
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Goćwin -Początek
Dwie pary rozedrganych oczu obserwowały miasto z bezpiecznej odległości. Nad śpiącą osadą widniała jasna tarcza księżyca. Z kominów unosiły się szare strużki leniwego dymu kłębiąc się w wiosennym powietrzu. 'Tak spokojnie śpią, nieświadomi kolei losu.' – zdawała się mówić pierwsza para oczu. Widać było w nich głęboki żal i smutek. Dwoje oliwkowo zielonych studni spojrzało w dal popadając w głęboką zadumę. 'Jaka szkoda, że już nie można ich uratować. Jaka szkoda płaczących matek i osieroconych dzieci, które nie będą miały nawet szansy na rozpoczęcie dorosłego życia. A może nikt nawet nie zdąży zapłakać?' Z zamyślenia wyrwał mężczyznę dopiero aksamitny głos towarzysza:
– Jesteś pewien, że wśród mieszkańców nie ma nikogo obdarzonego darem zmieniania ISTOTY[i]?
– Wszyscy zostali ostrzeżeni. – uciął rozmowę. Lecz po chwili, czując na sobie wymowne spojrzenie, dodał nerwowo:
– Dobrze wiesz, że i to kosztowało nas zbyt wiele ryzyka. Zrobiliśmy to co mogliśmy. Wszystko.
– Mimo pozornego spokoju drgania głosu nie udało się opanować, a mężczyzna poczuł ucisk w jego starczym sercu.
– Wszystko? Więc dlaczego ciągle się usprawiedliwiasz? Gdybyś był tego pewien, już dawno by nas tu nie było.
'On nie czuje tego samego co ja. Nie wie, że tam w dole ktoś emituje fale BREVIS[ii]. Więc obdarzony mocą mężczyzna prawdopodobnie śpi. A może to tylko złudzenie? Ale jednak jest to wyczuwalne, co prawda słabo, ale jest.'
– W Nermon jest jeszcze jedna osoba. Prawdopodobnie mężczyzna w średnim wieku. – westchnął
z bólem w głosie.
– Co?! Jak możesz mi to do cholery teraz mówić?!
– Zatkaj się. – Próbował się opanować, odzyskać spokój. Jednak jego starcze, pomarszczone dłonie drgały, a myśli krążyły wokół jednego domu na obrzeżach miasta, w którym ktoś emitował fale wyczuwalne z bardzo dalekiej odległości. Każdy doświadczony sej mógł go namierzyć.
– I co teraz zrobimy, Oren-seju[iii]?
– Nic. Za głupotę płaci się najwyższą cenę. Poza tym z większością magów już nic mnie nie łączy.
– A przysięga? „I nie pozwolę na śmierć żadnego z braci moich bla bla bla…"
– Chrzanić przysięgę. I tak nikt jej nie przestrzega. – z goryczą stwierdzał Oren-sej.
Jednak młody towarzysz nie ustępował:
– A solidarność klasowa? Gdzie twoje sumienie?
I w tym momencie gdzieś we wnętrzu swego serca poczuł delikatne łaskotanie, które wzmagało się z sekundy na sekundę. Poczęło go swędzić, uwierać i przygniatać zarazem. 'On ma rację. Do cholery, znowu młody Gorwendal ma rację! Może i za głupotę trzeba płacić, ale nie możemy pozwolić na stratę żadnego
z potencjalnych ZMIENNIKÓW ISTOTY[iv].'
– Przestań nudzić! Jaki idiota mógł zostać w tym miejscu na własne życzenie?! – Mimo ostrych słów, piórko w jego sercu zamieniało się w żądło, które coraz dogłębniej i boleśniej penetrowało jego wnętrze.
Oren-sej popadł w zamyślenie. Sielankowy krajobraz roztaczający się ze zbocza mógł napawać spokojem, ale zupełnie nie pasował do obecnej sytuacji. Wzmagało go bzyczenie nocnych owadów
i zapach przeróżnych ziół pokrytych świeżą rosą. Piękne miejsce. Znajdowali się nieco na południe od miasta. Leżało ono na szlaku handlowym w wąskim przesmyku pomiędzy dwoma pasmami gór. Nazwa Nermon pochodziła od słów „Czarna Przełęcz", ponieważ góry zazwyczaj blokowały jasne promienie słoneczne. Z dwóch stron miasta wyrastały bowiem ostre, kamieniste i jałowe stoki Łysiejących Gór o szczytach pokrytych wiecznym śniegiem. Z oddali przypominały gołe łysiny świecąc odbitymi od śniegu promieniami.
Z zadumy wyrwało go pewne dziwne zjawisko. Nawet w swoim zawiłym i jakże długim życiu rzadko spotykał tego typu rzeczy. W górze, nad ich głowami z niezwykłą szybkością przemieszczała się czarna, gęsta chmura, która na chwilę przesłoniła blade światło księżyca.
– Zaczęło się. – odezwał się zakapturzony towarzysz.
Doświadczony sej zaniemówił z wrażenia. Wiele razy widywał w życiu cuda, ale nie w takich ilościach. Chmura tysięcy czarniejszych od nocy kruków wchłonęła resztki światła przedostającego się do doliny.
– Zwiastuny samej śmierci. – zawyrokował ze spokojem Gorwendal.
– A więc godzina tysięcy osób wybiła. Teraz nie mogą już nawet uciekać. Niech więc śpią niewinnie, bo gdyby dowiedzieli się co ich czeka, strach nie pozwoliłby im godnie zakończyć życia.
– Może załatwią to po cichu? – zapytał wysoki towarzysz. Jednak w jego głosie prawie nie było nadziei.
– Zawsze robią z takich rzeczy krwawe widowiska. Pamiętasz egzekucje zbiorowe? To było tylko preludium ich umiejętności. Niepokorni mieszkańcy zostaną zabici, aby pokazać jak kończą ci, którzy sprzeciwiają się Wyższej Radzie Magów i Druidów, dobrze o tym wiesz. Oni zrobią to tylko na tyle skrzętnie, aby potem móc oficjalnie umyć od tego ręce.
– Ciekawe jaki liczna i paskudna armia przybędzie tym razem?
– Nie mam poję… – nie skończył mówić. Zamilkł. Wskazał tylko na wzgórze naprzeciwko nich, a potem na następne i kolejne obok. Na sześciu kolejnych szczytach pojawiły się krótkie błyśnięcia. – Nie będzie żadnej armii. W zamian będzie widowisko. Tak musi być, aby ci którzy to zobaczą roznieśli wieść dalej i dalej… Reszta miast zadrży na wspomnienie tego co się rozegra tam, w dole. Lecz będą krążyły głównie plotki, bo nikt z mieszkańców nie przeżyje.
– Nikt? A mag, którego wyczułeś?
– Śpi. Jeszcze nie wie, że się jutro nie obudzi. – Mimo tych pozornie zdecydowanych słów Oren-sej ciągle wahał się, czy nie pomóc temu człowiekowi, co więcej jednemu z braci. A czego nie robi się dla brata? 'Co zrobić? No dobra, tarcza ochronna? Nie, nie wytrzyma. Spróbować dotrzeć do jego świadomości? Nie i tak jest za późno.' Kątem oka ponownie spostrzegł krótkie rozbłyski na wzgórzach. 'Szybko, szybko… teleportacja! Chociaż kilkaset metrów. Jeśli zrobię to teraz, nikt tego nie wyczuje. Tamci są zbyt zajęci sobą.
Gorwendal zauważył zmiany na twarzy Oren-seja. Jego gałki oczne obróciły się stając się niewidome na świat zewnętrzny i odkrywając puste białka oczu. Mag zebrał całą siłę woli, aby spojrzeć w głąb swojej duszy. Słyszał teraz każdy jej szelest, każde jęknięcie. Widział swoje wnętrze. Mógł nim sterować, przestawiać dowolne elementy składowe. Jednocześnie zaczął chłonąć Istotę otaczającego go świata. Obraz na zewnątrz był tak rozmyty, że prawie nie rozróżniał kolorów. W zamian oglądał siebie, tego prawdziwego. Szybko, nerwowo odszukiwał w sobie poszczególne cząstki. Porządkował je i układał niczym jakąś mozaikę, lub skomplikowane puzzle. Stopniowo łamał szyfr prowadzący do jednego tylko poprawnego rozwiązania. Zestawiając ze sobą dane brnął coraz dalej, aż wreszcie z wielu malutkich cząstek ulepił coś co bywa nazywane zaklęciem. W myślach już je widział, już lśniło swoim blaskiem. Teraz wyrzucił je z siebie ogromną siłą woli i pomknęło z najszybszą prędkością we wszechświecie – prędkością pragnienia.
Gdzieś w dole rozbłysło ledwo widoczne światło. Oren-sej opadł powoli na miękką trawę dysząc ciężko po wyczerpującym procesie. Stopniowo powracał do normalnego stanu. Czuł jednak obniżoną ilość cząstek EXCELSUS[v] w swojej duszy. Uwalniały się podczas działań magicznych, ale utrata wszystkich powodowała śmierć. Analogicznie przy śmierci uwalniały się wszystkie cząstki excelsus zawarte w człowieku.
– Wiedziałem! Wiedziałem, że mu pomożesz. – powtarzał Gorwendal kręcąc głową, na której rosły gładkie, białe włosy. Niedawno używając ostrego jak brzytwa noża, ściął zwisającedo pasa strąki. Jego pedantyczny charakter nie pozwalał na to, aby jakikolwiek kosmyk spadał mu na oczy.
– Nie wiem, czy się udało. Nawet jeżeli go przeniosłem i tak nie wiadomo, czy przeżyje.
Towarzysze zamilkli. 'Tak to prawda, ale przynajmniej próbowałeś' – myślał Gorwendal – 'Nie jesteś taki jakiego udajesz'. Jednak niedane było mu zamyślić się na dłużej. Przestraszył się sam siebie, kiedy zrozumiał, że obraz, który się przed nim malował, napawa go zachwytem. Wstrzymał dech w piersiach. Patrzył z otwartymi oczami w dolinę, w której rozpoczynało się prawdziwe piekło.
Sklepienie niebieskie zajaśniało poświatą intensywnej czerwieni, kiedy na domy mieszczan spadł deszcz niczym lawa wulkaniczna. Znowu swoją obecność zaznaczyły tajemnicze punkty na sześciu wzgórzach. Na dachy miejskich budynków spadały żarzące się kamienie przebijając słomę lub gont. Ogień trawił budynki z prędkością buldożera. Przerażeni mieszkańcy wybiegali na ulice. 'Deszcz ognia i siarki' – zacytował w myślach Oren-sej, kiedy wyniosła, dumna wieża miejskiego ratusza oberwała ogromnym głazem, który bezlitośnie zamienił ją w kupę gruzu. Powietrze raz po raz przecinały świsty spadających pocisków. Lecz to nie był koniec. Lekkie dotąd drżenie ziemi przerodziło się w przejmujące dudnienie, a podłoże zaczęło falować przewracając drzewa i budynki. Korzenie potężnych świerków obracały się do góry nogami. Ludzie byli wciągani w głąb przez wirujące masy ziemi, gruzu i wszelakiej materii. Z oddali wyglądało to trochę jakby jakaś niewidzialna ręka mieszała w misce gęstą masę na ciasto. Wielki wir powiększał swoją średnicę wciągając w ten taniec śmierci coraz więcej żywych istot. Zaniepokojony Oren-sej spróbował dojrzeć za pomocą czarów, co dokładnie dzieje się w Nermon.
Ludzie stojący w bocznych uliczkach tracili ziemie pod swoimi nogami. Wciągani w roztańczony kocioł, błagali o pomoc. Niektórzy próbowali wyciągać swoich zrozpaczonych bliskich podając im kije lub deski, ale prędzej czy później i oni potrzebowali ratunku. W końcu ginęli z niemym przerażeniem na twarzach dusząc się glebą i piaskiem, które wdzierały im się w każde miejsce ciała. Na zboczach gór wciąż rozbłyskiwało sześć złowrogich punkcików. Rzucając się w oczy niektórym z umierających. Większość z nich nie zdążyła nawet przeklnąć magicznych sił będąc zgniecionymi nawałą tłoczącej się masy. Z oddali ludzkie postacie mieszały się ze zwierzętami. Wystające nogi i ręce kotłowały się krążąc po rozległym okręgu. Wiele kończyn gubiło właścicieli i obracało w wirze jakby w poszukiwaniu reszty ciała. Wysoko w powietrzu krąg zataczała również ogromna chmura kruków wpatrując się swoimi czarnymi ślepiami w niszczone miasto. Huk i szczęk niosły się bardzo daleko napawając przerażeniem wszystkie żywe istoty w promieniu kilku mil.
W pewnym momencie błyski sześciu punktów ustały. Wir materii powoli zwalniał. Skrzecząc chmura ptasich żałobników zatoczyła jeszcze ostatni łuk po nieboskłonie i oddaliła się w kierunku zachodnim.
Oren-sej dopiero teraz zauważył światło świtu. W promieniach słońca krzywy nos Gorwendala przypominał harpun jeszcze bardziej niż zwykle. Mag mimowolnie przeszedł wzrokiem do jego długich, spiczastych uszu. 'Tak niewiele się różnimy, a jednak. Chociażby te jego uszy nadające perfekcyjną równowagę.' Budową ciała był znacznie bardziej wątły niż większość ludzkich wojowników. W porównaniu do Gorwendala byli oni niczym niedźwiedzie szarżując na swego przeciwnika.
Widząc, że widowisko się kończy, Oren-sej wstał otrzepując szatę z grudek ziemi, skierował się powolnym krokiem w dół zbocza.
**********************************************************************************
Gorwendal przechadzał się pomiędzy gruzami miasta nie mogąc otrząsnąć się jeszcze z przerażenia, którym ciągle napawały go obrazy poprzedniej nocy. Co krok potykał się o ciała umarłych. Często były to same tułowia lub głowy z otwartymi oczami. Każde ślepia były inne, lecz wszystkie wyrażały to samo – bezgraniczny strach. Nie było wśród nich cienia złości, nie było cienia współczucia. Strach blokuje wszelkie inne odczucia.
– Właściwie czego my tu szukamy, hmm? – rzucił przez ramię.
– Wielu ludzi oddało tutaj ducha. Mówiłem ci, że podczas śmierci uwalnia się najwięcej cząstek excelsus. Jeśli uda mi się je wchłonąć, odzyskam równowagę, MEDIUM[vi]. Dzisiejszymi czarami straciłem ich bardzo dużo. – Oren-sej rozłożył koc na ziemi, usiadł i zastygł w bezruchu. Jednak na mięśnie jego pomarszczonej twarzy były cały czas napięte. Koncentracja biła wprost z jego osoby.
Teren, w którym znajdowała się osada, opadł po ostatniej nocy jakby w dół tworząc potężne obniżenie. Gorwendal usiadł na stercie gruzu i zaczął posilać się cuchnącym, suszonym mięsem z niewiadomo-czego. Jedli to paskudztwo przez ostatnie trzy dni. Oren-sej nie chwalił się zbytnio jak je zdobył. 'Może inaczej bym tego nie tknął?' Atmosfera posiłku nie była zbyt przyjemna, mimo że obecność świeżych trupów pod nogami nie była dla niego nowością.
– Powinieneś wrócić do zajęć kontemplacyjnych – usłyszał jedzący wojownik. 'Czy on zawsze musi używać takiego podniosłego języka?'
– Zaiste. – odpowiedział nieco ironicznie – Aczkolwiek może od jutra?
– Jutro znaczy nigdy – odparł mag wypowiadając jedną ze swoich życiowych maksym.
Gorwendal nie miał zamiaru wykonywać jednak żmudnych ćwiczeń. Poza tym wybrał już profesję. Nie miał zamiaru być czarownikiem. I tak by go nie zaakceptowano. Żaden półelf, żaden mieszaniec nie został jeszcze magiem. Nie miał zamiaru się wyłamywać. Podrzucając w dłoni kanciasty kamyk rzucił wzrokiem w stronę Oren-seja. Już miał się odwrócić, kiedy pewien niewielki ruch ziemi za plecami maga zapalił czerwoną lampkę czujności w jego umyśle. 'Bez przesady. Cholerne napięcie chyba odbiera mi już zdrowe zmysły.'
Czarownik skończył swoje praktyki. Właściwie mógł już się zbierać. Chciał jednak spojrzeć jeszcze w niejasne odmęty przyszłości. Zamknął oczy. Przed sobą zobaczył czarne, nieregularne kształty. Nic nie było wyraźne, wszystko bardzo rozmyte. Patrzył na obrazy przez gęstą mgłę zmiennego losu. Niby wszystko wydawało się spokojne, gdy wtem na granicy widzialnej przyszłości przewinął się drobny szczegół. Ledwo widoczny punkt, w którym czaiła się groźba. Jednak zaczęła ona powoli znikać. Stała się tak niewyraźna, iż przypominała jedynie kleksa rozmazanego na kartce papieru. W Oren-seju zasiała głęboki niepokój. 'A więc popełniłem błąd. Gdzieś tutaj czai się niebezpieczeństwo. Staje się rzeczywistością, zmienia w teraźniejszość.' Oren-sej analizował wszystkie swoje decyzje aż od wczorajszego wieczoru. Niby wszystko było przemyślane, a jednak? Oczami wyobraźnie wreszcie dostrzegł chwilę, która naraziła ich na nieznane niebezpieczeństwo. 'Dokonana teleportacja. Tutaj dałem się złamać. Tutaj popełniłem o jeden błąd za dużo.'
– Oren, nie ruszaj się. – ostrzegł go Gorwendal. Starzec usłuchał pozornie spokojnego tonu, w którym jednak kłębiło się mnóstwo negatywnych emocji.
Za plecami starca rozległo się cichutkie skrobanie. Znowu. I jeszcze raz. Półelf znieruchomiał. Z ziemi powoli wygrzebywało się stworzenie, które budziło strach samym swoim wyglądem. Wielki cień pokrytego chitynowym pancerzem ciała spoczął na Oren-seju. 'Gorwendal wie co robić. Oby zachował zimną krew.' Wiele par cykających kończyn nachyliło się nad siedzącym człowiekiem. Z otworu gębowego wyjątkowo rozrośniętego trzewiaka wyrastały rzędy ostrych brzytew gotowych do dokonania egzekucji na upatrzonej ofierze. Podobny budową do przerośniętej stonogi, lecz znacznie szerszy stwór przymierzał się do ataku. Górna część jego tułowia oderwana była od ziemi upodabniając się do szyi. Zdążył odchylić swoją głowę w tył dla nabrania rozpędu, kiedy rozległ się trzask miażdżonych tkanek. Nawet mag nie dostrzegł krótkiego błysku jednoręcznego miecza w ręku sprawnego półelfa, kiedy zatopił go po samą rękojeść pomiędzy płytami pancerza potwora. Trzewiak wydał z siebie ogłuszający ryk i przewrócił się do tyłu uderzając z łoskotem o ziemię. Dogorywał wijąc się i skręcając. Z jego otwartej rany wypłynęła gęsta i cuchnąca maź przypominając śluz.
– Dobra robota. Dzięki, że znowu naprawiasz błędy głupiego starca.
– Nie ma za co. Ale skąd w tych rejonach tak wielkie trzewiaki?
– Nie mam pojęcia. Lepiej opuśćmy to miejsce. Za chwilę zjawią się następne.
– Tak. Spadajmy stąd. Hej, uważaj tylko pod nogi – ostrzegł Gorwendal widząc niepewne kroki starca.
Zebrali swoje tobołki i zaczęli kluczyć pomiędzy gruzami. 'Obraz nędzy i rozpaczy.' – przewinęło się przez umysł półelfa. – 'Co za masakra. Czy ludzie i z magii muszą robić tak tragiczny pożytek? Pożytek!' – powtórzył w myślach z gorzyczą.
Szli w milczeniu. To co się stało nie wymagało komentarza. Była to przestroga i lekcja pokory nawet dla tak starego maga jak Oren-sej.
– Żadnej żywej osoby – przerwał w końcu Gorwendal bojąc się wszechogarniającej ciszy. Jednak jeszcze zanim zdążył wypowiadać te słowa, pomiędzy gruzami dostrzegł coś, co sprawiło, że aż przystanął. Zbliżył się powoli do obiektu zainteresowania. W miejscu, w którym znajdował się kiedyś sam skraj miasteczka, zniszczony ognistym deszczem, pomiędzy gruzami siedział mały, nagi chłopczyk. Miał cztery, może pięć lat. Nic więcej. Siedział. Tylko siedział i patrzył nieobecnym wzrokiem w przedmiot, który trzymał w ręce. Był brudny i osmalony. Jednak nie płakał. Wydawał się nie widzieć zbliżającego się wysokiego półelfa.
– Hej, mały. Nic ci nie jest?
Odpowiedziała mu głucha cisza. Teraz dopiero zauważył, że przedmiotem, który głaskał i pieścił chłopiec, była ręka. Sama ręka. Budową przypominała rękę kobiecą, ale bardzo spracowaną. Każda zmarszczka na dłoni symbolizowała trud miejskiego życia. 'Matka.' – przemknęło mu przez myśl, a w sercu odżyły dawne wspomnienia. Lecz jedyne co sobie przypominał to ogień i dym. I rozpacz, potworny ból, który otwierał stare zabliźnione rany na jego sercu. Jednak w oczach nie pojawiły się Łzy. Już dawno z nimi skończył. Może przedwcześnie?
– Oren, musisz tu przyjść.
Starzec podszedł opierając się na swojej długiej lasce.
– Już, chwilkę. Stało się coś?
Chłopiec ciągle nie zwracał uwagi na przybyszów.
– Chłopcze, jak masz na imię? – przemówił poważnie Oren-sej, lecz próby nawiązania choćby wzrokowego kontaktu skończyły się fiaskiem. – Popatrz na mnie. Podnieś choć głowę do góry.
– Ale głowa nawet się nie poruszyła. Starzec dotknął ramienia małego. Znowu żadnych efektów. 'Czyli ktoś przeżył. Jedna osoba, która stanie się wielkim symbolem. Mamy to, czego potrzebujemy. Ale gdzie jest mag, którego teleportowałem. Zaraz, zaraz… przecież to było niedaleko stąd…'
– Osz ty w mordę leśnego trolla! – wyrwało się z jego ust.
– Co jest? – zapytał zaskoczony tym językiem zawsze poważnego maga, Gorwendal.
– Ja wcale nie teleportowałem dorosłego mężczyzny… Ale ta siła… Coś zadziwiającego – starzec kręcił głową mierzwiąc przy tym swoją długą brodę.
– Chcesz mi wmówić, że to ON? – wojownik wskazał palcem na siedzące dziecko nie kryjąc swojego zdziwienia.
– Posłuchaj. Teleportowałem go kawałek stąd. Chłopak schował się z bezpiecznym miejscu i przeczekał katastrofę, a znając okolice jak własną kieszeń, powrócił w miejsce, w którym mieszkał.
– Do domu.
– On już nie ma domu. Znalazł tylko nieżywą matkę, a właściwie to jej górną kończynę.
– Co z nim zrobimy? Weźmiemy szkraba stąd siłą?
– To nie jest zwykłe dziecko.
– Chcesz powiedzieć, że pójdzie z nami do Epejsonu, do kryjówki w górach? Przyjmiemy go do naszej wspólnoty? Będzie z nami walczył o niepodległość?
– Jest jedna rzecz, która nas łączy. Wspólny wróg, Rada Magów.
– I jeszcze jedno. Ja, ty, on i cała nasza drużyna w Epejsonie, każdy z nas stracił to co najbardziej kochał. Myślisz, że tutaj przybył ktoś z samej góry?
– Oceniając ich kunszt, ich umiejętności… to musiała być sama góra. Sześciu wybitnych, pozbawionych skrupułów czarnoksiężników.
– Dobra, wstawaj mały. Ruszamy na północ. Ruszamy do nowego domu.
– Na razie spójrz przed siebie. Wygląda na to, że tak szybko stąd nie odejdziemy. Jeśli w ogóle…
Półelf podniósł wzrok do góry. Dostrzegł niebezpieczeństwo. Były blisko. 'No to się cholera zagadaliśmy. Albo my ich albo one nas.' Krąg trzewiaków nie mniejszych od gryzącego już ziemię towarzysza zacieśnił się wokół przyszłych ofiar. ' Raz, dwa… dziesięć, dwadzieścia… No no no, rozpierducha na całego.' – stwierdzał kwaśno Gorwendal. Starał się dodać sobie otuchy. Zdawał sobie jednak sprawę, że przyjdzie mu zaglądnąć w oczy samej śmierci. 'Pieprzone stawonogi!' Pierścień wokół nich zaciskał się coraz bardziej, a tworzące go stworzenia syczały wpatrując się łapczywie w smaczne kąski. Oren-sej również poddał się zdenerwowaniu. Pot ściekał po jego szyi. Nerwowo szukał w sobie elementów zaklęć. Czuł jak cząstki z zewnątrz zostają przez niego wchłaniane. 'Gotowe!' Wyrzucił pierwsze zaklęcie. Jeden trzewiak odleciał do tyłu trafiony śmiercionośnym pociskiem niebieskiego eteru. Teraz kolejne zaklęcie i następne. Szło co raz szybciej, ale bestii wcale nie ubywało. Gorwendal raz po raz pakował strzały swojego potężnego łuku w luki pomiędzy pancerzami. Miejsce każdego potwora zajmował następny. Były już prawie na wyciągnięcie ręki. Wszystkim wdał się w nozdrza paskudny smród bijący z ich wnętrz.
– Co one żreją? Chyba gówna! – żartobliwe słowa podniosły wojownika na duchu. Wtem dostrzegł coś kątem oka. Ruch chłopca wprawił go w niemałe zdumienie. 'Szkoda, że tak młodo musi umierać.'
Lecz z dzieckiem działo się coś dziwnego. Gorwendal spoglądał tylko od czasu do czasu odpierając tym razem lśniącym mieczem ataki trzewiaków. Chłopiec drżał na całym ciele. Jego źrenice schowały się ukazując puste białka. Oren-sej również zwrócił uwagę na dziwne zachowanie. Nie mógł jednak nic zrobić. Obydwaj mieli zbyt dużo pracy.
Miotali uderzenia jedno za drugim słabnąc coraz bardziej z minuty na minutę. Ich mięśnie drgały ze zmęczenia, a wyczerpane ciała odmawiały posłuszeństwa. Półelf wykonywał zręczne półobroty. Starał się być szybszy od potworów. Zmieniał rytm. Przyspieszał, zwalniał nie chcą stać się przewidywalnym. Robił uniki, wyprowadzał ataki. Uderzenia z nadgarstka, pchnięcia, miażdżące walnięcia sponad głowy powodowały strumienie pulsującej mazi. Jednak obydwaj czuli, że słabną coraz bardziej. Nie chcieli tu umierać, nie w taki sposób. Z ramienia Gorwendala ciekły strużki krwi pobudzając instynkty łowieckie potworów. 'Dłużej nie mogę. Gra skończona.' – opadł na kolana składając broń przed sobą.
– Do zobaczenia po drugiej stronie mostu. – wyszeptał cicho Oren-sej czekając na ostateczny cios.
– Do zobaczenia. Dziadku.
Obaj podnieśli głowy chcąc umrzeć z dumą i honorem. Spodziewając się ciosów przymrużyli oczy. Mimo to nie nastąpiło żadne uderzenie. W zamian ułamek sekundy później oślepił ich potężny blask. Czuli się jakby zaraz obok nich uderzyła błyskawica. Ogarnęło ich dziwne uczucie, kiedy w uszach w uszach dzwoniła cisza rozsadzając całą czaszkę. Odruchowo chwycili się za głowy. Po paru sekundach przedziwne światło zgasło. Przed oczami jeszcze długo jawiły im się czarne plamy. Dopiero po dłuższym czasie podnieśli głowy i zobaczyli efekt potężnego zaklęcia. Dziesiątki usmażonych trzewiaków zostało odrzuconych na kilka metrów od miejsca, w którym teraz siedzieli.
– Łał. No tego to się nie spodziewałem. Jestem pod wrażeniem – powiedział Gorwendal chyląc czoła w teatralnym geście.
– Zaraz coś jest nie tak. Myślałem, że to ty jakimś cudem…?
– Ja? niby skąd?
Do ich uszu dobiegł cichy szloch dziecka. Zdezorientowane patrzyło na swoje małe rączki, które jeszcze do niedawna jaśniały oślepiającym blaskiem.
– Jak to jest, do stu tysięcy maruderów, możliwe? – wojownikowi oczy chciały wyjść na wierzch.
– To dziecko ma niemałą moc. Poza tym jak już ci mówiłem zginęło tu wiele osób. Excelsus unoszą się w powietrzu w dość dużych ilościach, mimo, że mieszkali tu zwykli ludzie. Poza tym zbyt wiele negatywnych emocji dają ogromną siłę. To one kierowały chłopcem. Cud, że się nie usmażył.
– Jak to możliwe, że to wytrzymał?
Oren-sej podszedł do chłopca i wziął go za rękę.
– Nie zostawimy cię samego, bracie.
**********************************************************************************
Szli przedzierając się przez gęste lasy, którymi pokryte były wzgórza. Przemierzali je w milczeniu analizując wydarzenia ostatniej doby. Chłopiec był zmęczony.
Ściemniało się. Na jednej z polan rozbili naprędce przygotowany obóz. Dwa namioty, ognisko. Nic więcej nie było im potrzebne. Chłopiec zasnął. Był wyczerpany. Sen był mu teraz niezbędny. Gorwendal i Oren-sej siedzieli na trawie wpatrując się w ognisko. Gorwendal bawił się swoim pierścieniem, który nosił na serdecznym palcu. Jedyna pamiątka z krótkiego dzieciństwa.
– Jak będziemy nazywać chłopca? Przecież musimy jakoś do niego gadać, nie?
– Hmmm. – Oren-sej zamyślił się na dłuższą chwilę. – Nazwiemy go Goćwin. W jego języku „Ten, który jest nadzieją umarłych". Niech będzie tym, który nie pozwoli zapomnieć światu o Nermon.
– Nadziej Umarłych. To brzmi tak… eee… dumnie. Dobrze.
Znów chwila ciszy. Gorwendala męczyła jednak jedna myśl. Ta rzecz nie dawała mu spokoju już od jakiegoś czasu. Mąciła przyjemną atmosferę chłodnego, wieczoru.
– Ykhmm… Tam w mieście, ci magowie… oni… EGHMM… oni wcale nie chcieli zemścić się na mieszkańcach za to, że ci odmówili im pozwolenia na transport wojska, prawda?
– Prawda. – westchnął starzec.
– Więc o co chodziło? – półelf liczył na to, że wreszcie się czegoś dowie.
– Nie wiem nic na pewno. Zastanawiam się nad tym od dawna. – Jednak w jego głowie istniał już pewien zarys wydarzeń. Prawdopodobny łańcuch przyczynowo-skutkowy, w którym brakowało tylko kilku ogniw, a na jego końcu mgliste rozwiązanie zagadki. Tajemnicze, wciąż nie do końca jasne. Coraz bliżej, jeszcze tylko kawałek…
– Podejrzewasz coś. Powiesz mi?
– Może jutro.
– A jutro znaczy nigdy – uśmiechnął się z przekąsem młody półelf i odwrócił się plecami do starca. W ręku ściskał pierścień. Symbol Epejsonu. Wolnego Epejsonu.
[i] Istota – chodzi tutaj o zasadę, cechy charakterystyczne ciał i otaczającego świata, które mogą być zmieniane przez maga.
[ii] Fale Brevis – fale zawierające cząstki duszy mniej doskonałe niż człowiek.
[iii] Sej – stopień nadawany doświadczonym magom, przez Radę Magów i Druidów.
[iv] Zmiennik Istoty – mag, osoba potrafiąca przemieniać charakterystyczne cechy danej materii zaklęciem.
[v] Fale Excelsus – fale zawierające cząstki duszy doskonalszej niż sam człowiek. Umożliwiają czary.
[vi] Medium – stan równowagi cząstek duszy.
Mam nadzieje że sie spodoba. Czekam na opinie, z których mam nadzieje dowiedzieć sie czegoś ciekawego. Zapraszam do czytania ;)
Dawno nic nie czytałem tutaj, bardzo dawno, ale jak w wątku o edukacji napisałeś, że masz 17 lat a gadasz mądre rzeczy, shorty też całkiem całkiem to postanowiłem przeczytać.
Masz kawał wyobraźni, to fakt, nie jest to historia zakakująca, ani porywająca, ale czyta się całkiem nieźle. Wprawna ręka, tylko dialogi źle pisane, ale o tym przy jednym z shortów się dowiedziałeś.
Postacie zdeka schematyczne, ale torchę smaczku tu jest. Całe realia, Istota, Fale Excelus, to mi się podoba.
No i sam sposób pisania, jest coś w nim fajnego, że nawet historię jakich kilka już było bardzo fajnie się czytało.
Jak sam miałem 17 lat, to napisałem podobną historyjkę, mag i półelf znleźli dzieciaka, który władał niesamowitą mocą, tylko jeszce krasnal był (bo lubię krasnale) i koza i wilkołak:P
Pisz dalej, tyle Ci powiem. Masz 17 lat, rozwijaj się. Czekam co będzie dalej.
Ta 4 to ode mnie:)
wielkie dzięki:) po pierwsze to cieszy mnie, że wogóle ktoś przeczytał to opowiadania i to ktoś kogo opowiadania były oceniane bardzo wysoko (tak, zaglądałem:). To praktycznie moje pierwsze opowiadanie, więc zdaję sobie sprawe że nie jest idealne, no ale od czegoś trzeb zacząć:)
powiem Ci, że to dla mnie bardzo miła niespodzianka, chociaż wiem że pomysł nie jest oryginalny. Chciałem bardziej zaskoczyć koncepcją magii, a nie światem przedstawionym.