- Opowiadanie: Montinek - Niektórzy zostają po godzinach

Niektórzy zostają po godzinach

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Niektórzy zostają po godzinach

Czerwiec, 1952

 

Powietrze w biurze zdawało się być cięższe od ołowiu. Podwieszony pod sufitem wiatrak żałośnie skrzypiał, na próżno próbując zaradzić ogólnej duchocie. Oczywiście, nie miałem prawa ruszyć się sprzed biurka. Sterta raportów pod moim nosem dobitnie przypominała, czym będę się zajmował do końca dnia. Znużony do granic możliwości, przyglądałem się przez okno skąpanej w popołudniowym słońcu ulicy. Naprzeciwko naszego budynku otwierała się nowa kawiarenka. Paru ludzi krzątało się przy zaopatrzeniu. Wzdłuż chodnika poustawiano już stoliki i parasole, całkiem ładnie to wszystko wyglądało. Może jeszcze dziś przyjmą pierwszych klientów. Ktoś miał nosa do interesów. Sprzedawać kawę i pączki tuż pod komisariatem policji…

Z radia sączyło się leciwe już In The Mood, tłumiąc krzyki Toma zza ściany. Spojrzałem na trzymane w dłoni papiery, nietknięte od rana. Prawdopodobnie zaraz przyjdzie opieprzyć i mnie. Kochany Tom. Płacili mu za codzienne opluwanie podwładnych i nadzorowanie ich pracy. Czyli w zasadzie za jedno i to samo.

Jak gdyby na zawołanie przełożony wkroczył do mojego biura, zgodnie ze swym zwyczajem trzaskając przeszklonymi drzwiami. Wszystko na półkach wesoło zatańczyło, a szyba prawie wypadła z ramy na korytarz.

– Timothy! – Mruknął zniecierpliwiony, przygryzając cygaro. Spojrzał na moją robotę. – Ty dalej ślęczysz nad tymi raportami? Cholera, miały być gotowe na wczoraj!

– Postaram się wyrobić do wieczora. Jakby co, zostanę po godzinach. Znowu. – odparłem pokornie. Żonie raczej by się to nie spodobało.

Jego twarz skryła się w kłębie dymu. Chwilę zbierał myśli, po czym lekko zdenerwowany uciszył dźwięki orkiestry Glenna Millera bijące z głośnika.

– Nie, nie. Jesteś mi dzisiaj potrzebny, mam zajęcie akurat dla ciebie.

Jakaś sprawa? Kradzież? Niewyjaśniona śmierć? Od tygodni nie wydarzyło się nic ciekawego. Jeszcze trochę i sam bym umarł.

– Zamieniam się w słuch.

– Kojarzysz Bena Cottona? Ambitny przedsiębiorca, dorobił się na produkcji części do samochodów. Niewielki zakład we wschodniej dzielnicy…

– Coś obiło mi się o uszy. Co z nim?

– Doniesiono nam ostatnio o zaginięciu kilku mężczyzn. Nie byłoby w tym nic podejrzanego, gdyby nie fakt, że wszyscy byli zatrudnieni właśnie u niego. – Rzucił mi aktówkę z paroma zdjęciami i notatkami. – Żeby było jeszcze ciekawej, wstępne przeszukanie lokalu ujawniło zaschnięte plamy krwi przy taśmie produkcyjnej. Cotton tłumaczył naszym, że miał tam miejsce po prostu wypadek przy pracy… Coś nie za bardzo chce mi się w to wierzyć. Ogółem rzecz biorąc, dosyć to wszystko śmierdzi.

Jak dla mnie zapowiada się interesująco.

– Na miejscu cały czas uwijają się nasi specjaliści, choć nie wygląda na to, by cokolwiek jeszcze mieli znaleźć. Chciałbym, żebyś wziął ze sobą Hawkinsa i udał się na małą pogadankę z Cottonem. Poza tym moglibyście odwiedzić rodziny zaginionych i wyciągnąć od nich tyle, ile się da. Może to rzuci trochę więcej światła na sprawę. Jutro rano chcę mieć wszystko w protokole śledztwa.

– Kiedy? Za cholerę nie wyrobimy się w jeden dzień!

– Za coś ci tu chyba płacą, nie? Przestań gadać i bierz się do roboty! – rzucił w moją stronę. Zawsze mnie zastanawiało, jakim cudem przy tych wszystkich wrzaskach nie wypluwał cygara. – Jeszcze coś?

Owszem, jeszcze wiele rzeczy niosło mi na język, ale zdecydowanie bezpieczniej było zachować je dla siebie. Poprzestałem na kwaśnej minie, zacząłem przeglądać przekazane mi akta. Tom, nie doczekawszy się odpowiedzi, pokiwał głową i ruszył ku wyjściu.

– Zaraz, gdzie znajdę Johnny'ego? Nie widziałem go dzisiaj w biurze, a i tak miał mi pomóc przy papierkowej robocie.

– Pojęcia nie mam. Sam chciałbym dorwać tego nieroba.

 

***

Jak powszechnie wiadomo w każdej parze glin musi się znaleźć specjalista od planów i prowadzenia rozmów oraz gość, który najpierw strzela, a potem ewentualnie poprawia. Johnny ze swym porywczym charakterem bezsprzecznie należał do tej drugiej kategorii. Właściwie nie wiem, dlaczego do tak spokojnego zlecenia miałem się zabierać akurat z nim.

Zanim zdołałem go złapać, minęły dobre dwie godziny. Zdyszany, w pogniecionej koszuli i przekrzywionym kapeluszu, wpadł do komisariatu gdzieś w okolicach godziny szesnastej i był szczerze zaskoczony faktem, że ktoś może go potrzebować.

– Wiesz, Timothy, miałem dziś do załatwienia bardzo ważne sprawy na mieście, zwyczajnie nie mogłem pojawić się w pracy.

Tak, tak, ważne sprawy. Już to widzę. Przez całe popołudnie pewnie starał się wygrać w karty kasę na piątkową wizytę w barze. Co zajęło mu pozostały czas, za nic nie mogę sobie wyobrazić.

– Swoją drogą, wpadłbyś jutro ze mną do Czarnego Mokasyna?

Widocznie dzisiaj miał dobrą passę. Albo dobrze oszukiwał.

– Upodlić się tak, jak w zeszłym tygodniu? Więcej by mnie do domu nie wpuścili…

– Nie daj się prosić. Ze mną nie wyjdziesz?

– Słuchaj, później to rozstrzygniemy. W tej chwili mamy na głowie co innego…

– Ach, ta sterta raportów! – Kiepsko udawał zaskoczenie. – Miałem ci w tym pomóc, nie? Przepraszam, ja…

– Daj sobie z tym spokój. Tom znalazł dla nas coś ciekawszego.

Krótko przedstawiłem mu zaistniałą sytuację. Johnny widocznie też miał dość zastoju panującego w komisariacie, gdyż na wieść o możliwym morderstwie znacznie się ożywił. Zapału nie ostudziła nawet wizja spisywania wszystkiego do późnych godzin nocnych.

– Świetnie, wreszcie ruszymy się z tej trupiarni! – Ogarnął ręką przyciemniony hol. Zielone żaluzje przepuszczały tylko nieliczne promienie słońca, a i te zdawały się ginąć w obłoczkach dymu z cygar – nie tylko Tom czerpał przyjemność z wypalania sobie płuc.

– Tak jakbyś cały czas tu siedział – zauważyłem z przekąsem.

– Odpuść, Timothy, przecież już przeprosiłem… – Rzucił okiem na zegarek. Położył mi rękę na ramieniu. Szykuje się do prośby, to pewne. – Słuchaj, wiem, że przeze mnie i tak jesteśmy w plecy ze wszystkim, ale mam w planach jeszcze jedną tylko rzecz. Odpal samochód i poczekaj na mnie, w piętnaście minut powinienem się wyrobić… Dobra?

– Ale ja…

– Dzięki! – Klepnął mnie i wybiegł szybko, zostawiając mnie z poczuciem bezsilności. Tak sobie myślę, że nie ma to jak asertywność.

Bez pośpiechu wyszedłem na zewnątrz i skierowałem swe kroki w górę ulicy, gdzie stał zaparkowany nasz służbowy Hudson Commodore. W każdym bądź razie powinien stać. Nigdy nie można było wykluczyć, że Johnny pożyczył go w jakiejś ważnej sprawie…

Z tego, co mówię, można by wysnuć wniosek, jakobym nie darzył tego narwańca zbyt dużą sympatią. Nic bardziej mylnego. Zawsze pełen życia i energii, Hawkins był osobą, której zwyczajnie nie dało się nie lubić… A że niejednokrotnie potrafił doprowadzić człowieka do szewskiej pasji, to już inna rzecz.

W cieniu drzewa stał chłopak od gazet, skandując tytuły z pierwszej strony dziennika. Rzuciłem mu ćwierćdolarówkę i wziąłem jedno dzisiejsze wydanie. Znając życie owe piętnaście minut trochę się wydłuży, a ja nie mam zamiaru przez ten czas umierać z nudów.

Czarna karoseria była nagrzana do tego stopnia, że można by było smażyć na niej jajka. Przy niewielkim pociągnięciu mechanizm klamki ustąpił. Coś niewyobrażalnego. Jeśli maska przypominała patelnię na dużym ogniu, to wnętrze auta powinienem przyrównać do piekarnika… Otworzyłem drzwi na oścież, po czym zabrałem się do lektury.

Spomiędzy dziesiątków nagłówków jeden momentalnie przykuł moją uwagę. I nie, nie były to perypetie widma z kamienicy w centrum, ani też zwierzenia lokalnej gwiazdki kina dla panów. Artykuł dotyczył wielce szanownego Benjamina Cottona, lecz nie było w nim nawet wzmianki o zaginięciach wśród kadry. W zamian za to mogłem przeczytać, jak niewielkie przedsiębiorstwo „Metalworks Industries" otrzymało tytuł najprężniej rozwijającej się spółki w ostatnich miesiącach. Wszystkie te rewelacje o wielkich dochodach i niezwykłej wydajności wydawały się dziwne zważywszy na fakt, że pracowników zamiast przybywać ubywało.

W pewnym momencie ogarnął mnie przyjemny zapach, tak charakterystyczny dla popołudniowych, letnich spacerów. Świeże gofry. Najwyraźniej kawiarenka już prosperowała. Żołądek, przez cały dzień robiący mi wyrzuty za skromne śniadanie, cicho zasugerował przeprowadzenie inspekcji nowego przybytku. Nie widziałem żadnych przeciwwskazań, Johnny jak zwykle… O, proszę, niespodzianka. Johnny właśnie truchtał ulicą. Zerknąłem na zegarek. Nowy rekord?

Partner szybko wyprowadził mnie z błędu, w połowie drogi odbił w bok i w podskokach pognał do królestwa kawy i gofrów. Zdawał się trzymać coś barwnego. Przez przednią szybę obserwowałem, jak zwalnia, wystudiowanym ruchem poprawia krótką fryzurę i wręcza bukiet kwiatów jakiejś kobiecie.

A ja się zastanawiałem, co może być ważniejsze od pracy.

 

***

 

– Ładna chociaż?

– Znasz mnie, w pospolitych nie przebieram. A ta to, uwierz mi Timothy, złoto, nie kobieta!

– Wolisz towarzystwo jakiejś tam dziewczyny zamiast ślęczenia ze mną nad papierami w skwarze i duchocie? – mruknąłem z uśmiechem. Hawkins parsknął.

– Gdybyś jeszcze dorzucił dyszącego nade mną Toma, to może bym się zastanowił…

Minęliśmy duży szyld jednego z dziesiątek barów i skręciliśmy w niezbyt szeroką, boczną alejkę. Zakład Cottona mieścił się w starym, nieco odrapanym budynku z czerwonej cegły. Pierwsze piętro chyba starano się przyozdobić jaśniejszą elewacją, ale najwidoczniej na staraniach się skończyło.

– Powiadasz, że jemu dobrze się powodzi? – zagadnął mnie Johnny, równie krytycznie co ja przyglądający się ścianom.

– Tak piszą.

– Albo piszą brednie, albo Cottonowi nie zależy na oprawie.

– Gość zajmuje się częściami samochodowymi, a nie karoserią.

– Też prawda…

Z boku ku górze pięły się czarne, przerdzewiałe schody przeciwpożarowe. Prędzej bym skoczył w ogień, niż próbował się nimi ewakuować… Okna były głęboko osadzone w bryle budynku, przez ciemne szyby nie dało się w żaden sposób zajrzeć do wnętrza.

Nad niepozornym wejściem witał nas szyld ze znaną już mi nazwą. Niewielka wywieszka na drzwiach poinformowała nas, że zdążyliśmy w samą porę, przybytek miał być otwarty jeszcze tylko pół godziny. Wkroczyliśmy do środka, krzywiąc się na niemiłosierne skrzypienie zawiasów drzwi. Johnny rzucił kolejną uwagę pod adresem stanu zakładu. Po krótkim zlustrowaniu wnętrza upewniłem się, że okazji do popisania się cynizmem będzie miał dużo więcej.

W pomieszczeniu unosił się pył, doskonale widoczny w świetle przedzierającym się przez żaluzje. Pod stopami mieliśmy mało gustowne linoleum, łuszcząca się na ścianach farba prawdopodobnie pamiętała jeszcze czasy sprzed wojny, a meble… Cóż, mebli równie dobrze mogłoby nie być, a dla ewentualnych klientów Cotton odkurzałby parę metrów podłogi.

– Nie ma to jak obsługa, nie? – Hawkins wskazał na pustą ladę. Za nią widniała półka z paroma statuetkami i tabliczkami, wyżej wisiały sporych rozmiarów zdjęcia samochodów.

– Zostało pół godziny do fajrantu, nie oczekujmy od nich za wiele… Swoją drogą nie wiem, czy facet od przyjmowania zamówień przypadkiem nie jest wśród zaginionych. – odparłem.

– No, skoro tak… – mruknął pod nosem, a następnie uderzył parę razy w niewielki dzwonek na blacie. Powietrze przeszył drażniący, metaliczny dźwięk.

Po dłuższej chwili ciszy – i co najmniej pięciu dodatkowych jęknięciach dzwonka – od strony zaplecza dało się słyszeć czyjeś pospieszne kroki. Zza przeżartych przez korniki drzwi w rogu pokoju wyszedł mężczyzna w średnim wieku, gładząc się po szczątkowych włosach. Miał na sobie pomiętą koszulę w fioletowe paski, która może i dodawałaby mu trochę elegancji, gdyby nie ledwie widoczne plamy na jej prawym boku. Staromodne szelki utrzymywały białe spodnie na właściwej wysokości.

– Przepraszam bardzo, ale ostatnio mamy tu na głowie tyle roboty, że zwyczajnie nie idzie ze wszystkim nadążyć. – odezwał się do nas, rozkładając bezradnie ręce. – Benjamin Cotton, bardzo miło mi panów poznać. – Szybko uścisnął nam ręce i jak na wprawnego przedsiębiorcę przystało, od razu przeszedł do sedna. – Panowie przychodzą coś zamówić, czy może w jakiś interesach? Zapraszam na zaplecze, tam…

– Taaaak… – przerwał jego słowotok Johnny. – Właściwie to my tutaj służbowo. Johnny Hawkins i Timothy Ayton, wydział kryminalny. – Błysnął policyjną odznaką. – Jak pan zapewne się domyśla, prowadzimy dochodzenie w sprawie zaginięć paru mężczyzn pracujących w pańskim zakładzie…

Benjamin stracił gdzieś z połowę swego entuzjazmu.

– Ach… Mogłem się spodziewać, że to nie skończy się na tej inspekcji z rana…

– Najwyraźniej. Byłby pan skory udzielić nam kilku wyjaśnień?

– Jeśli nie byłoby to problemem, chcielibyśmy też przesłuchać pańskich pracowników. – dorzuciłem. Cotton westchnął z dezaprobatą.

– Oczywiście. Niedługo zamykamy, chłopcy będą mieli dużo wolnego czasu na rozmowę.

– Wie pan, panie Cotton, niestety my tego czasu za dużo nie mamy… – Delikatny ucisk zegarka na przegubie ręki nie pozwalał mi zapomnieć o natłoku zajęć.

– Naprawdę, nie ma sensu przerywania roboty – odburknął przedsiębiorca. Troska o pracownika godna Toma. – Póki co, panowie, będziemy musieli ograniczyć się do rozmowy między sobą. Jeśli zajdzie taka potrzeba, możemy przejść się po hali produkcyjnej…

– Ufam, że nasi specjaliści nie przeoczyli niczego. – Johnny przerzucił kilka stron w swoim notatniku. Wbrew pozorom prowadzenie zapisków naprawdę wiele ułatwiało.

– Na początek…

– Chwileczkę. Przecież nie będziemy rozmawiali w tych warunkach, zapraszam do mojego biura. Zazwyczaj jest tu trochę schludniej.

A co to, dzisiaj jakaś specjalna okazja? Mniejsza z tym.

Zaprowadził nas do skromnego gabineciku, który tak naprawdę różnił się od poprzedniego pomieszczenia wyłącznie brakiem okien i trochę pewniejszymi fotelami dla gości – ciężar znosiły z wyraźnym wysiłkiem, ale siadając na nich przynajmniej nie ryzykowało się lotu w tył.

Z sufitu zwisała staromodna lampa z dwustuwatową, brzęczącą niczym mucha żarówką. Jej światła ledwie starczało dla biurka pośrodku pokoju, za którym z impetem usadowił się nasz rozmówca.

Szybko się okazało, że śledztwo będzie wymagało od nas ciut więcej zaangażowania. Wcześniej przygotowane pytania odkreślałem na kartce jedno po drugim, a mimo to ciągle staliśmy w miejscu. Cotton zdawał się wiedzieć o swoich podwładnych tyle, ile moja matka o markach samochodów – mógł stwierdzić, że istnieją, a i tego do końca nie był pewien.

– … Smith? Smith? Przecież on pracuje przy tokarce, jeszcze dzisiaj go widziałem.

– To, o ile się nie mylę, jest Gary Smith – z dezaprobatą rzekł Hawkins, sprawdzając akta pracowników – pytam się o Jerry'ego, jego kuzyna. Czy naprawdę nie kojarzy pan, który z nich jest w danej chwili w zakładzie?

– Wie pan, oni są tacy do siebie podobni… Ważne, że wyrabiają dzienną normę.

Fakt, że na zdjęciach jeden był blondynem, a drugi brunetem postanowiłem łaskawie przemilczeć.

W końcu odezwał się gwizdek obwieszczający koniec pracy. Byłbym zdziwiony, że ktoś jeszcze używa tego typu staroci, gdybym wcześniej nie miał okazji widzieć reszty przybytku Cottona.

– No, panowie, chłopcy są do waszej dyspozycji.

– Najwyższy czas.

Dla Johnny'ego ta pogawędka musiała być równie nużąca, jak dla mnie. Z jego spojrzenia wyczytać można było niezwłoczną potrzebę wypicia filiżanki mocnej kawy. Sam też nie czułem się szczególnie na siłach.

– Johnny, co ty na to, żebym teraz pojechał sam do rodzin zaginionych? Ty zająłbyś się przesłuchaniami tu, w zakładzie. Znając życie i tak nie powiedzą nam wiele ponad to, co sami wiemy. Co?

– Rzeczywiście, może trochę szybciej się wyrobimy. Ale, cholera, ty przynajmniej będziesz miał okazję strzelić sobie coś do picia… – zwrócił się do mnie z miną zbitego psa.

– Przywieźć ci później kawę?

– Obaj myślimy o czymś rozgrzewającym, ale zdecydowanie nie o tym samym.

Tak na dobrą sprawę to nie najgorszy pomysł. A przy okazji najprostsza droga do stracenia posady.

Benjamin nagle zaproponował Hawkinsowi wizytę w którejś części zakładu. Że niby specjaliści polecili któremuś z nas coś obejrzeć, nie obchodziło mnie to. Przed wyjściem klepnąłem partnera w ramię i obiecałem, że po wszystkim go stąd zgarnę. Zapewne koło jedenastej w nocy. Bywa.

 

***

 

Tak jak się spodziewałem, moje wizyty zamiast detektywistycznego serialu przypominały ckliwy melodramat. Wszystko przebiegało według starego jak świat schematu: ja się o coś pytam, żona zaginionego odpowiada, stawiam kolejne pytanie. Nie wiadomo kiedy ani skąd wyciąga kawę i ciasto. W końcu ona płacze, zapewniam, że wszystko będzie dobrze, po czym żegnamy się – ja bez żadnych istotnych poszlak, ona bez nadziei na lepszy obrót spraw. No i uboższa o te parę kawałków ciasta.

Jeden zaledwie przypadek wybił się ponad rutynę. Powiem tylko, że kobieta topiąca smutek w alkoholu nie jest najprzyjemniejszą rzeczą ani do oglądania, ani do słuchania…

Siedziałem w Hudsonie, oparty ze zmęczenia o kierownicę. Światło reflektorów padało na witrynę „Metalworks Industries", wydobywając z niej więcej brzydoty, niż było widoczne za dnia. Co u diabła mogło tyle trzymać Johnny'ego w środku? Przecież nie żadne kobiety.

Rozbawiła mnie myśl mojego partnera flirtującego z Cottonem przy odrapanej ladzie. Zdecydowanie, byłem bardzo zmęczony.

Jeśli miałem zamiar wrócić do domu przed drugą, potrzebowałem się pospieszyć. Zamknąłem samochód i ruszyłem do zakładu. Trochę to dziwne, ale wraz ze zgaszeniem silnika dookoła zrobiło się nieprzyjemnie cicho, powiedziałbym: strasznie. Chociaż mając przed sobą w nocy taką ruderę trudno było czuć się pewnie.

Drzwi były otwarte, mimo że w holu nie paliło się światło. Idę o zakład, że na elektryczności też oszczędzali. Zadzwoniłem dzwonkiem. Cisza. Stałem chwilę w bezruchu, wdychając ciężkie powietrze. Timothy, ty idioto, Johnny z całą pewnością wrócił do siebie na nogach, pomyśl tylko, ile czasu balowałeś u tych zapłakanych mężatek. Na co ci to, co najwyżej spotkasz Cottona skrobiącego coś przy swoim biurku…

Wewnętrzny głos rozsądku jak zwykle miał rację, a ja jak zwykle go lekceważyłem. Coś po prostu mnie ciągnęło do środka, dla pewności wolałem poszukać Hawkinsa. Później jeszcze robiłby mi wyrzuty – nie dość, że się z nim nie napiję, to na dodatek zostawiam go bez transportu. Jeszcze tylko zajrzę do gabinetu. To wszystko.

Dwa kroki dalej i już wiedziałem, że święci się coś nieciekawego. Paskudny zapach stęchlizny wdarł mi się do nozdrzy, przypominając najwspanialsze chwile spędzone w prosektorium. Smród charakterystyczny dla gnijącego mięsa. Już przedtem zastanawiałem się nad inspekcją sanepidu, ale chyba lepiej będzie skontrolować wszystko samemu. Pistolet cicho szczęknął przy odbezpieczaniu. Chyba zdawał się podzielać moje zdanie.

Ostrożnie ruszyłem drogą, którą poprzednio prowadził nas przedsiębiorca. W gabinecie pusto. Kilkanaście metrów dalej na podłodze widniał abstrakcyjny wzór. Rozmazana na wszystkie strony kałuża krwi, obok na ścianie elegancka ścieżka szkarłatu, jak po chlaśnięciu człowieka nożem. Ktoś wykazał się niezłą fantazją… Albo silną ręką. Cholera.

Przecież nadal nie wiem, co z Johnnym.

Dzwonić na komendę? Do diabła, co ja, dziecko? Poszedłem dalej, solennie sobie obiecując, że zabiorę się stąd jak tylko znajdę ciało. Byle nie Hawkinsa.

Z ciemności wyłoniło się przede mną pokryte rdzą wejście do piwnicy. Oczywiście, drzwi musiały być uchylone. Jak chować trupa, to tylko pod ziemią. Smród przybrał na sile.

Pod zakładem znajdował się niski, łukowaty korytarz. Do połowy wysokości sięgały cegły, niżej widać już było pokruszony beton, posadzkę wyłożono kamieniami. Nad moją głową biegły kable, zasilając małe, okratowane lampki pod sufitem. Utrzymywała się tu straszna wilgoć, tak kamienie, jak i cegły lśniły w świetle żarówek. Cotton musiał czuć się jak u mamy.

Zajrzałem do pierwszej z brzegu komórki, właściwie skrytki. Nic. Pusto, parę pajęczyn i skrzynki ze śrubami. Dalej to samo. Na skórę wystąpił mi pot. Z mojego wcześniejszego zmęczenia nie pozostało nic. Trzecie pomieszczenie postanowiło hołdować zasadzie „do trzech razy sztuka". Powiem szczerze, że tym razem los mógłby to sobie odpuścić.

Przywitał mnie widok stalowego stołu, skąpanego w ludzkiej posoce. Skąd wiedziałem, że w ludzkiej? Ba, mógłbym nawet powiedzieć, w czyjej. A to dlatego, że pośrodku bez życia leżał Johnny.

Z góry zwisały łańcuchy z hakami na mięso. Tak, dokładnie takie, jak u rzeźnika. Matko, trafne, ale paskudne spostrzeżenie. Dookoła walały się jakieś narzędzia, jedne typowe dla takich zakładów, inne ewidentnie służące do… Przełknąłem ślinę.

– Do czegoś takiego – wychrypiałem mimowolnie, widząc rozpruty brzuch partnera i wywleczone na bok jelita. Spomiędzy wnętrzności wystawało kilka dziwnych igieł o zielonych końcach. Pośmiertna akupunktura? Dzieło jakiegoś niespełnionego psychopaty. Benjamin? Mając na uwadze ogólne dziwactwo Cottona byłbym w to nawet skłonny uwierzyć…

Nachyliłem się nad ciałem. Boże. Zabili mi Johnny'ego, a ja wciąż myślami jestem w pracy. Mój partner. Zawsze pełen optymizmu, zawsze pełen życia. Aż do teraz.

Blada twarz nie wyrażała żadnych emocji. Oczy lekko zapadnięte, białe policzki dosyć groteskowo skropione krwią. Wygnieciona i poplamiona koszula, poluzowany krawat. Zaczęło mnie zastanawiać, skąd brał się tak paskudny smród. Przecież mięso nie gnije na przestrzeni kilku godzin.

Z góry dobiegły mnie niewyraźne szmery. Odruchowo odwróciłem się za siebie. Coś chwyciło mnie za gardło… I to jak najbardziej dosłownie.

W panice szarpnąłem się do tyłu, zahaczyłem stopą o jeden z gratów i runąłem na ziemię. Razem ze mną przewaliła się trzymająca mnie osoba. Dziwnie bezwładne ciało przygniotło mnie swoim ciężarem. Przed oczami mignęło mi oblicze napastnika. Trupia gęba Hawkinsa.

W dłoni wciąż kurczowo trzymałem pistolet, z czego skwapliwie postanowiłem skorzystać. Oddałem dwa strzały, cholera wie po co, skoro żywe zwłoki właściwie na mnie leżały. Z sufitu posypał się tynk, mi prawie rozerwało bębenki uszne, a Johnny chyba nabrał jeszcze większej ochoty na pobawienie się moją tchawicą. Nim zdążyłem choć trochę się odsunąć, na powrót wbił mi pokrwawione paznokcie w szyję. Widać było tylko jego białka, źrenice w amoku uciekły gdzieś w tył głowy. Koszmar.

Przez kłęby pyłu po strzałach mało co widziałem, wszystkie dźwięki zagłuszało tępe dzwonienie. Wierzgnąłem parę razy, po czym sprzedałem truposzowi solidnego kopniaka w podbrzusze. Może nawet zdołałbym się uwolnić. Ktoś jednak miał co do mojego losu troszkę inne plany. Ten ktoś uderzył mnie w potylicę na tyle mocno, że świat przysłoniła kurtyna nieprzytomności.

 

***

 

– …Tak proszę pana. Nie, nie, sam jeden.

Czułem się jak po całonocnym balowaniu w Czarnym Mokasynie. Jakby po głowie przejechano mi walcem, a potem poprawiono jednym sierpowym czy dwoma. Dźwięki otoczenia z trudem do mnie dochodziły. Pomału wracała mi ostrość widzenia.

– Co miałem zrobić, ogłuszyłem go. Swoją drogą dla niego to chyba nawet lepiej. Wolę nie myśleć, co zrobiłby z nim jego koleżka…

Gdzie… Gdzie byłem? Z góry sączyło się jakieś nikłe światło. Po chwili zorientowałem się, że mój narząd słuchu kaleczy piekielny jazgot. Cięższa maszyna, czy coś w tym rodzaju. Rzuciłem okiem w prawo. Gwałtownie zamknąłem powieki i odchyliłem się w drugą stronę. Spojrzałem jeszcze raz. Tak, w kałuży krwi, bez koszuli, pozszywany na całej długości boku, spokojnie stał sobie Smith. Ten, o którego jeszcze nie tak dawno pytaliśmy z Johnnym. Jak gdyby nigdy nic, nie zważając na wyłażące spomiędzy niechlujnie założonych szwów wnętrzności, stał i pracował. O ironio, przy tokarce.

– …Owszem. Tak sobie myślę, że się nam przyda. Zawsze jedna para rąk więcej.

Głowę miał odrzuconą do tyłu, w ogóle nie patrzył na swoje ręce. Nawet nie byłem pewien, czy jeszcze ma czym patrzeć.

Zaraz, zaraz… A ja co? Dopiero teraz zorientowałem się, że jestem przywiązany do krzesła.

– Mówi pan? Aha. Tak… W sumie już wcześniej mogliby się tym zainteresować, a teraz… Mhm. Trzeba będzie wszystko przenieść…

Męczący głos należał do Cottona. Chyba gadał przez telefon, bo to… To tałatajstwo – spojrzałem na Smitha – raczej do zbyt rozmownych nie należy. Spróbowałem znaleźć go wzrokiem, obróciłem głowę w obie strony.

– No proszę, obudził się nasz nocny gość! – Dobiegł mnie od tyłu okrzyk. – Tak, ocknął się. Oddzwonię później. – dodał ciszej, prawdopodobnie do słuchawki. Ciche kliknięcie, parę kroków po betonowej posadzce. Brzęczenie żarówek. No i oczywiście nieustanny hałas tokarki.

– Jak tam samopoczucie?

Jak złoto, cholera. Na żarty mu się zebrało.

Po chwili minął mnie, podrzucając w dłoni średniej wielkości nożyce krawieckie. Ręce miał po łokcie ubrudzone posoką, jak mniemam, mojego partnera. Podszedł do niewielkiej szafki z narzędziami i nucąc jakiś jazzowy kawałek z radia zaczął przetrząsać zawartość szuflad.

Patrząc na niego miałem wrażenie, że mam przed sobą innego człowieka. Co prawda wciąż był raczej nikczemnej postury, ale wręcz kipiał dobrym humorem. Widocznie dopiero w nocy czuł się sobą. Hm… I chyba w nocy wyrabiał drugą dzienną normę.

W oddali rozbrzmiewały odgłosy innych zakładowych urządzeń.

– Co to ma być? – krzyknąłem, choć w połowie zdania wpadłem w tonację piszczącej dziewczynki. Przyjemniaczek przy tokarce przerwał pracę i nieporadnie obrócił się w moją stronę. Wydał z siebie niewyraźny pomruk. Najchętniej zdzieliłbym go czymś przez łeb. Benjamin odwrócił się do niego.

– E! Już, do roboty! A ty – zaczął mówić do mnie – ty mój drogi się nie awanturuj. Jeszcze parę minut i nie będziesz musiał się przejmować żadnymi problemami.

Od razu przyszedł mi na myśl szeroko uśmiechnięty, trupioblady Hawkins. Czy tak miałem skończyć? Moje obawy szybko się potwierdziły. Przedsiębiorca w końcu znalazł, co trzeba, i ruszył w moją stronę. W jednej ręce miał znane mi już nożyce, drugą niósł komplet przyborów medycznych – szczypiec, pęset i skalpeli. Między zębami trzymał kilka igieł o zielonych trzonkach.

Coraz bardziej odchylałem się do tyłu, będąc skrępowany sznurami. Gdy Cotton podszedł i zaczął przymierzać się do rozcięcia mi koszuli, zacząłem rzucać się jak obłąkany.

– Masz ci los… Stój cholero, stój! Trzeba było… – warknął, szybko chwytając mnie za bark – Trzeba było przywiązać cię do stołu. Ale nic się nie martw… Kolega zawsze jest skory do pomocy, prawda? Johnny! Johnny, kurna, choć tu!

Z ciemności po lewej przykuśtykał mój partner. Miał w sobie troszkę mniej życia, niż zwykle, ale pomijając pokiereszowane podbrzusze wyglądał nawet znośnie. Jedynie wzrok miał jakiś pusty, a debilnie rozchylone usta świadczyły o podobnej pustce w głowie.

– Przytrzymaj no znajomego, przecież tak nie da się pracować!

Hawkins zaskakująco mocno złapał mnie od tyłu za ramiona i przycisnął do oparcia. Na dodatek ustawił się tak paskudnie, że jego bezwładna głowa oparła się o moją. Nie wiem, czy gorszy był smród treści żołądkowej wydobywający się z jego ust, czy powoli cieknąca mi po karku strużka śliny… Po chwili umarlak kaszlnął krwią, opluwając mnie i Cottona.

Benjamin nie przejął się mało eleganckim zachowaniem pracownika. Powoli rozpruwał mi koszulę. Czułem, jak zimny język nożyc przesuwał się w górę mojego ciała.

Krzyczałem bez ładu i składu. Wstyd się przyznać, ale krzyczałem. Mój oprawca coś mamrotał, nie zwracałem na to uwagi. Starałem się choćby w najmniejszym stopniu poluzować więzy, wyginałem stopy i nadgarstki we wszystkie strony. Wtem natrafiłem na palcami na metal.

Metal? Szybko obmacałem znalezisko. Błogosławiony Boże, pistolet! Jak mało spostrzegawczy musiał być Cotton, by go tu zostawić?

Za pasek Johnny'ego zatknięty był jego służbowy colt. Hawkins nie nosił klasycznych kabur, wychodząc z założenia, że są dla panienek. Poza tym ten sposób miał mu rzekomo zapewniać „więcej swobody". Zawsze ostrzegałem go, że dla jego przyrodzenia może się to źle skończyć. Nadszedł najwyższy czas, by poznał istotę zagrożenia.

Wyczułem szybko zabezpieczenie i pociągnąłem za cyngiel. Powietrze rozerwał huk wystrzału, mój były partner zawył i odskoczył jak poparzony. Czyli jednak zostało mu na tyle czucia, by docenić stratę… Zaskoczony Benjamin spróbował odsunąć się do tyłu, co skończyło się upadkiem na plecy. Jego narzędzia rozsypały się po posadzce. Dobrze, bardzo dobrze… Tylko co teraz? Bujnąłem się w jedną stronę, bujnąłem w drugą. Leciwe krzesło żałośnie zaskrzypiało i właśnie gdy miało się przewrócić, jego konstrukcja doszła do kresu swej wytrzymałości. Gdzieś na wysokości nogi drewno złamało się z donośnym trzaskiem. Z pewnością byłbym teraz wdzięczny Cottonowi za utrzymywanie wyposażenia w tak doskonałym stanie, gdyby moja twarz nie zaliczyła bliskiego spotkania z betonową posadzką.

Wygramoliłem się z pozostałości mebla. Moje nadgarstki nadal skrępowane były sznurem, toteż korzystając z ogólnego zamieszania przełożyłem dłonie pod stopami – tak, by mieć je przed sobą. Z pewnym niepokojem odnotowałem fakt, iż cała zakładowa maszyneria w jednej chwili umilkła. Instynktownie wycelowałem w Smitha, który jako jedyny w towarzystwie stał na nogach… I najwyraźniej nie wiedział za bardzo, co ze sobą począć.

Przedsiębiorca leżał na ziemi i obserwował wszystko z niedowierzaniem. Trwalibyśmy w tej stagnacji znacznie dłużej, lecz ciszę przerwał dźwięk dzwoniącego telefonu. Szybko obejrzałem się w stronę automatu – stał na niewielkiej szafeczce tuż przy drzwiach.

– Na co czekasz?! Bierz mi go, natychmiast! – ryknął Cotton na niezdecydowanego pracownika. Umarlak skwapliwie ruszył w moją stronę z nożem tokarskim, chyba nie dostrzegając zasadniczej przewagi mojego pistoletu.

Może i chodzące trupy miały trochę więcej chęci do pracy od normalnych ludzi, ale inteligencją zdecydowanie nie grzeszyły. Dwa strzały przeszyły odpowiednio tors i głowę Smitha, znacząco studząc jego zapał. Ciało legło przy akompaniamencie uderzających o posadzkę łusek. Spojrzałem za siebie na Johnny'ego, który wciąż jęczał i wił się z bólu.

Kilka dodatkowych gramów ołowiu z pewnością go uspokoi. Przynajmniej na dłuższą chwilę. Zdmuchnąłem dym sprzed lufy, jak gdybym przeprowadzał tego typu masakry codziennie.

– Panie Cotton, chyba przyszła pora wymienić parę słówek? – rzuciłem do podnoszącego się człowieczka. Wyciągnął się w kierunku jednego ze skalpeli. Naiwniak. Doskoczyłem do niego i kopnąłem go w żebra. Ani ruchu, cholero.

– Nawet nie wiesz, w jak śmierdzące gówno wdepnąłeś… – wycedził przez zęby.

– Czym się stali ci ludzie? Coś ty im zrobił?

Zamiast odpowiedzi doczekałem się świszczącego chichotu.

Coś mnie tknęło. Odtrąciłem na bok leżące narzędzia, posłałem mu jeszcze jedno kopnięcie i poszedłem po wciąż dzwoniący telefon. Po drodze podniosłem niewielkie ostrze i przeciąłem więzy na nadgarstkach. Wziąłem aparat do ręki.

– Cotton? Co z tym gliną? Cotton?… Wiem, że tam jesteś.

Cichy, chrapliwy głos, jak gdyby facet po drugiej stronie linii wychylił o kilka głębszych za dużo. Aż po plecach przeszły mi ciarki.

– Coś jest nie tak…

Dziwne. To było stwierdzenie, nie pytanie.

– Słyszysz mnie?… Halo? Dosyć tego, zaraz wezmę to w swoje ręce… Słyszysz?

– Kto mówi? – niezbyt inteligentnie, acz stanowczo zwróciłem się do tajemniczego rozmówcy. W słuchawce przez chwilę jeszcze rozbrzmiewał miarowy oddech, po czym sygnał się urwał.

Dziwna rzecz. Rozsypane po podłodze igiełki rozbłysły się nikłym, zielonym światłem.

– Nie, nie, ja nie chcę… Znowu… Czemu musiałeś? – wybełkotał przedsiębiorca, wlepiając w nie wzrok. Wstał, chwiejąc się na nogach.

– Że niby co?

– A było taaak pięknieeee… – Wzrok uciekł mu gdzieś do góry, ręce zwiotczały, a pod koszulą pojawiło się kilka zielonych świetlików. Mniej więcej w miejscach, gdzie ta była poplamiona. Po tej nocy już nic mnie nie zaskoczy.

Jak gdyby słysząc ostatnią myśl, coś nad moją głową ozwało się serią suchych trzasków. Zaskoczenie rzuciło mnie na ścianę. Spojrzałem w górę. Pod sufitem znajdował się wątpliwej jakości głośnik – wypluwanie kolejnych dźwięków musiało być dla niego tytanicznym wysiłkiem. Po chwili zorientowałem się, że przez szumy i zakłócenia przebija się ludzki głos. Ten sam, który słyszałem podczas rozmowy telefonicznej.

Ogłoszenie raczej nie było trudne do zrozumienia. Pomijając parę zgrabnych uwag pod adresem moim i mojej matki, wypowiedź zamykała się w prostym rozkazie pozbawienia mnie życia.

– A po wszystkim wracać do roboty. Nad ranem przyjadą ciężarówki. – Przerdzewiała tuba zamilkła z jękiem. Miałem wrażenie, że mój żołądek zapadł się w sobie.

Jeszcze zanim Cotton zdążył poczynić pierwszy krok sprezentowałem mu dodatkowy otwór w głowie. Zapobiegawczo posłałem jeszcze jeden pocisk, po czym odwróciłem się w kierunku wyjścia.

Oczywiście – drzwi były zamknięte. Szybko zacząłem się rozglądać za jakimś większym kawałem żelastwa. Sylwetki pozostałych pracowników powoli wyłaniające się z ciemności nie napawały mnie optymizmem. Wszyscy pokrwawieni i powykrzywiani, niektórzy przez nadmiar igieł świecili się niczym choinki bożonarodzeniowe.

Jak na kulturalnego człowieka przystało, od razu chciałem poczęstować nowych znajomych paroma strzałami. Jednak po pociągnięciu za spust, zamiast splunąć żywym ogniem, pistolet przepraszająco kaszlnął. W magazynku brakło naboi… A mi z kolei resztek odwagi.

Rzuciłem się do szafy z narzędziami. Chwyciłem na oko najcięższy ze wszystkich młot i z pewnym trudem ruszyłem z powrotem ku wyjściu.

Nieporadnie wziąłem zamach i zaatakowałem drzwi. Dzięki niewątpliwej obecności korników w zakładzie Cottona udało mi się przebić na drugą stronę. Dookoła posypały się drzazgi i odpryski farby.

Jeszcze tylko kilka uderzeń dzieli mnie od, miejmy nadzieję, wolności. Po wszystkim albo Tom zafunduje mi podwyżkę, albo odchodzę… Chociaż jeśli mi uwierzy, to znając jego naturę najpierw zapyta, czy podwędziłem parę tych igieł.

Niezbyt odpowiednie do sytuacji rozmyślania przerwał mi Johnny. Przyczołgał się do mnie, znacząc swoją trasę ścieżką szkarłatu, i z bezmyślnym uśmiechem chwycił za moją nogę. Zamierzał mnie przewrócić, ugryźć – pojęcia nie mam, lecz jako że w dłoniach dzierżyłem młot, wybicie tego zamiaru z jego głowy przyszło mi z dużą łatwością. Rodzona matka nie poznałaby go teraz z twarzy… Z obrzydzeniem, ale i ze smutkiem patrzyłem na drgającego w krwi Hawkinsa. Kolejnej okazji do zobaczenia go mogłem już nie mieć. Czemu to musiało dotknąć akurat jego?

Resztki desek poniszczyły mi marynarkę, gdy przeciskałem się przez własnoręcznie wyrąbaną szczelinę. Rzuciłem narzędzie na bok i nie oglądając się za siebie pognałem korytarzem, prawdopodobnie bijąc swój życiowy rekord na sto metrów. Z niektórych mijanych pomieszczeń dobiegały mnie złowieszcze pomruki. Ile truposzy, do jasnej cholery, Cotton zdążył tu nagromadzić?

Cud, raj i zbawienie. Wypadłem na ulicę, dosłownie wbiłem się do samochodu i zapaliłem silnik. Niezbyt rozsądnie docisnąłem pedał do podłogi. Hudson skoczył do przodu z zapałem, którego w życiu bym się po nim nie spodziewał.

Gdy odjeżdżałem, coś większego napatoczyło mi się pod zderzak. Światła reflektorów nie wyłuskały tego z mroku, ale miałem szczerą nadzieję, że to pies.

Chciałem mieć…

 

***

 

Obserwowałem powoli sunące po nieboskłonie chmurki. Błękit nad moją głową zdecydowanie przynosił ulgę… Po zdominowanej w głównej mierze przez czerwień nocy… Wydarzenia z wczoraj w świetle dnia jawiły się jako sen. Wróć, koszmar byłby znacznie lepszym określeniem.

Na twarzy odczuwałem przyjemne ciepło. Słońce miło przygrzewało z rana, chociaż równie dobrze mógł to być żar ognia z zakładu Cottona. Tak na marginesie, wybuchł pożar.

– Czemu nie zadzwoniłeś wcześniej?! Johnny Hawkins zabity, psychopata wciąż na nogach, a ty jak gdyby nigdy nic uciekasz! Jeszcze po drodze potrącasz bogu ducha winnego…

– Już mówiłem. On jest w to zamieszany.

Tom co chwilę rzucał okiem na ciało Hendersona, jednego z „zaginionych". Spod roboczego ubrania nie było widać szwów ani igieł. Z resztą, co by to zmieniło. Nikomu nie mówiłem, jak naprawdę potoczyły się wypadki – lepiej sprawiać wrażenie normalnego. Nawet w tak nienormalnym świecie, jak ten.

Jeszcze będą mieli okazję się wszystkiego dowiedzieć.

– Słuchaj, wiem, że na chwilę obecną i tak już mamy dużo na głowie… – Musiałem przerwać, gdy przy akompaniamencie trzasku z okien budynku wystrzeliły jęzory ognia. Prawdopodobnie gdzieś wewnątrz zapadł się strop. – … Ale czy uda się naszym sprawdzić to połączenie telefoniczne? To bardzo ważne…

– Tak, tak… Lepiej dla ciebie, żebyśmy ich dorwali. – mruknął mój przełożony. Nerwowo miętosił między zębami cygaro, gdyby nie obecność innych ludzi prawdopodobnie rwałby sobie resztki włosów z głowy. Właściwie to nie dziwiłem mu się. Tłum gapiów za linią policyjną, biegający we wszystkie strony policjanci i przekrzykujący się nawzajem strażacy drażnili także i mnie. Hałas, wariactwo i nieporządek.

Patrzyłem przed siebie. Miejsce zbrodni w płomieniach. Nic tak dobrze nie zaciera śladów jak umiejętnie użyte kilka litrów benzyny…

– Przepytaliśmy mieszkańców okolicznych budynków. Nikt nie widział, żeby nad ranem skręcały tu jakieś ciężarówki.

– Zupełnie nic? – No… Właściwie to nie do końca. Jak co tydzień, koło siódmej przyjechali śmieciarze. Dzisiaj wyjątkowo dwoma śmieciarkami… Tak, Timothy. – Uprzedził moje pytanie. – Już wysłałem za nimi patrol. Za kogo ty mnie masz, do cholery?

– Dobrze. Uwierz mi, będzie ciekawie.

Koniec

Komentarze

Wiem, że do wybitnych pisarzy nie należę, niemniej takie 1/6 na dzień dobry wydaje mi się troszkę... Krzywdzące ;D. Może jakiś komentarz? Jeżeli coś od mojego opowiadania odrzuca, to dajcie znać :).

Uważam, że twój tekst zasługuje co najmniej na 4. Przeczytałem i jest dla mnie interesujący, w dobrm stylu. Parę zdań więcej niż przpadło, mi do gustu.Uważam, że należy z ocen wyrzucic 1 i 2. Zobacz, ja wrzucę ci 6 i ciągle pozostanie3.5. To jest strata nie do odrobienia. Wiesz, myśle, że w sumie to nie o to chodzi, niech sobie takie medny grasują. W moim wypadku to właśnie ta 1 przyciągnęla mnie do tekstu i chyba sam sobie parę wystawię dla jaja, czyli używając jej jako chwytu marketingowego.Zartuję. Pozdrawiam. Fajne opko.;)))

Nie przejmuj się ocenami, bo nie są wyznacznikiem niczego. Zawsze znajdzie się złośliwiec, który dla zabawy powystawia jedynki.

Jeśli chodzi o styl, to najbardziej rzuciło mi się w oczy to, że nadużywasz zaimków. Poza tym zdarzają się źle brzmiące zdania.

Samo opowiadanie niezbyt mi się podobało. Nie wiem, czy taki był twój zamiar, a podejrzewam, że nie, ale zarówno postaci policjantów jak i całe śledztwo wyszło strasznie karykaturalnie. Mam na myśli to, że gliniarze zachowują się jakby praca ich totalnie nie obchodziła, a najważniejsze czynności śledztwa są właściwie w tekście pomijane lub wspominane mimochodem po to tylko, żeby jakoś Timothiego doprowadzić wieczorem do zakładu, gdzie odkrywa zwłoki partnera. Od tego momentu robi się coraz mniej logicznie i końcówka niestety nie ratuje opowiadania. Pozostawiasz same pytania bez żadnej racjonalnej odpowiedzi.

Nie rozumiem, dlaczego Johnny musiał zginąć. Zabicie go i to na terenie zakładu, w sytuacji gdy toczy się śledztwo, było posunięciem po prostu głupim. Przecież zaginięcie policjanta prowadzącego śledztwo nie przeszłoby bez echa, a wręcz przeciwnie cały zakład i wszyscy pracownicy wraz z właścicielem zostaliby porządnie prześwietleni jako główni podejrzani.

Po drugie, w sumie nie wiadomo, po co w ogóle produkowano zombiaki ani kto za tym stał. Wprawdzie pozostawiasz zakończenie otwarte z sugestią, że sprawcy zostaną złapani, ale i tak czuję niedosyt.

Scena, gdy Tim wychodzi z opresji, uwalniając się z więzów, jest tak nieprawdopodobna (dla mnie), że znajduje się niemal na granicy parodii. Ale przynajmniej wywołuje uśmiech. ;)

Ostatnia uwaga - nie rozumiem pierwszych słów tekstu: "Czerwiec, 1952". Jaki mają związek z opowiadaniem?

Pozdrawiam.

Owszem, postaci w zamierzeniach mieli reprezentować dość "luźne" podejście do pracy... Chociaż sama scena ucieczki nie wydawała mi się aż taka przesadzona. Oczywiście, musiał zdarzyć się cudowny przypadek (pistolet), ale taki już urok fikcyjnych opowieści.
Masz całkowitą rację, jeśli chodzi o końcówkę :D. Moim pierwotnym zamiarem było napisać opko, w którym przewinie się motyw truposzy wykorzystywanych do pracy... I to by było na tyle. Gdzieś po drodze doszedł pomysł na osadzenie wszystkiego w latach pięćdziesiątych - specyficzne samochody, detektywi w płaszczach, klimat miasta i te sprawy. Problem jak zwykle stanowiło zakończenie tego wszystkiego w jakiś sensowny sposób... I wyszło jak wyszło.
A i jeszcze jedno: pierwsze słowa mają właśnie niejako narzucić czytelnikowi ramy czasowe. Bałem się, że z samego tekstu za bardzo nie będzie wynikać, jaki to (mniej więcej) rok.
Dzięki serdeczne za opinie! 

Muszę powiedzieć, że mi się Twoje opowiadanie podobało. Wielkomiejski, mroczny klimat lat pięćdziesiątych przemawia do mnie, jak najbardziej. Pomysł połączenia kryminału z horrorem również przypadł mi do gustu. Co do błędów - nawet, jeśli jakieś są, nie przeszkadzały zupełnie w lekturze, moim zdaniem. Tekst na bardzo mocne cztery w mojej, subiektywnej opinii. I nie przejmuj się jedynką od jakiegoś kutasa. Mamy tu jakiegoś szaleńca  na portalu, który robi takie numery od dłuższego czasu. Swoją drogą DJ Jajko mógłby z tym debilem coś zrobić... Pozdrawiam

Mastiff

Przepraszam, że tak późno, ale: dzięki!

Nowa Fantastyka