- Opowiadanie: palimpsest - Endemia

Endemia

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Endemia

Jasność marcowego dnia podkreślała rozmaite odcienie zieleni mieszające się w labiryncie hebanowych drzew, krzewów i ścieżek poznaczonych suchymi gałęziami i szyszkami. Kolaż soczystych liści dębu i ciemnych igieł wysokich jodeł, trwała w opozycji do wysuszonych traw, które wyglądały jak klisze ze starych czarno-białych filmów, wklejone w wysokiej jakości zdjęcie krajobrazu. Niebo górowało nad lasem swym szarawym ciałem, oblekając słońce w całun mgły i zasłaniając je rzędem tłustych chmur. W tym miejscu, pora roku zdawała się drwić z wszelkich teorii na jej temat, serwując własną wersję wczesnej wiosny, daleką od uznanych prawd i ustaleń. Było chłodno i sucho. Tego dnia rosa wyjątkowo skąpo oblała, i tak nieregularne, pokłady źdźbeł. Gdzieniegdzie zalegały błotniste kałuże emitujące ostry fetor gnijącej gleby, będące wspomnieniem po niegdysiejszych wodach ożywiających las, zanim kategorycznie zaprzestano doń wkraczania.

Główna ścieżka oddzielająca dwa rozległe skupiska gęstej roślinności biegła przez niecałe dwa kilometry, po czym również ginęła w nieprzeniknionym, zielonym gąszczu, gdzie drzewa nachylały się nad gruntem i zasłaniały światło. Jeszcze kilka lat temu była dłuższa i o wiele wyraźniejsza niż dziś, a także przyjaźniejsza dla wędrującego. W połowie ulegała rozgałęzieniu na trzy dróżki; jedna prowadziła do osady znajdującej się na otwartej przestrzeni z dala od liściastej monarchii lasu, zaś dwie pozostałe w samo jego serce. Wówczas znajdowała się tam skromnie urządzona kapliczka, będąca hołdem dla Przenajświętszej Maryi Panny. Na drewnianym ołtarzu znajdował się obraz z wizerunkiem Matki Boskiej w ramie ornamentowej i figurki przedstawiające tłuste cherubinki, a także znicze znoszone przez bogobojnych mieszkańców i turystów. Wędrowcy, którzy przebywali nieopodal zazwyczaj zatrzymywali się tam, by zmówić modlitwę i napełnić butelki wodą z poświęconego źródełka. Rząd wysokich, bladych brzóz otaczający niegdyś to miejsce zapewnił mu nazwę Brzozowej Kapliczki.

Osobą, która troszczyła się o kapliczkę i traktowała ją niemalże jako dzieło życia była gospodyni z pobliskiej plebanii, Helena Zwolińska. Miła i sympatyczna, znana wszystkim w okolicy starsza pani, wdowa po bankierze ze stolicy. Regularnie pojawiała się w brzozowym przylądku i dbała o porządek w świętym miejscu. Zbierała śmieci, grabiła liście, przeganiała miejscowych urwisów, którzy bawili się nieopodal kapliczki a w czasie wichury zabierała znicze i figurki na plebanię. Jej dzieci były już dorosłe i studiowały w wielkich miastach, więc była zupełnie sama i miała czas na zajmowanie się zarówno plebanią jak i swym leśnym skarbem. Był okres, że znajdowała chwilę także na udzielanie korepetycji dzieciom. Uczyła matematyki i cieszyła się uznaniem zarówno wśród dzieci i rodziców, ze względu na cierpliwość i łagodne usposobienie, którego tak brakowało etatowym nauczycielom. Ponadto często pomagała mniej pojętnym uczniom za bardzo symboliczną zapłatę. Czasami była to pomoc przy myciu podłóg i okien, albo wyrywanie chwastów na placu przy kościele. Była miejskim synonimem dobroci i bezinteresowności.

 

Jesienią 1998 roku, wiele się zmieniło. Zwolińska stała się zamknięta w sobie i zdezorientowana. Unikała kontaktów z ludźmi i sprawiała wrażenie wystraszonej. Wciąż wywiązywała się ze swoich obowiązków, ale robiła to raczej automatycznie. Nastoletnia córka młodego małżeństwa, która uczęszczała do niej na korepetycje, pewnego dnia uciekła w środku zajęć, wystraszona niepokojącym zachowaniem starszej pani. Jedni zaczęli podejrzewać u niej demencję starczą, inni oskarżali o przejaw zgorzknienia i niechęci wynikających ze zwykłej dewocji. Wydarzenie, które rozwiało wszelkie wątpliwości, długo opowiadane było przez mieszkańców miasteczka jako sensacyjną historyjkę, cieszącą swoją absurdalnością, ale także –zwłaszcza w odczuciu małoletnich– nie pozbawioną nutki grozy. Otóż pewnego popołudnia, Helena wybrała się na porządki do kaplicy i nie wróciła. Poszukiwania, w które zaangażowane były zarówno służby porządkowe jak i dorośli obywatele miasta, rozpoczęto pierwszej nocy po zniknięciu. Akcja obejmująca całe miasteczko i las nie przyniosła skutków. Podejrzewano, że zasłabła w bardziej zagęszczonych obszarach lasu i poszukiwania mocno się przeciągną. Ku zaskoczeniu mieszkańców, Helena Zwolińska wróciła na plebanię listopadowego deszczowego dnia, dwa dni po tym jak zaginęła. Była przemarznięta i w głębokim szoku. W szpitalu opowiedziała, że tego dnia kiedy nie wróciła na noc, spotkała w lesie Boga Ojca. Twierdziła, że widywała go już od dłuższego czasu, ale to był pierwszy raz kiedy do niej przemówił. Powiedział jej, że nie powinna już dłużej zajmować się kaplicą, ponieważ dla lasu nadchodzi czas powolnego gnicia i śmierci. Potem nie mogła znaleźć drogi powrotnej do miasteczka i długi czas błądziła. Powiedziała, że Bóg nakazał jej także, aby jak najszybciej powróciła do rodzinnego miasta, co niedługo potem uczyniła. Zamieszkała z młodszą siostrą i jej dziećmi na południu kraju, gdzie spędziła swoje ostatnie trzy lata.

 

Dziś, w miejscu gdzie dawniej brzozy wyrastały ponad drewniany ołtarz i otaczające go ławeczki, znajduje się tylko porośnięty przez bez koralowy, pusty plac. Jego scholastyczna aura przepadła wraz z biegiem lat, które upłynęły od czasu gdy niemianowana patronka Brzozowej Kapliczki opuściła miasteczko, a las opanował proces powolnego gnicia i śmierci. Odbywał się on zarówno na gruncie przyrodniczym jak i w głowach ludzi, którzy odczuwali strach przed nieokreślonym złem zalegającym na jego terenie. Składał się na to zarówno niesmak wynikający ze stopniowej degradacji niegdysiejszego miejsca kultu jak i trudna do zrozumienia ewolucja roślinności a nawet powierzchni lasu. Wśród podatnych na sensacje i bardziej oderwanych od rzeczywistości, mówiło się o tym, że las zrazu się rozrasta, a innym razem samoistnie zmniejsza. Niektórzy opowiadali o tym, że zapuścili się w jego najciemniejszą głębię i natrafili na opuszczoną drewnianą chatę, z której dobiegały niepokojące odgłosy. Inni przysięgali, że pora roku nie ma najmniejszego wpływu na pogodę jaka jest w lesie i w ten sposób, niesamowite historie o owym miejscu zaczęły urastać do rangi realnej przestrogi. Najbardziej podatni na całą sytuację byli najmłodsi. Rodzice, którzy obawiali się o swoje nadpobudliwe pociechy, opowiadali dzieciom o zwodniczej naturze lasu i o tajemniczym zaginięciu pani, która kiedyś zajmowała się sprzątaniem i gotowaniem księdzu. Poza drobnymi incydentami, takimi jak wspinanie się na drzewa i powroty na kolacje po kolana w błocie, obywało się bez niepokojących sytuacji z udziałem tej osobliwej biocenozy.

 

Teraz słońce z trudem przebijało się przez zawieszoną w powietrzu koncentrację kropel wody i wpadało do lasu falą niewyraźnej żółci, prześwietlając epinastie rzędu liściastych drzew. Długie nitki promieni spływały leniwie po splątanych gałęziach, niczym rozcieńczona żółta farba po białym płótnie. Ciemniejąca gleba roztaczająca się w kierunku północy i znikająca pod podwyższeniem z gigantycznej kory powalonego drzewa, zapowiadała obecność rzeki. Jej szum, choć ledwie słyszalny, przecinał grobową ciszę skupiającą się w przestrzeni, wprowadzając odrobinę harmonii do jej przytłaczającej aury. Po drugiej stronie, pokłady pustego pola stanowiły zapowiedź, najgęściej wypełnionego drzewami, terytorium. Zbita masa buków, jodeł, brzóz i modrzewi zasłaniała widok na niewielki brudnobiały dom z dziurawym drewnianym dachem. Zniszczenia w dużej mierze dotknęły lewą część frontu, sprawiając wrażenie niedokończonego procesu wyburzania. Okna były pozbawione szyb, gdzieniegdzie niedbale pozabijane deskami, podobnie jak drzwi. Przy podłożu, budynek oblepiony był nieregularnymi skupiskami mchu, porastającymi nagą cegłę.

 

W środku panował mdlący odór wilgoci i zagrzybienia, równomiernie rozłożony na parter i pierwsze piętro, na które kiedyś prowadziły betonowe schody. Teraz pozostały tam tylko ostre wyżłobienia sugerujące ich przeszłą funkcjonalność. Na dole, podział na pomieszczenia zarysowany był przez wybitą ścianę, która podobnie jak inne, była w kolorze wyblakłej żółci. Wewnątrz było jednak na tyle mało światła, że wszystko wydawało się być zgniłozielone. Ciemnoszare pajęczyny uginały się pod kurzem i falowały podczas podmuchów wiatru. Starzec przywiązany do krzesła grubym sznurem, zostawiającym na jego kredowobiałej skórze czerwone otarcia, był nagi. Pulchna, pokryta długą gęstą brodą twarz, nie zdradzała przerażenia czy bólu, lecz smutek. Małe oczy, głęboko osadzone w oczodołach, utkwione były niezmiennie w jednym punkcie. I chociaż długie, proste pręgi ciągnące się od karku po pośladki zdążyły zakrzepnąć, rany na reszcie ciała były dostatecznie świeże aby krew generowała wzmożony chłód przy każdym delikatnym podmuchu wiatru. Czuł go teraz na uchu i piersi, bo stamtąd spływała najobficiej. Wielki brzuch poznaczony był dwoma powierzchownymi nacięciami, z których jedno zakrzywione było ku dołowi i przedłużone do przyrodzenia. W prawej dłoni brakowało wskazującego i środkowego palca. Zostały odgryzione. Obie stopy były zmiażdżone i spoczywały we wzbierającej bordowej kałuży.

 

Słońce ponownie schowało się w czeluści chmurnego więzienia, a mgła przekształciła się w senną mżawkę. Epicentrum zieleni poszarzało. Smród błota ustąpił orzeźwiającej kolaboracji deszczu i roślinności. Frywolne krople, rozproszonym prysznicem dostawały się przez okna i dziury do niszczejącego domu. Mężczyzna trzymający w lewej dłoni długi myśliwski nóż, był teraz odwrócony plecami do bezbronnego starca. Zamknął oczy i rozkoszował się świeżą wonią deszczu wpadającą do środka. Rozluźnił się i pozwolił górnym kończynom opaść bezwładnie wzdłuż tułowia. Oddychał powoli i głęboko, wyłapując spośród zapachu krwi i gnijącego domu, delikatną bryzę. Po chwili odwrócił się ponownie i położył otwartą dłoń na łysej głowie swego więźnia. Zsunął ją najpierw na policzek -tym samym rozmazując krew– a potem gwałtownie chwycił za brodę. Szarpnięciem zmusił starca, aby ten spojrzał mu w oczy. Ich wyraz był wciąż taki sam: smutny i obojętny na ból.

 

– Nikt nie zasłużył na szacunek tylko przez to, że jest ojcem – powiedział mężczyzna z nożem, a w jego głosie mieszały się wściekłość i rozpacz. Odsunął się, wykonując dwa chwiejne kroki w tył. Usta, ręce i koszulę pobrudzone miał krwią starca. Zamknął oczy i zupełnie zatracił się w wieńczeniu swego dzieła, podczas gdy las toczył proces powolnego gnicia i śmierci.

 

 

 

 

Tekst zainspirowany utworem

A Jezusowi Kazali Spać pt. ,,Cherub”

 

Maciej Midor, 5 maja 2011

Koniec
Nowa Fantastyka