
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Łup, łup, łup, łup! Mariusz Picul nie wiedział za bardzo co się z nim dzieje. To, co początkowo brał za daleki odgłos młota pneumatycznego pracującego pełną parą w rękach jakiegoś nadgorliwego drogowca, nagle, ni z tego ni z owego, okazało się dziką awanturą i to prowadzoną tuż nad jego uchem. Przez chwilę myślał, że to tylko sen, nawet próbował się obudzić, jednak pierwsza próba podniesienia głowy zakończyła się całkowitym fiaskiem. Nie mogąc otworzyć oczu starał się chociaż wsłuchać w poszczególnie wypowiadane słowa ale i to początkowo okazało się barierą nie do przejścia. Z czasem jednak, treść rozmowy mozolnie przedzierająca się przez szum, wywołany pulsującym bólem u podstawy czaszki dotarła do jego mózgu, pozwalając rozróżnić nawet całe zdania.
– Co ty sobie w ogóle, kurwa wyobrażałeś! – wołał ktoś, nad nim, podniesionym głosem. – Trzeba było dwa razy pomyśleć zanim walnąłeś go w łeb a potem przywlokłeś do środka, jak jakiś,… stuknięty w mózg,.. dobry Samarytanin. Po jaką cholerę, ty w ogóle wychodziłeś na dwór!
– Sorry, ale co miałem zrobić!? Gość nas nakrył i dostał po łbie, wielkie mi halo!
Wypowiedzi drugiego rozmówcy towarzyszyło dziwne, miarowe klaskanie. Dźwięk, który Mariusz poprzednio omyłkowo wziął za odgłos młota.
– Ale, przecież mógł wykitować!?
No właśnie. To by dopiero było, gdyby jutro znaleźli trupa, tuż pod naszym domem. A tak, tamci go zabiorą ze sobą i będzie po sprawie. Pieprzony miastowy musiał się napatoczyć akurat teraz, kiedy wreszcie mamy szansę zrobić wielką kasę.
– Kase, ssrase! Wiesz dobrze, że nie o to mi chodzi. Po kiego grzyba ty w ogóle wychodziłeś z domu? Po co waliłeś go tą swoją durną pałą? Mówisz o forsie, a mogłeś wszystko spieprzyć. Trzeba było go zostawić pod domem, albo tylko postraszyć. Sam by uciekł.
-Jak ty coś robisz, to jest zawsze dobrze, ale jak ja próbuję coś po swojemu, od razu jest wielka draka. Powoli mam tego wszystkiego dość. I wiesz, co, gówno mnie obchodzi twoje zdanie na ten temat! Pamiętaj, jesteś tylko moim wspólnikiem, nie szefem!
– Dobra, dobra. Stało się, trudno. A teraz siedź cicho i nie wrzeszcz tak, bo jeszcze usłyszy.
– Nie usłyszy, leży cicho jak śledź na ladzie. A nawet jeśli, to srał go pies i tak jest już trupem.
Mariusz wyłączył słuchanie. To co usłyszał wystarczyło mu aż za nadto. Teraz usilnie starał się uruchomić, skasowane w sposób nagły pokłady pamięci. Nie było to wcale takie trudne. Wystarczyło trochę się skupić a jego skołatany mózg znowu zaczął działać jak dobrze sformatowany komputer. Bardzo szybko, z wszelkich możliwych zakamarków, złogów, karbów, bruzd, rowków i innych schowanek umysłu wyłowił większość obrazów z ostatniego dnia. Kolejną chwilę zajęło mu skatalogowanie ich i ułożenie w jako taki, sensowny ciąg zdarzeń. Wreszcie Picul doznał olśnienia, momentalnie przypomniał sobie wszystkie istotne szczegóły składające się na jego obecną sytuację: Szaloną, dziewięciogodzinną podróż nad morze. Poszukiwanie właściwego gospodarstwa. Kłótnię z żoną. Niemożność zaśnięcia i nocny spacer po wsi zakończony idiotyczna próbą śledzenia dwóch podejrzanych typków, na których natknął się po drodze. Jego kadry pamięci kończyły się w sposób nagły, tuż przed oknem stojącej na szczycie niewielkiego wzgórza, rozpadającej się rudery, do której weszli jego podejrzani.
Wpakowałem się w niezłe gówno, pomyślał, po czym jeszcze raz spróbował wstać. Ale i ta próba, mimo olbrzymiego wysiłku jaki włożył w rozruszanie mięśni szyi, zakończyła się ponownym niepowodzeniem. Mariusz zdołał unieść głowę tylko odrobinę w górę, kładąc ją z powrotem na podłodze z głośnym jękiem.
– O ho, budzi się kutas. Nakładaj czapkę i pędź po Dorianów! – Powiedział, wyraźnie zdenerwowany głos nad nim.
– Jak myślisz, co Dorianie z nim zrobią?
– Nie mam, bladego pojęcia, ale widziałeś jak wyglądają, oglądałeś filmy, wiesz, co tacy mogą zrobić z ludźmi.
– Brrrr, aż mnie trzepie na samą myśl. Mało się nie posrałem ze strachu jak ten wielki wlazł do pokoju. Dobrze, że mamy Dwery, gdyby nie te, pieprzone talizmany po dziadku, już by pewnie było po nas. Myślisz, że one działają?
– Jasne! Nie widziałeś jak ten drugi się zasyczał, jak je zobaczył, mało mu, te jego ptasie gały nie wyszły z orbit. Radzę ci dobrze. Przestań narzekać i trzymaj się mnie, to nic ci się nie stanie. A teraz nie gadaj już tyle, tylko leć!
Następujący po tych słowach, głośny tupot buciorów, walących o podłogę, niczym dwa młoty kowalskie uderzające na przemian o rozgrzaną do czerwoności podkowę, wywołał u Mariusza kolejny, chociaż tym razem, jakby odrobinę mniejszy spazm bólu. Podbudowany tym faktem, znów spróbował otworzyć oczy i o dziwo, nareszcie mu się udało, chociaż to, co zobaczył było tylko, otaczającą go ze wszystkich stron, szarą mazią.
– Co! Co się stało? – Wyjąkał. – Gdzie ja jestem?
– W dupie koleś! Jesteś w dupie, i masz przesrane! – Odpowiedział mu zjadliwym tonem głos.
Po tych, jakże głębokich ale najwyraźniej magicznych słowach, oczy Mariusza wreszcie zadziałały. Podpierając się związanymi rekami siadł na tyłku, rozglądając się wokół z głupawą miną turysty w sposób nagły oddzielonego od reszty wycieczki. Zauważył, że znalazł się w jakimś starym lochu z czerwonego kamienia. Sądząc z grubości zalegającego wszędzie kurzu, pamiętającym jeszcze czasy późnego państwa pruskiego. Wszędzie dokoła walały się kawałki zmurszałego drewna rozsypującego się w pył przy pierwszej próbie dotknięcia.
Mimo nocnej pory, w pomieszczeniu było dosyć jasno, tak, jakby ktoś zapalił słabą i świecącą na niebiesko żarówkę, choć nigdzie nie potrafił zlokalizować źródła światła. Popatrzył w przód. Tuż przed nim, odwrócony plecami do tego co kiedyś było drzwiami, a teraz tylko dużym, owalnym otworem w ścianie, stał właściciel głosu. Wysoki, barczysty drab, ubrany w dżinsy i ciemny sweter, z czarną kominiarką na głowie. W ręku draba tkwiła przyczyna obecnego stanu Picula. Gruby kij, którym rytmicznie i bardzo sugestywnie, cały czas obijał sobie dłoń drugiej ręki.
Na ten widok Mariusza znów rozbolała głowa. Mimo cierpienia zaczął intensywnie myśleć o ucieczce, jednak szybko musiał przerwać. Już po chwili jego umysł zajęty był wyłącznie, analizą dobiegających z korytarza odgłosów wolno zbliżających się kroków. Najpierw słabych, a potem coraz głośniejszych. Dziwnie kojarzących się z armią, podkutymi butami, uroczystą zmianą wart albo słynną sceną wkroczenia wojsk wehrmachtu do Warszawy, powielaną w wielu filmach wojennych. Jego niepokój pogłębiło jeszcze nienaturalne zachowanie pilnującego go draba. W miarę zbliżania się nowych osób, ten, niewyglądający bynajmniej na ułomka typ, zaczął zdradzać wyraźne objawy zdenerwowania. Mariusz z narastającym lękiem obserwował, jak dryblas najpierw ze wstrętem odsuwa się od wejścia, a potem nerwowo przestępuje z nogi na nogę, cały czas trąc intensywnie wiszący mu na szyi amulet. Nie trzeba było być mistrzem dedukcji, żeby zorientować się, że facet wyraźnie bał się tych, co mieli przyjść, a Picul już za chwilę miał przekonać się, dlaczego.
Widok pierwszej, wchodzącej do lochu postaci ściął mu krew w żyłach, jak dobra chłodziarko-zamrażarka galaretkę.
– Jezuuu!!! – wrzasnął z całych sił, mimowolnie szukając krzyżyka na piersi, którego zresztą nigdy nie nosił. W jednej chwili zapomniał o pękającej z bólu głowie. Zaparł się nogami o podłogę i szybko przesunął się, a raczej przepełzł na plecach pod przeciwległą ścianę, gdzie zamknął oczy i skulił się w sobie w oczekiwaniu najgorszego.
Gdy mijały kolejne sekundy i nic się nie działo, przezwyciężył strach i ponownie otworzył oczy.
– Jezuu – wyrwało mi się jeszcze raz, choć tym razem było to już tylko, ciche westchnienie ulgi.
Patrzył i nie mógł uwierzyć własnym oczom. W odległości niespełna siedmiu kroków od niego, stały, jak gdyby nigdy nic, dwa najprawdziwsze… wampiry.
Więcej!
Prawdziwa kwintesencja wampiryzmu, wyciągnięta żywcem z najbardziej koszmarnego horroru. Dwaj wysocy osobnicy, ubrani jednakowo w eleganckie, czarne tuniki, na które narzucone mieli długie peleryny tej samej barwy, wykończone od wewnątrz innym materiałem w kolorze burgunda. Całości arystokratycznego obrazu dopełniał wysoki, sztywny kołnierz, zakrywający dosyć długą szyję, znad którego widać było, przylizane do tyłu długie włosy stworów. Oczywiście również czarne, a przy tym błyszczące, jakby wylano na nie tony brylantyny. Wrażenie elegancji i lekkości psuły jedynie, nachodzące na spodnie, duże, ciężkie buciory, których odgłos pozostanie w pamięci Mariusza zapewne do końca życia.
Wampiry nie zwracały na niego uwagi. Bez reszty zajęte były teraz rozmową z jego poprzednimi prześladowcami, dlatego Picul, ochłonąwszy nieco po pierwszym szoku, mógł im się przyjrzeć trochę dokładniej.
Najbardziej przerażające były ich twarze, chociaż w kategoriach ludzkich, trudno to było nazwać twarzą. Przypominały raczej zwierzęce maski, odlane w szarej, błyszczącej masie. Takie, połączone pyski sowy i kota z charakterystycznymi krzaczastymi brwiami rozchodzącymi się ukosem do góry oraz wielkimi, świdrującymi, sowimi oczami, wyglądającymi naprawdę upiornie na tle ciemnych, zasinionych oczodołów. Tym co od razu przykuwało uwagę patrzącego, były ich kocie usta. A dokładniej napuchnięta i podnosząca się raz za razem górna warga, spod której w momentach najwyższego wychylenia, widać było imponujące uzębienie potwora, z jego głównym elementem w postaci dwóch, długich na pięć centymetrów, niesamowicie białych kłów.
Ożywiona dyskusja, której był świadkiem najwyraźniej dotyczyła jego osoby. Rozmawiający z potworami ludzie byli bardzo zdenerwowani. Gestykulowali zajadle co chwilę podnosząc głos. Natomiast wampiry zachowywały się z dostojnością godną, co najmniej hrabiego Drakuli. Od czasu do czasu, ze stoickim spokojem odpowiadając coś w swoim sycząco-gulgającym i zdecydowanie nieludzko brzmiącym języku. Dopiero po chwili Mariusz zauważył, zawieszone na ich szyjach, małe wisiory, zakończone owalnym urządzeniem, z którego wychodziły jakieś słowa,… o dziwo mówione po polsku. Wytężył słuch, by podsłuchać rozmowę, ale mimo wysiłku dochodziły do niego tylko monosylabiczne wrzaski i strzępki słów, z których nic nie mógł wywnioskować.
W pewnym momencie pogawędka się zakończyła, a on ponownie zaczął drżeć o swoje życie. Tym bardziej, że zdarzyła się rzecz niespodziewana. Rozmowa z wampirami uspokoiła ludzi na tyle, iż zdecydowali się oni na ściągnięcie kominiarek i pokazanie twarzy, co nie rokowało dla Mariusza zbyt dobrze na przyszłość. Przy tym, teraz zaczęli patrzeć na niego, z takim dziwnym, pobłażliwym uśmieszkiem, którym zazwyczaj obdarza się ofiary zanim one same przekonają się o tym, że jest już po nich. Złośliwy uśmiech na twarzy nie zniknął im nawet wtedy, gdy wraz z jednym z wampirów zaczęli wychodzić z piwnicy. Na pożegnanie, niższy z ludzi, odwrócił się w stronę Picula i powodowany zapewne jakimiś sadystycznymi względami, przeciągnął sugestywnie palcem po szyi, po czym wesoło pogwizdując zniknął na korytarzu.
Picul pozostał w swoim lochu sam na sam z drugim potworem. Kiedy ten zaczął się do niego zbliżać, był jak sparaliżowany. Przed oczami cały czas miał gest wychodzącego draba. Chciał coś krzyczeć, jednak głos uwiązł mu w krtani. Chciał uciekać, ale mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa i nie mógł się ruszyć. Z coraz większą rezygnacją i strachem patrzył jak wampir zbliża się do niego, idąc lekko, chwiejnym, hipnotycznie-tanecznym krokiem, przypominającym trochę ruchy kobry królewskiej tuż przed atakiem.
Gdy potwór był już na tyle blisko, by dotknąć go swymi łapskami Mariusz nie wytrzymał napięcia, krew uderzyła mu do głowy i drugi raz, tej samej nocy, stracił przytomność.
c.d.n
Witam. Pierwszy raz zdecydowałem się na eksperyment dzielenia opka na pół. W całości byłby za długi. zainteresowanych informuje, że część druga i ostatnia już wkrótce!
Miłego czytania.
To co początkowo brał za daleki odgłos młota pneumatycznego, pracującego pełną parą w rękach jakiegoś nadgorliwego drogowca. Nagle, ni z tego ni z owego, okazało się dziką awanturą i to prowadzoną tuż nad jego uchem. - czy to zdanie nie powinno być oddzielone przecinkiem?
Niecierpliwie czekam na cześć dalszą.
Chyba masz rację. Powinno być tak. To, co początkowo brał za daleki odgłos młota pneumatycznego pracującego pełną parą w rękach jakiegoś nadgorliwego drogowca, nagle, ni z tego ni z owego, okazało się dziką awanturą i to prowadzoną tuż nad jego uchem. Spróbuję to naprawić. Dzięki za sugestię
"W całości byłby za długi"? ;) A to niby dlaczego?
Tak czy inaczej, zabieg dzielenia wyszedł na korzyść - fajny cliffhanger na końcu. Masz rewelacyjny styl, a fabuła zapowiada się bardzo ciekawie. Lecę na drugą część :)
Z tym "rewelacyjnym" stylem. To chyba lekko przesadziłeś. Przy twoim "Kompletnym" Roninie wypadam raczej blado. Ale dzięki za słowa zachęty