rogu obok wejścia, dwie plastikowe beczki.

 

Zaskrzypiał zamek i drzwi otworzyły się, najpierw szybko pierwsze skrzydło, a po kilku sekundach drugie, wolniej, z oporami. Dwóch czarnoskórych żołnierzy ubranych w lekkie uniformy w kolorze piasku trzymało z obu stron białego mężczyznę średniego wzrostu, z rękoma skrępowanymi z tyłu. Jeniec miał około czterdziestki, był szczupłym, ale nie astenicznym, krótkowłosym blondynem opalonym na brąz. Z rozciętego prawego łuku brwiowego krew cienką stróżką spływała mu po twarzy na zieloną kurtkę. Opierał się na jednej nodze, drugą, obwiązaną na podudziu brudnym bandażem, trzymał lekko ugiętą do góry.

 

Żołnierze posadzili mężczyznę na jednym z krzeseł, cały czas trzymając go za ręce. Zaraz za nimi weszło dwóch kolejnych, jeden z nich rzucił na stolik karabin z celownikiem optycznym, częściowo owinięty w kawałek szarego materiału. Potem wziął sznur i kilkakrotnie owinął wokół jeńca, na wysokości wygiętych do tyłu łokci, mocno przywiązując go do oparcia krzesła.

 

Gdy klęczący przy krześle żołnierz kończył zaciskać węzeł, do pokoju wolnym krokiem wszedł prezydent Gunde. Był bardzo wysokim mężczyzną na granicy otyłości. Mimo zbliżającej się sześćdziesiątki, wszystkie jego włosy na głowie były idealnie czarne, a na twarzy trudno się było dopatrzeć innych zmarszczek niż te mimiczne w kącikach oczu. Dwurzędowa klubowa marynarka ze złotymi guzikami zdradzała krawiecki kunszt i cenę z londyńskiej Saville Row. Szare spodnie z idealnym kantem załamywały się lekko na brązowych brogsach, zapewne ręcznie robionych u Lobba. Śnieżnobiała, dość ciasno zapięta koszula i krawat, klasyczny purpurowy regimental z jasnoniebieskimi pasami, dopełniałyby obrazu perfekcyjnie ubranego na koktajl brytyjskiego gentlemana. Dopełniałyby, bo elementem, który psuł tak misternie skomponowany zestaw były cztery złote sygnety na palcach, karykaturalnie masywne, z topornie oszlifowanymi, zmatowiałymi kamieniami.

 

– Zastanawiasz się pewnie, jak to się stało, że nie trafiłeś z tej odległości? – Gunde zwrócił się do białego mężczyzny nienaganną angielszczyzną, której nie powstydziłby się reporter BBC. Nie czekając na odpowiedź, podszedł do stolika i, zamyślony, palcami lewej dłoni przez kilka sekund gładził lufę leżącego karabinu.

 

– Masz na rękach krew wielu ludzi… – powiedział tonem zupełnie pozbawionym emocji.

 

"To komplement, czy zarzut?" – pomyślał Snajper, mimowolnie unosząc kąciki spierzchniętych ust w przepełnionym bezradnością uśmiechu. Już od samego początku ta misja była jakąś groteskową karykaturą jego wcześniejszych doświadczeń: z Panamy, Salwadoru, Bałkanów, czy Bliskiego Wschodu.

 

Zwykle celny strzał wieńczy trudne podchody, godziny i dni spędzone na rewizji planów, maskowaniu, cierpliwym oczekiwaniu w słońcu i błocie na ten jeden dogodny moment. Jak rok wcześniej w Ameryce Południowej, gdy narkotykowy generał, otoczony stadem rosłych ochroniarzami, pokonywał krótki dystans od opancerzonej limuzyny do drzwi rezydencji na granicy tropikalnego lasu. I to wystarczyło, by kula z trzystu metrów trafiła go w potylicę i, wychodząc na wylot, wyrwała pół szpetnej gęby.

 

Na Czarnym Lądzie było inaczej niż zwykle. Było wręcz odwrotnie. Zawsze przełożeni mówią, że to będzie prosta, standardowa misja, a potem od razu piętrzą się kłopoty. Tym razem, już na pierwszym spotkaniu Pułkownik Mitchell bez ogródek nazwał tę wyprawę samobójczą. Cóż, może pozwolił sobie na szczerość czując, że w tym jednym wypadku nie zniechęci strzelca… Niemniej potem, w Afryce, wszystko szło jak po maśle. Aż do momentu, gdy padł pierwszy strzał.

 

Zdjęcia satelitarne sugerowały łatwa robotę. Tak kiepsko chronionej rezydencji głowy państwa nie widział nigdy. Mogli podjechać blisko samochodem, w trzy kwadranse znaleźć świetny punkt na zalesionym wzgórzu. Od prezydenta, beztrosko czytającego europejską gazetę przy stoliku wewnątrz olbrzymiej altany, dzieliło go mniej niż dwieście metrów. Nie było wiatru. A jednak chybił! Dwa razy! Potem ci żołnierze – jakby przybiegli z nikąd. Dostał w nogę, ledwo zdążył się dokuśtykać do samochodu. Tam półleżący przy oponie Gordon, jego przewodnik, ogłupiały przyglądał się swoim wnętrznościom wylewającym się z rozprutego maczetą brzucha.

 

To nie była zdrada, nikt ich nie wystawił. To było coś cholernie niewytłumaczalnego. Tak jak mina Gunde, widziana w celowniku optycznym między pierwszym a drugim strzałem. Snajper już kiedyś potrzebował dwóch strzałów. Wówczas watażka, który wcześniej bez mrugnięcia okiem kazał żywcem pogrzebać trzydzieści kobiet i dzieci, przez trzy sekundy miotał się ze strachu jak szczur szukający uchylonej kratki ściekowej, w którą mógłby czmychnąć. Oczywiście nie zdążył. Czarnoskóry prezydent po pierwszym strzale również poderwał się z krzesła zdziwiony. Jednak nie po to by uciekać, ale wzrokiem szukać tego, kto ośmielił się przerwać mu lekturę piątkowego Le Soir. "To było takie… nieludzkie" – pomyślał strzelec i poczuł, że poci się bardziej, niż by chciał.

 

Gunde odwrócił się od stolika i podszedł do biurka. Odsunął plik gazet na krawędź blatu, tak że kilka z nich spadło na posadzkę i usiadł na biurku, zakładając nogę na nogę.

 

– Wiem co myślisz. Uważasz mnie za mordercę, wrzód na dupie cywilizowanego świata – rzekł słabo udając wzburzenie. – Ale ja nie zakradam się do czyjegoś domu, by wpakować gospodarzowi nóż w plecy. Jestem demokratycznie wybranym przywódcą wolnego kraju, moi obywatele mnie szanują. Studiowałem na Oksfordzie, dwudziestu prezydentów i koronowanych głów ma we mnie przyjaciela.

 

Czwórka żołnierzy stała wyprostowanych wokół krzesła z jeńcem, wydawało się, że unikają wzroku Prezydenta, skupiając uwagę na pilnowanym mężczyźnie. Ich twarze były całkowicie beznamiętne, trudno było dostrzec na nich jakąkolwiek mimikę czy nawet mrugnięcie oka.

 

– Kto cię przesłał? CIA, Angole, koncern naftowy? – Prezydent lekko pochylił się do przodu, w stronę krzesła. – Nie musisz odpowiadać, to nie ma znaczenia. Zresztą… na pewno jesteś Amerykaninem, Angole nie są aż tak głupi…

 

Snajper opuścił głowę i przełknął ślinę, czuł duszność w gardle. Dla każdego, kto nie wychował się w tym miejscu, warunki klimatyczne w środku pory deszczowej były mordercze. "Jak to możliwe, że w ciasnej koszuli i krawacie on nie ma ani kropli potu na szyi" – pomyślał, a potem w duchu zaśmiał się z własnych rozterek. Tak jakby nie miał większych zmartwień. "Kiedy mnie zabiją? Czy przynajmniej szybko…"

 

– Powiedzieli ci, o co chodzi tym razem… – w ustach Gunde nie brzmiało to jak pytanie, ale raczej filozoficznie refleksja rzucona ot tak, w powietrze. – O te szczepionki? Nie, nie uwierzę. Świat za miesiąc o tym zapomni. Mangan? Platyna? Czego wam znowu zabrakło?

 

Jeniec milczał.

 

– Zastanawiasz się, dlaczego nie trafiłeś? – Gunde powtórzy zadane wcześniej pytanie. – Widzę jak cię to boli, jak cierpi na tym twoja duma doświadczonego zabójcy. Jak każdy białas z bogatego Zachodu, masz cholerny przerost ego. Nie myślisz w tej chwili "misja się nie udała, czarnuch przeżył". Myślisz "jak to się stało, że JA spudłowałem". Dobrze mówię?!

 

Prezydent opuścił nogi na podłogę i wstał z biurka. Snajper minimalnie uniósł głowę i zacisnął nadgarstki, sprawdzając siłę krępujących go z tyłu więzów. Odruchowo, trochę bez sensu. Już wcześniej czuł, że węzeł jest zawiązany fachowo i bardzo mocno.

 

– Pocieszę cię – Prezydent uśmiechnął się szeroko, oblizując mięsistym językiem górny rząd równych, białych zębów. – Nie mogłeś trafić. Nawet gdybyś odpalił z jakiejś łajby Tomahawka na mój pałac, to też byś nie trafił, tylko sfajczył niewinną wioskę dwie mile stąd. Ha, ha, wasze gazety miałyby wtedy o czym pisać!

 

Zrobił krok w stronę krzesła. Przez moment milczał, przyjmując przerysowaną pozę dobrodusznego nauczyciela, który zastanawia się co zrobić z przyłapanym na psotach uczniakiem.

 

– Wiesz, kiedy studiowałem na Oksfordzie, poszedłem na gościnny wykładów pewnego etnografa, specjalisty od tego rejonu Afryki. Freud jeszcze wtedy był modny; jak ten profesor wspaniale opowiadał o tym, że magia to przeniesiona z fazy analnej dziecięca iluzja omnipotencji. A ja tydzień wcześniej, cały czas będąc w Anglii, uśmierciłem swojego ciotecznego braciszka za to, że przywłaszczył sobie biżuterię mojej owdowiałej matki.

 

Głosu Gunde zmieniał się. To już nie był wywód flegmatycznego angielskiego dziennikarza, ale przepełnione pasją kazanie pastora z Harlemu.

 

– Jesteście tacy mądrzy na tym Zachodzie. Latacie w kosmos, wymyślacie bomby atomowe. Wydaje się wam, że stanowicie tę lepszą, oświeconą część świata, a tak naprawdę kolejnymi wynalazkami, uczonymi teoriami i cyframi na koncie maskujecie swoją ignorancję. Powiedz mi, dlaczego wasi przywódcy, mając potężną armię i skarbce złota, potrafią rządzić tylko kilka lat, podczas gdy my, z garścią żołnierzy przy boku i milionem wrogów przy każdej granicy, rządzimy po trzydzieści? Nie potrafisz tego wyjaśnić? Ja ci to wytłumaczę. Nikt tutaj nie utrzymałby się przy władzy dłużej niż rok, gdyby nie czarna magia!

 

"Gunde jest czarnoksiężnikiem" – Snajper przypomniał sobie słowa, które słyszał dwa dni wcześniej od wystraszonego informatora. "Gunde to wariat" – odpowiedział wtedy Gordon. Prezydent musiał być wariatem – tak ciągle podpowiadał rozum. Ale rozum podpowiadał również, że ten wariat powinien teraz leżeć na altanie z przedziurawioną czaszką…

 

– Nawet jeśli któryś z nas trafi na sądową ławę w tych śmiesznych międzynarodowych trybunałach, to nie dlatego, że wy go schwytaliście – kontynuował Prezydent. – Dzieje się tak jedynie wtedy, gdy opuszczają go moce, które mu wcześniej służyły!

 

Gunde zrobił kolejny krok w stronę krzesła i wyprostował się na baczność. Zdawał się przez chwilę nieobecny, wpatrzony w bezkres ciemnego korytarza za otwartymi skrzydłami drzwi. Uniósł do góry lewą dłoń, bardzo powoli składając palce jakby w kwiat tulipana, zmrużył oczy. Potem, niczym wytrącony z letargu, szybko rozwarł palce, a rękę nonszalancko wsadził do kieszeni spodni. Jego oczy spoczęły na jednym z żołnierzy, tym który wcześniej niósł karabin. Gdyby ktoś obserwował od tyłu tego mężczyznę, zauważyłby niewielkie, dosłownie milimetrowe uniesienie barków i łopatek. Jak u wystraszonego kociaka. Podwładny świetnie umiał maskować strach. Trwało to jakieś trzy sekundy, po czy Gunde znów uśmiechnął się szeroko i obrócił twarz w stronę więźnia. Żołnierz głośno wypuścił przez nozdrza zatrzymane w płucach powietrze i rozluźnił napięte mięśnie.

 

– Przyszedłeś tu tylko z karabinem?! Rozczarowujesz mnie! – Prezydent zwrócił się do Snajpera. – Wy, Amerykanie, wierzycie, że z każdej sytuacji jest jakieś wyjście. Trzeba tylko mieć, jak to nazywacie, asa w rękawie. Twój poprzednik trzy lata temu wierzył, że ma coś takiego. Brat tego tu – wskazał ręką na żołnierza – wtedy nie zrewidował go dokładnie. Przeoczył małe ceramiczne ostrze ukryte w zakamarkach ubrania. Wspaniały gadżet do przecinania więzów i podrzynania gardeł. Żołnierzowi obciąłem nim uszy, choć zasłużył na surowszą karę. Za to Amerykanin wył jak hiena, gdy go obdzierałem ze skóry. A mina jego towarzyszki, tej lekarki, która na to patrzyła…

 

– Elizabeth… – Snajper odezwał się pierwszy raz, niemal szeptem. Mimowolnie. Tak, to było nieprofesjonalne, wszak powinien milczeć. Ale jakie to miało teraz znaczenie.

 

– Znałeś ją? – Gunde podrapał się w brodę. – To dlatego tu jesteś? No tak, skąd mieliby werbować kolejnego głupca. Ach, wzruszyłem się! – Jego brzuch zafalował od tłumionej salwy śmiechu. – Elizabeth, powiadasz… Zanim cię zabiję, opowiem ci z najmniejszymi szczegółami, co jej wtedy zrobiłem.

 

Strzelec oblizał spierzchnięte usta. Oddychał z trudem, czuł pulsujący ból w rozbitej skroni, ale na krótka chwilę wściekłość zatryumfowała nad rezygnacją i dodała mu siły. Uniósł głowę, by spojrzeć w twarz Prezydentowi. Z opuchniętym prawym okiem i patrząc pod światło, z początku niewiele widział, tylko kontur owalnej twarzy. Kiedy w końcu ich oczy spotkały się, ku swojemu zaskoczeniu poczuł, że cholernie się boi. Otulił go irracjonalny, zimny, szczypiący do kości strach. Tak silny, że szybko odwrócił wzrok. To było potwornie poniżające. Kilka razy w życiu ktoś przystawiał mu naładowany pistolet do skroni – nigdy nie czuł wtedy lęku, co najwyżej niepokój. Tymczasem wielkie źrenice Gunde były jak mistyczna otchłań, wysysająca pewność siebie i odwagę. Nic dziwnego, że żołnierze tak skrupulatnie unikali jego spojrzenia.

 

Snajper drugi raz tego dnia przypomniał sobie słowa pułkownika Mitchella – "Będę, szczery, raczej nie przeżyjesz tej misji". Odparł mu wtedy "Trudno, ważne by Gunde nie przeżył". Usłyszał zdawkowe "Zobaczymy, co da się zrobić". Cóż za ironia! Choć przez trzy lata ukrywali, co stało się z Betty, to nie tylko z nimi nie zerwał, ale zaufał im nawet bardziej niż przy wcześniejszych zadaniach. A teraz czuł się jak karaluch, którego ten niesamowity czarny olbrzym zaraz rozsmaruje na posadzce.

 

– Czarna magia ma wiele zastosowań – Gunde, nie wiedzieć czemu, postanowił dokończyć wcześniejszy wywód. – To nie tylko uroki i klątwy, choć od nich wszystko się zaczyna. Pozwala zakrzywić lot kul i stawać się niewidzialnym. Daje moc moim amuletom wykrywającym ostrza, trucizny i bomby. Mogę czytać w myślach, ogłuszyć, oślepić, mogę nawet zatrzymać serce.

 

Podszedł do krzesła i pochylił się nad mężczyzną. Lewą dłonią chwycił go mocno za podbródek i żuchwę. Snajper poczuł ból, jakby wsadzano mu twardą rurkę w przełyk, aż do żołądka. Ogniste nitki rozpełzły się po jego tętnicach i zarzuciły setkę haczyków na trzewiach, sercu, kręgosłupie, palcach dłoni i stóp. Potem ktoś pociągnął za wszystkie haczyki naraz, ból był tak silny, że jeniec omal nie stracił przytomności. Nagle wszystko się skończyło, czuł się nawet lepiej niż minutę wcześniej, trochę jakby po masażu rozgrzanymi kamieniami.

 

– Kiepsko z tobą – rzekł Gunde puszczając podbródek mężczyzny. – Wątroba nie wytrzymałaby dwóch lat. Nie oszczędzałeś się… A co tu mamy? – odchylił patkę kieszeni na piersi strzelca. Wystawały z niej dwie końcówki cygar. Prezydent wyciągnął jedno i nich i uważnie zlustrował, trzymając pięć cali przed nosem. – Ooo… Punch, moje ulubione! Amerykański agent pali na misji kubańskie cygara. Cholerni hipokryci! – dodał głosem pełnym rozbawienia.

 

Z cygarem w ręku wrócił do biurka i znowu usiadł na blacie. Drogą ręką otworzył jedno z pudełek i wyciągnął stary, inkrustowany kością słoniową gilotynowy obcinacz. Snajper przypomniał sobie pułkownika, wkładającego mu do kieszeni te dwa cygara, zanim wsiadł do helikoptera. "Przecież wiesz, że od lat nie palę" – mruknął. "I słusznie, palenie zabija" – odparł Mitchell, pedantycznym gestem zapinając guzik na patce kieszonki. Pułkownik miał specyficzne poczucie humoru, chyba nikt go do końca nie rozumiał. W ogóle był ciekawym człowiekiem, przedziwną mieszanką skrupulanta i abnegata. Strzelec usłyszał kiedyś, że pozycja Mitchella w siłach specjalnych jest dużo wyższa niż wynikało to z jego stopnia wojskowego i nawet generałowie z Waszyngtonu mogą pułkownikowi co najwyżej buty pastować. Ile było w tym prawdy, trudno do końca odgadnąć.

 

– Wiesz, że wszystkie amerykańskie satelity szpiegowskie mają pewien komponent optyczny robiony od lat w jednym miejscu i według tej samej technologii? – kontynuował Gunde, nie patrząc na snajpera, ale w skupieniu przycinając główkę cygara. – Zapłaciłem milion, by zdobyć fragment takiego szkła. Dzięki temu wasze satelity, choć robią zdjęcia mojej rezydencji, nie widzą mnie, ani niektórych moich ludzi. Jesteście żałośni w przekonaniu, jaką wspaniałą techniką dysponujecie! – głos prezydenta znów przyjął kaznodziejski tembr. – A ona jest gówno warta! Bo to ja mam wszystkie cztery asy w rękawie, a gdybym tylko chciał, mógłbym wejść do Białego Domu, nasrać na biurko w Gabinecie Owalnym i wyjść przez nikogo nie niepokojony!

 

Snajper zaczął się zastanawiać, która z twarzy prezydenta jest prawdziwsza – dystyngowanego gentlemana czy hałaśliwego, wręcz wulgarnego kaznodziei. Ta druga zdawała się bardziej szczera, ale ta pierwsza też nie była tylko dobrze dobraną maską. Cóż, czarnoksiężnika nie dało się łatwo zaszufladkować według ułomnych zachodnich schematów.

 

Gunde odłożył obcinacz do pudełka i wyjął z niego długą cedrową zapałkę. Odpalił ją i czekał chwilę, aż cała siarka się wypali, by chemiczne składniki nie zaburzyły tytoniowego aromatu. Potem, pilnując odpowiedniej odległości od płomienia, zaczął delikatnie rozgrzewać stopkę cygara. "Prawdziwy koneser" – pomyślał strzelec. Nutka sarkazmu, nawet zbyt słaba by ją wypowiedzieć na głos, to jedyne co mu jeszcze zostało w tym nierównym pojedynku z afrykańskim magiem.

 

– Wiesz co jest najśmieszniejsze? Twoi przełożeni może nie, ale przełożeni twoich przełożonych wiedzą o tym! Wiedzą, że nic mi nie mogą zrobić. Wysłali cię na pewną śmierć, by ktoś mógł zaksięgować kolejną nieudaną, ale bardzo słuszną i bohaterską misję. No dobra, dość o tym! Przejdźmy do tej Elizabeth… – Prezydent rzucił na podłogę tląca się jeszcze zapałkę, podniósł cygarko do ust i dmuchnął dwa razy w główkę, by podtrzymać żarzenie. W powietrzu zaczął rozchodzić się przyjemny, szorstki zapach tytoniowego dymu.

 

Snajper dotknął podbródkiem do piersi i zmrużył oczy. Ostatnie słowa Gunde kołatały mu pod czaszką jak uderzona z dużą siłą bilardowa kula. Wtedy zrozumiał.

 

– Można mieć asa w rękawie i o tym nie wiedzieć… – wyszeptał.

 

*

 

Nanoamalgamaty, zwane też związkami programowalnymi, potrafią w wąsko zdefiniowanych warunkach radykalnie zmieniać swoje właściwości fizykochemiczne. (…) Dotychczas głównym problemem w syntezie nanoamalgamatów, poza olbrzymimi kosztami, była nietrwałość mikrostruktur odpowiedzialnych za reorganizację molekuł. (…) Pierwszym trwałym związkiem programowalnym jest NXH-74L – lepka, bezwonna i nietoksyczna substancja, nazywana przez twórców pieszczotliwie "masłem fistaszkowym". Reorganizacja NXH-74L następuje pod wpływem wysokiej temperatury i podwyższonego stężenia tlenku węgla. Wówczas, w czasie poniżej dwóch sekund, powstaje niestabilny tzw. kaskadowy materiał wybuchowy, dwustukrotnie silniejszy od plastiku C4. (…) Pomimo rewolucyjnych właściwości, jak olbrzymia moc burząca na jednostkę masy, skomplikowana technologia i zaporowe koszty wytworzenia raczej wykluczają praktyczne zastosowanie tego nanoamalgamatu. (fragment tajnego aneksu do raportu Senackiej Komisji ds. Finansowania Rozwoju Nowych Broni Konwencjonalnych)

 

*

 

– Co tam pieprzysz pod nosem? – zapytał Gunde, nie wyjmując cygara z ust. Mrużąc oczy, wciągnął aromatycznym dym.

 

Buuuuum!

 

 

Koniec
Nowa Fantastyka