- Opowiadanie: bury_wilk - Vald

Vald

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Vald

Świetna kurtka. Super. Niby lanserska, kolor w stylu elfickim, fikuśne frędzelki i fason niebanalny, ale z drugiej strony, z bardzo solidnej skóry z grzbietu tura, podbita gronostajem, a i zszyta porządnie, od razu widać, że przez prawdziwego mistrza, a nie jakiegoś niespełnionego samouka podającego się za czeladnika, co to przybył z samej Lirii. I cena nawet niewygórowana… Niewygórowana patrząc obiektywnie, bo na tą chwilę… Ech.

– Biorę. – Vald pewnym ruchem sięgnął do sakwy, ale nagle się zatrzymał, jakby wpadł na świetny pomysł. – Wiesz co, panie gnomie? Nie chcę wyjść na oszusta i zdziercę. Po co mi, żebyście potem opowiadali, że was okantowałem. Nie dam wam za tą kurtkę pieniędzy, jakich żądacie, bo ona warta jest więcej. Lepiej przyjmijcie to. – Wydobył ze skórzanej torby niewielkie zawiniątko.

– A co to niby jest? – Gnom Mosiso, który rozstawił się z kramem na jarmarku w mieście Prug, na północy arckiego Podgórza, podszedł do proponowanej transakcji bardzo sceptycznie.

– Amulet. Potężny i bardzo cenny. Robota zamorskiego artysty i tamtejszych czarowników. – Vald odwinął płótno i na otwartej dłoni pokazał nawleczoną na rzemyk figurkę z czarnego drewna. Ozdoba przedstawiała solidnej tuszy kobietę i nie była nadzwyczajnej urody, ale miała w sobie coś na tyle interesującego, by chcieć przyjrzeć się bliżej.

Mosiso wziął amulet do ręki. Drewno było zaskakująco lekkie, pochodziło z jakiejś nieznanej rośliny, a i sam wzór wyglądał egzotycznie, potwierdzając genezę podaną przez potencjalnego nabywcę kurtki.

– Talizman… I co on niby robi?

– Chroni przed złymi urokami, odstrasza czarne koty, dodaje wigoru w łożnicy i, co nie mniej ważne, likwiduje skutki przepicia. – Wyrecytowana jednym tchem definicja była z cyklu pobożnych życzeń. Tak naprawdę, może i mała, czarna, gruba baba miała jakieś magiczne właściwości, ale Vald nic o nich nie wiedział, oprócz tego, że w blasku świec wisiorek zaczyna się skrzyć ładnymi, diamentowymi drobinami.

– Hmmm, a jakiś dowód?

– Choćby to, że żyję. Tyle, com ja przeszedł… Bez niego bym z tobą, panie gnomie, nie rozmawiał.

– Taaa… Cóż, ciekawe to nawet, ale jednak wolę pieniądze.

Takiego obrotu sprawy Vald się niestety spodziewał. Wcześniejsze sięganie po trzos było blefem, bo sakwę wypychały jedynie gówno warte miedziaki. Dopóki nie trzeba było płacić, pękaty woreczek prezentował się bardzo dobrze i ładnie brzęczał, przyciągając kobiety, ale w sytuacji stykowej, takiej jak teraz, czar pryskał. A ta kurtka była naprawdę bardzo fajna…

Słynny na całym Północnym Kontynencie zawadiaka, pogromca dziewic i smoków (w tej właśnie kolejności), bożyszcze bardów i najlepszy druh mistycznego Willa Wędrowca ze zdenerwowaniem spojrzał dookoła i pewny, że w pobliżu nie ma gwardzistów, przysunął się bliżej kupca.

– To jest bardzo cenny amulet. Bierz, nie będziesz stratny! – wysyczał z wyraźną groźbą w głosie.

Gnom zapewne by tą groźbę zignorował, ale ukłucie ostrego metalu, jakie poczuł na pękatym brzuchu, zweryfikowało jego ocenę sytuacji.

– Och, nie doceniłem, a to naprawdę świetna robota… Chyba się dogadamy.

– Ja myślę…

Chwilę później Valda, odzianego w nową, zieloną kurtkę nie było już na jarmarku.

*

Aghata miała grube łydki. Wszystko inne było zacne, na swoim miejscu i kuszące, ale te nieszczęsne łydki psuły obraz całości. Dopóki miała suknię, problem praktycznie nie istniał, ale teraz, kiedy prezentowała się w pełnej okazałości, Vald nie potrafił przestać myśleć o tym drobnym defekcie. Sam był na siebie wściekły, ale to nic nie zmieniało. Grube, grube, grube… Co tam pysznie cycate piersi, co tam ostro wcięta talia, prosząca się, by ją mocno chwycić i przyciągnąć, co tam całuśne, lekko ukarminowane usta… Łydki przesłaniały wszystko.

Zdobywca kobiecych serc i niedościgły mistrz sztuki miłosnej zdał sobie sprawę, że jeśli nie wydarzy się coś nieprzewidzianego, to jego nieskalana reputacja może bardzo ucierpieć. Zdatnie udając zachwyt mruknął, przeciągnął się prezentując muskulaturę, przymknął oczy, zamknął je całkiem. Próbował wyobrazić sobie, że ma przed sobą Vieshię, cudną i niezaspokojoną, trochę dziką pastereczkę gęsi, którą to od tygodnia wprowadzał w tajniki dorosłości. Jednak Aghata nie chciała stać się Vieshią i ciągle miała te nieszczęsne grube łydki.

I wtedy wydarzyło się coś nieprzewidzianego…

Żałosny jęk wyważonych drzwi, gwałtowny rumor na dole stodoły, chrzęst zbroi, pobrzękiwanie mieczy, mieszające się, gniewne pokrzykiwania i tupot wielu nóg, nie pozostawiały wątpliwości. Szelma Yullo, dziedzic Prug i mąż Aghaty, notabene siostry samego diuka Victora, zwęszył zdradę i nie czekał z założonymi rękami. Jego siepacze otrzymali jasno sprecyzowane rozkazy, co dla Valda oznaczało wielkie kłopoty.

W asyście przeraźliwego pisku niewiernej damy rozpętało się małe piekiełko. Na szczęście, Vald nie pozbył się jeszcze spodni, bo teraz z pewnością nie zdążyłby się odziać. Świecąc nagim torsem porwał miecz i mocnym, zupełnie nie finezyjnym cięciem rozszczepił głowę pierwszego z wspinających się już po drabinie napastników.

Powstał jeszcze większy raban. Na dole zakotłowało się, kolejni pachołkowie Yulla ruszyli do szturmu, ale niedoszły pogromca grubych łydek na nich nie czekał. Już miał pod pachą swoje rzeczy – brudnawą koszulę, sakwę z miedziakami, sztylet, miecz, torbę podróżną i wreszcie nową, zieloną kurtkę – już był na dachu, gnał na złamanie karku, starając się nie zapaść w wątpliwej jakości strzechę. Przeskoczył na dach kuźni, stamtąd przemknął do stajni.

– Rwwwwaaa!!! Łapać suczego syna! Łapać!!! Nie daruję!!! – Yullo osobiście prowadził pościg i bez skrupułów rozrzucał na boki stojących mu na drodze mieszczan i chłopów.

Kopyta dudniły po bruku, bełty sypały się gęsto, ale Vald wciąż był nie do zatrzymania. Na skradzionym koniu rwał przez podgrodzie niczym szarżujący odyniec. Przeskakiwał wózki z kramami, roztrącał ludzi, ciął mieczem po wszystkim, co stało przy drodze i przewrócone mogło skutecznie utrudnić pościg. Wypadł za bramę, spłoszył zaprzęg wołów, które rycząc wniebogłosy stanęły w poprzek traktu. Spiął mocniej rumaka i pogalopował w stronę lasu.

I tyle go widzieli.

Yullo oczywiście rozpuścił listy gończe, osobiście sfinansował cztery drużyny zapalonych łowców nagród, a i uprosił pomoc u diuka Victora, ale to nic nie dało. Przeklęty Vald zapadł się jak kamień w wodę.

***

 

Skaliste góry Rumuramu nie były gościnne, ale ich ogromną zaletą było to, iż między ostre granie, drapieżnie celujące w niebo szczyty, wartkie potoki i zdradliwe piargi nie sięgały szpony arckiego prawa.

Vald świetnie zdawał sobie sprawę, że na Podgórzu nie powinien się przez jakiś czas pojawiać, a pewnie i w innych księstwach Arcji mógł się spodziewać nieprzyjemności ze strony stróżów prawa. Bez zastanowienia wkroczył do państwa krasnoludów i starym gościńcem skierował się prosto do Gradu.

Wbrew obawom, droga minęła mu zaskakująco bezpiecznie i już kilka dni później znalazł się w stolicy Rumuramu. Głodny, zły i bez grosza przy duszy. W kraju, gdzie liczyły się praworządność, praca, porządek i pieniądze. Nie zapowiadało to nic dobrego, zwłaszcza dla kogoś takiego, jak Vald. Głodny, chciał jeść, ale nie miał za co. Musiałby pracować, a to absolutnie nie godziło się z jego życiową filozofią. Za darmo nic nie dostanie, a jeśli zacznie cwaniakować, czy po prostu kraść, zaraz będzie miał przeciw sobie nie tylko krasnoludzkich toporników z gęsto rozlokowanych gwardyjskich garnizonów, ale, co chyba gorsze, zdyscyplinowaną masę praworządnych obywateli miast i wsi.

– Nie macie jakiejś lekkiej, przyjemnej roboty za duże pieniądze?

To samo pytanie powtarzane po warsztatach, kramach, gildiach cechów i po karczmach za każdym razem spotykało się z taką samą reakcją – pustym śmiechem. Odrobinę lepiej było w zamtuzie „Wyżyty brodacz", gdzie zaproponowano będącemu w potrzebie człowiekowi stanowisko ochroniarza. Warunki fizyczne i radość znajdowana w bitkach skłaniały Valda do przyjęcia tej fuchy, jednak usługiwanie ladacznicom stanowiłoby jakiś nieprzyjemny uszczerbek na honorze. Szukał więc dalej.

Do owocnego poszukiwania przygód, awanturniczego życia i nieustannych hulanek nie nadają się wszyscy, a raczej nadają się tylko nieliczni. Trzeba być twardym, dowcipnym, umieć dawać w ryj i tym bardziej godnie przyjmować ciosy od innych. Konieczna jest zaradność, fantazja i jeszcze wiele innych cech, zaś absolutnie najbardziej potrzebne jest dzikie szczęście. Szczęście, by z najróżniejszych tarapatów wychodzić cało i nie mniejsze, by wcześniej się w ciekawe tarapaty ładować. Vald stał się legendą tułaczy i wagabundów właśnie dlatego, że w kluczowych momentach nigdy mu szczęścia nie zabrakło. Tak było i teraz.

– Możesz człecze robić u mnie w kopalni. – Obam wyglądał jak każdy inny krasnoludzki panisko. Nos jak stary kartofel, długa broda zapleciona w eleganckie warkocze, siwe włosy związane czarną aksamitką w koński ogon, masa bogatych pierścieni, gruby, pięknie haftowany żupan opinający się na pokaźnym brzuszysku, bufiaste, atłasowe spodnie i wysokie buty z najlepszej, smoczej chyba, skóry. – U mnie na płace nikt nie narzeka.

– Kopalnia? Chyba się nie zrozumieliśmy. Mówiłem o lekkiej pracy. – Vald coraz bardziej liczył się z tym, że będzie musiał wrócić do potrzebujących męskiego wsparcia kurewek.

– Moja może lekka nie jest, ale jak na ciebie patrzę, to widzę, że byłbyś w sam raz. Przeca nie każę ci kilofem robić.

– Mam być zarządcą?

– A znasz się na tym? Nie sądzę.

– Więc?

– Mam nowe wyrobiska mithrilu na południu. Dopiero sondujemy zasoby surowca i badamy próbki. Nos mi mówi, że nieźle na tym zarobię, ale jak to zwykle, na początku są trudności. Dla ciebie byłoby coś, co chyba lubisz. Gobliny trzeba przeganiać, trolle wytłuc, jeśli jeszcze jakieś inne licho w górze siedzi, to i je do innych światów wysłać. Proste?

Zamiast odpowiedzieć, Vald wyszczerzył się od ucha do ucha. Szczegóły dogadali błyskawicznie i już pół godziny później, po zainkasowaniu zaliczki, siedział w drogim wyszynku, pałaszował zaprawianą południowymi ziołami potrawkę z królika i zapijał mocnym, krasnoludzkim półtorakiem.

*

Kopalnia Obama znajdowała się w okolicach miasta Caleta, na południu Rumuramu. Mimo portu, dziura to była okropna, ku rozpaczy Valda pozbawiona nawet zamtuza. Gdyby przyszło mu przesiadywać tam dłużej, na pewno zwariowałby z nudów, ale jak na razie znacznie więcej czasu spędzał w miejscu pracy, czyli dzikich górach.

Wszelkiego plugastwa rzeczywiście tam nie brakowało. Obam ani trochę nie przesadzał, mówiąc o całych goblinich osiedlach, o złośliwych trollach, a nawet o pomrocznicach – czymś na kształt rusałek, tyle, że drapieżnym, żyjącym w jaskiniach i bardzo trudnym do wyplenienia. Drużyna chojraków i zabijaków, jaką Vald sobie zwerbował, niemal codziennie toczyła zacięte zatargi, dziesiątkami wyżynała wrogie istoty, a mimo to, nie można było powiedzieć, że okolice kopalni są już bezpieczne i że można tam spokojnie wydobywać drogocenny mithril.

Przez rok z górką użerali się z pierwotnymi mieszkańcami gór. Najczęściej stosowali ten sam system. Wchodzili na niebezpieczny teren dwoma silnymi drużynami i przecinali go, dbając, by zbyt często nie powtarzać tych samych tras. Jeszcze ani razu nie zdarzyło się, by wyprawa nie doprowadziła do większego starcia, lub kilku mniejszych.

Najtrudniej było zimą. Wygłodniali mieszkańcy gór stawali się bardziej niż zwykle zaciekli, a pogoda w oczywisty sposób dawała się we znaki. Obam oczywiście nie skąpił na dodatkowy ekwipunek, powiększone racje prowiantu, ciepłe futra i buty, na wytrzymałe, niewielkie koniki, jakie w takich warunkach sprawdzały się o niebo lepiej od typowych rycerskich rumaków, ale i tak straty wśród ludzi Valda stały się niebezpiecznie duże. Co gorsze, sporym problemem okazało się zebranie posiłków. Rumuram był krainą dziką i niebezpieczną. Mało tu było podróżników, mało szukających mocnych wrażeń niepokornych duchów, a kiedy nastały ostre mrozy, a śnieg zasypał przełęcze, nikt nowy już się nie pojawiał. Jedynie w większych miastach można było szukać szczęścia, a i to nie gwarantowało sukcesu.

Mimo wszelkich przeciwności, udało się utrzymać akcję bez większych przerw, a gdy nadeszła wreszcie wiosna, przystąpić do jej ostatniej fazy. Obam życzył sobie, by do końca maja problem został rozwiązany, a Vald uznawał termin za realny.

*

Trzydniowa wyprawa okazała się bardzo krwawa i wyczerpująca. Od początku podzieleni na dwa oddziały, szli meandrując, dokładnie badając teren. O ile wcześniej głównym celem było zmniejszenie populacji wrogich istot i zniechęcenie ich do przebywania w pobliżu budowanych już kopalni, teraz chodziło o rozwiązanie ostateczne. Niebezpieczne stworzenia miały się wynieść, lub zostać zlikwidowane, dlatego już nie wystarczało cięcie na przestrzał przez dzikie zbocza, bez oglądania się za siebie i na boki. Zaglądali w każdą dziurę, w każdą jaskinię i pod każdy skalny nawis. Zabili trzy wielkie trolle, wyrżnęli też w pień kilka goblinich zbiorowisk. Twardo i brutalnie, nie mając cienia litości. Niestety nie obyło się bez strat. Trzech najemników nie wyszło z mrocznej, śmierdzącej trupem pieczary, dwóch innych zabił ciśnięty przez trolla głaz, a lista lżej i ciężej rannych była bardzo długa. Zdecydowanie należało wracać, wylizać rany, uzupełnić drużynę i zapasy.

Zmrok zastał ich na zejściu w płytką dolinę, jeszcze dobrych kilka godzin marszu od bezpieczniejszych rejonów. Ciągnęli gęsiego: pierwszy Vald, za nim długi rząd zabijaków. W środku kolumny prowadzono konie, między którymi wisiały nosze z najciężej rannymi. Na ile to było tylko możliwe, spieszyli się. Nikt nie miał ochoty na kolejną noc w górach, zwłaszcza, w mocno poturbowanym składzie.

Nim doszli do brzegu ryjącego jar strumienia, wzdłuż którego planowali dalej podążać, zupełnie niespodziewanie spadł na nich grad strzał. Świst, syk, krzyki. Odruchowo zasłaniali się tarczami, szukali schronienia, wypatrywali napastników. Przynajmniej kilka strzał odnalazło swoje cele, w tym niektóre niestety okazały się zabójczo skuteczne.

– Za głazy! Szybko!

W biegu napinali swoje łuki, ostrzeliwali się chaotycznie, nie widząc nawet przeciwnika, ale dopadli do grupy ostrych, granitowych skał, za którymi, przynajmniej na chwilę, byli bezpieczni. Jeszcze kilka wyskakujących z ciemności grotów zazgrzytało na kamieniach, potem zapanowała cisza.

– Kozie pomioty… – Vald, z grymasem złości i bólu malującym się na twarzy, wyszarpnął strzałę wbitą w ramię. Rana nie była groźna, ale cholernie nieprzyjemna. – Palcie ognie! Zaraz dobierzemy się zawszańcom do rzyci!

Podwładni szybko wykonali polecenie, sypnęły iskry, rozbłysły ustawione naprędce stosy suchych gałęzi.

– Pewnie już spieprzyli – warknął Gazon, barczysty pachołek, pełniący w Valdowej drużynie rolę oficera. – Gobliny to zdradliwe szuje i tchórze. Nie staną nam do walki, ale jak tylko się ruszymy, ostrzelają nas z innego miejsca.

– Tia, tyle, że to nie gobliny.

Dowódca z rosnącym niepokojem przyglądał się strzale, która go ugodziła. Prosta, elegancka niczym elfie, z cienkim jak piórko grotem z połyskującego w blasku ognia metalu. Gobliny używały grotów kamiennych, topornie ociosanych, osadzonych na grubych, długich drzewcach.

– Orki? Nie daj bogowie, drowy?

– Raczej nie. Sposób walki i broń kojarzy mi się z driadami, ale przecież tu ich nie ma…

– Pomrocznice?

Zamiast odpowiedzi, Vald wystawił głowę za kamienną zasłonę i przyświecając sobie pochodnią, szybko zlustrował otoczenie. Nie był pewien, czy to nie wyobraźnia płata mu figle, ale wydawało mu się, że dostrzegł grupę cieni chyłkiem przemykających w górę zbocza.

– Zajdą nas od szczytu. Jeśli tu zostaniemy, wystawimy się jak tarcze strzelnicze. Mam nadzieję, że nie ma ich dużo, że nie przyjdą z dwóch stron… No nic, zaryzykujemy.

Gdyby w górską akcję przeciw pierwotnemu plugastwo prowadziło regularne wojsko, to, co miało nastąpić, nie miałoby prawa bytu, ale Vald, kim, jak kim, ale wojskowym to na pewno nie był. Prowadził akcję po swojemu, kierując się oryginalnymi pomysłami i awanturniczą fantazją. Odesłał ludzi na drugą stronę skały, wziął ze sobą Gazona i skradając się ruszyli w stronę, z której spodziewali się niebezpieczeństwa.

Bez konkretnego planu, ba, bez jakiegokolwiek rozeznania w sytuacji i liczebności wroga… Dla Valda to nie był żaden problem. Miał w dłoni miecz, więc co złego mogło mu się przytrafić? W tym szaleństwie była jednak metoda. Istniała spora szansa, że napastnicy nie będą przygotowani na taką desperacką akcję odwetową, że wycofujący się oddział przykuje ich uwagę, a dwaj wybrańcy nie zostaną dostrzeżeni.

Udało się. Częściowo, a ściślej rzecz ujmując, połowicznie, bo z dwóch harcowników przeciw skrytym w mroku łucznikom stanął sam Vald. Gazon, kiedy byli już na tyle blisko, by widzieć, że wrogiem jest pięć pomrocznic, źle stanął, poruszył kamienie… Nim zdążył się ukryć, trafiły go trzy strzały, a dwie następne chybiły tylko o włos. Z przebitym płucem, udem i gardłem, mężczyzna zwalił się rzężąc i więcej nie wstał. Paradoksalnie, dla Valda ten incydent okazał się zbawienny, bo jaskiniowe rusałki wzięły zabitego za zwiadowcę i po jego zlikwidowaniu całkiem zajęły się pozostałą na dole resztą wrogów.

Mordowanie zgrabnych niewiast nie bardzo się Valdowi uśmiechało, ale teraz nie miał skrupułów. Pojawił się znienacka, tuż za plecami pomrocznic i od razu przystąpił do krwawego żniwa. Potężne cięcie rozchlastało upiorzycę na pół, sztych nadział dwie naraz. Miecz, co prawda, ugrzązł gdzieś między żebrami, ale wojownik nie tracił ani rezonu, ani czasu. W jednej ręce miał już kord, w drugiej bardzo wygodny w użyciu czekan.

Pomrocznice już odskakiwały w przeciwne strony. Ich kat, w piruecie wparował dokładnie w środek. Pierwszą ciął kordem od dołu, w głowę drugiej celował czekanem. Przeraźliwie piskliwy krzyk rozciął noc. Z rozpłatanego brzucha z wymownym mlaśnięciem wysypały się jelita.

Ostatnia zdążyła się zasłonić łukiem, który w zderzeniu z żelazem wprawdzie pękł, ale uratował swoją właścicielkę.

Jeden na jednego. Vald i pomrocznica. Ona nagle osamotniona i pozbawiona najgroźniejszej broni, on stracił już element zaskoczenia i choć silniejszy, lepiej fechtujący, musiał liczyć się z tym, że przeciwnik jest szybszy. On w ograniczającej swobodę ruchu kolczudze, ona niemal naga, odziana jedynie w krótką tunikę przepasaną parcianym paskiem.

Raz, dwa, trzy błyskawiczne spięcia. Odskok i jeszcze, i znowu. Raz, dwa, trzy. Pomrocznica, z długim, ale bardzo wąskim, lekkim mieczem nie radziła sobie nawet w połowie tak dobrze jak z łukiem. Vald bez większego problemu odbijał jej ataki, a kiedy sam przechodził do natarcia musiała odskakiwać, wymykać się, dokonywać niemal cudów ekwilibrystyki.

Ależ była w tym szalonym tańcu śmierci demonicznie seksowna… Vald przyłapał się, że bardziej przypatruje się pięknie zbudowanym nogom i frywolnie skaczącym pod tuniką wzgórkom niedużych piersi, niż ostrzu, które przecież dążyło do tego, by go zabić. Przeważał, mógł sobie pozwolić na szczyptę kosmatych myśli.

A może ją rozbroić, obezwładnić i… Świetny plan!

Zaśmiał się sam do siebie, wykonał wystudiowany blef i miast uderzyć czekanem prosto, z góry, odszedł w bok, lekko podbił kordem brzeszczot przeciwniczki i z całej siły rąbnął w jego płaz, w sam środek. Klinga brzdęknęła żałośnie i pękła, a zaskoczona pomrocznica odbiegła kilka kroków i dopiero w bezpiecznej odległości stanęła i ziejącymi nienawiścią, ale i strachem, żółtymi oczami wpatrywała się w swojego pogromcę.

– He, he. Cześć mała! – Vald dla odmiany miał w spojrzeniu już tylko obłęd. Zatknął czekan za pas i powoli postąpił do przodu.

Figlarne cycuszki już nie skakały, teraz podnosiły się i opadały miarowo w szybkim oddechu. Półotwarte usta były wilgotne, prosiły się, by je całować, a tunika zadarła się, ukazując lewą nogę aż po pachwinę.

– Zrób ze mną, co zechcesz…

Vald nie miał pewności, czy to naprawdę były słowa pomrocznicy, czy tylko jego wyobraźnia brała górę nad rzeczywistością, ale nie przeszkadzało mu to ani trochę.

– No, laleczko, chodź do wujcia Valda…

Przeciągłe, och, jakże seksownie mruknięcie. Takie słodkie, takie jak potrafią tylko zadowolone kocice. Dłuuuugie. Przechodzące w ostry, drapieżny skrzek. W wizg.

Błyskawiczny skok. Jaskiniowa rusałka przeleciała pod ręką uzbrojoną w kord, pełnym impetem wpadła na wojownika, podcięła, zwaliła z nóg. Już na nim siedziała, już rozczapierzonymi szponami usiłowała rozedrzeć kolczugę. Zakwiliła, niczym polujący sokół, i obnażyła krótkie, ostre jak brzytwy zęby. Vald już tego nie widział, bo upadając trafił głową w kamień i stracił przytomność…

*

Wydatne, mocno pociągnięte jaskrawą pomadą usta, bursztynowe oczy, powieki mieniące się barwami, niczym pióro rajskiego ptaka, kasztanowe fale włosów z wpiętym w nie srebrnym diademem, a do tego krótka, ale gęsta szczecina w kolorze dojrzałej jarzębiny, porastająca niemal połowę twarzy.

Vald zatrząsł się z przerażenia, ale zaraz czyjeś silne ręce przytrzymały go mocniej, a fizis, rodem z najczarniejszych koszmarów, przysunęła się bliżej.

– Ooo, podźwignęło się biedactwo. Mówiłam, że jak nie umrze, to żyć będzie.

Pole widzenia stopniowo się rozszerzało, tak samo, jak wracała pamięć i zdolność odczuwania bólu. A bolało chyba wszystko…

Nim zwabiona odgłosami walki drużyna przybyła z odsieczą, rozwścieczona pomrocznica zdążyła już dobrać się do Valda i bynajmniej nie był to taki rodzaj kontaktu fizycznego, jaki się zawadiace marzył. Nim udało się zatłuc zażartą sukę, ta, nie bacząc na spadające na nią razy, gryzła, drapała, tłukła pięściami… Słowem – chwytała się każdej możliwej alternatywy, by tylko uczynić swojemu wrogowi jak największą krzywdę.

Przez kilka dni Vald nie odzyskiwał przytomności. Na osobistą prośbę Obama, zajmowała się nim Gabisha, wdowa po Hegemonie, największym bankierze i przez blisko dziesięć lat nieformalnym władcy Calety. Kobieta niezwykle bogata, wpływowa, trochę znudzona życiem, mimo, że wciąż jeszcze nie stara. Krasnoludka liznęła światowego obycia i niemal uniwersyteckiej wiedzy w zakresie medycyny i wymiaru sprawiedliwości, co sprawiało, że w okolicy bardzo ceniono ją jako felczerkę i sędzinę. Nie zajmowała się leczeniem na co dzień, ale prośbie właściciela mithrilowych kopalni nie odmówiła. Opatrywała rany, przykładała okłady, podawała zioła i bardziej zaawansowane medykamenty, poskładała złamaną rękę. Jak się okazało, skutecznie.

Następne kilka tygodni Vald, pod troskliwą opieką Gabishy, dochodził do siebie i odzyskiwał siły. Na szczęście rany, choć bolesne, nie okazały się tak niebezpieczne, jak to na początku wyglądało. Goiły się szybko i dość ładnie zabliźniały. Strzaskana – Vald nawet nie wiedział kiedy – kość przedramienia, też zrosła się bez problemów i choć wciąż była usztywniona, można już było ocenić, że pozostanie w pełni sprawna.

Z perspektywy Valda, całe to zamieszanie dość jaskrawo uwypukliło jeszcze jeden aspekt, z którym do tej pory jakoś sobie radził, a z którym teraz, z każdym dniem, szło mu coraz ciężej. Jurny był z niego chłop, a w krasnoludzkiej krainie o godne uwodzenia krasawice nie było łatwo. Zwłaszcza w okolicach Calety. Ponoć chodziło tu o jakieś ciemne interesy, dość, że miasto, choć portowe, nie miało żadnego zamtuza. Od flirtowania z miejscowymi dziewczynami odstręczała ich fatalna uroda, a innych nie było. To pewnie dlatego spotkanie z pomrocznicą przybrało właśnie taki obrót. Vald był po prostu potwornie wyposzczony i potrzeby kuśki rzuciły mu się na rozum. Dopóki zajmował się zarzynaniem goblinów, jakoś o tym nie myślał, ale od tej nieszczęsnej przygody, kiedy zdał sobie sprawę od jak dawna nie wyobracał żadnej figlarnej białki, było już tylko gorzej.

Gdzie nie spojrzał, miał nadzieję zobaczyć krągłą dupkę, każdy odgłos kroków witał nadzieją, że oto nadchodzi spragniona rozkoszy młódka. Śnił o elfkach i orientalnych tancerkach nie tylko w nocy, ale i na jawie. Wspominał dawne, miłosne podboje, zatracał się w tych wspomnieniach i cały czas rozglądał się za czymś nowym. Ileż by teraz dał za widok tych grubych łydek Aghaty…

Chodził, ćwiczył, rehabilitował zdrowiejące ciało, ale nie tylko nie mógł się pozbyć seksualnej obsesji, ale i coraz silniej się jej poddawał.

*

Jak co dzień przyszedł na śniadanie. Jajecznica na boczku już czekała, a oparta o niski stolik Gabisha – cóż, jako typowa krasnoludzka niewiasta, sama zdecydowanie nie była wysoka, więc i mebel musiał być do niej dopasowany – przeglądała jakieś dokumenty. Ubrana luźno, po domowemu, nieświadomie kusiła wypiętym, krępym zadkiem. W mniemaniu Valda, zrobiła to z premedytacją i bardzo zalotnie. Powstrzymał się, przeszedł obok, nawet jej nie podszczypnąwszy, ale kiedy zasiadł do posiłku, nie mógł już się skupić na trzymaniu łyżki. Przed jego oczami tańczyły potężne pośladki, bujały się, głowę by dał, że nawet do niego mówiły.

– Gabishaaa – warknął z frywolnym akcentem i nim zdążyła zareagować, już był przy niej, trzymał ją od tyłu, w pasie i mocno przyciągał.

Krasnoludka podskoczyła, zaskoczona nagłym atakiem, ale błyskawicznie zorientowała się w sytuacji… Nie zaprotestowała. Przeciwnie, sama przylgnęła do silnej, męskiej piersi, złapała wędrującą po jej udzie dłoń i poprowadziła tak, by poczuć jej zdecydowany, mocny uścisk na swojej bujnej piersi. Vald szalenie ją pociągał, jednak do tej pory zmuszała się, by traktować go jako pacjenta i nie okazywać afektu. No, ale skoro sam, tak ochoczo wykazał inicjatywę…

Podciągnęła amarantową kiecę, odsłaniając muskularną, przypominającą filar od mostu nogę. Vald był już gotowy do akcji, już chciał przejść do meritum, już sięgał w dół, by opuścić spodnie…

Niebacznie spojrzał na obnażoną kończynę niewiasty i w jednej chwili zmiękł. Dosłownie i w przenośni. Tylu kłaków nie spodziewałby się nawet na niedźwiedziu!

Z jękiem zawodu zrobił krok do tyłu, a wtedy zdziwiona Gabisha odwróciła się, do reszty grzebiąc gorący jeszcze przed chwilą nastrój. Jej brodata twarz wyrażała nieme pytanie, domagała się wytłumaczeń, ale Vald nie był do nich zdolny. Krzyknął przeraźliwie i uciekł.

*

Z przyczyn oczywistych dalsza rehabilitacja Valda odbywała się już w posiadłościach Obama. Despekt uczyniony Gabishy nie miał niby żadnych realnych konsekwencji, ale trudno się dziwić, że obrażona niewiasta nie chciała dłużej zajmować się pacjentem. Na szczęście, był już na tyle zdrowy, że dozór medicusa był mu zbędny.

– Jeszcze kilka dni i jadę w góry. Może przy trochę zwiększonym wysiłku uda się dotrzymać terminu. – Vald z pewnością nie był tytanem pracy i fanem trzymania się wyznaczonych dat, ale fucha u mithrilowego potentata bardzo mu odpowiadała i chciał do niej wrócić.

– W porządku. Drużyna radzi sobie wcale nieźle, co osobiście uznaję za twoją zasługę. A nawet, jeśli będzie lekkie opóźnienie, tragedia się nie stanie. I tak nie dotarły do nas jeszcze transporty wierteł i kilofów, a zaciąg górników jest w trakcie, więc prędzej niż w środku lata nie ruszymy z wydobyciem. Jak twoja forma?

– Chyba już całkiem nieźle. Dobrze, że to była lewa ręka, bo pewnie mieczem bym jeszcze nie dał rady robić, a tak, spokojnie dam sobie radę, jak przyjdzie komuś żelazem do rozumu przemówić.

– Doskonale. Bo widzisz… Mógłbyś mi się przydać w jeszcze jednym zadaniu. Proste, łatwe, a dodatkową premię zgarniesz.

– Jestem do dyspozycji – Vald uśmiechnął się od ucha do ucha.

– Dziś w nocy pojedziemy do Calety, do portu. Nie musisz nic robić, tylko stój i groźnie wyglądaj. Nie spodziewam się kłopotów, ale przezorny zawsze ubezpieczony.

*

Kłopotów nie było. Vald profilaktycznie założył kolczugę, którą zakrył swoją ulubioną, zieloną kurtką, uzbroił się po zęby i dokładnie tak, jak życzył sobie Obam, wyglądał groźnie. Pojechali prosto do przystani, gdzie jakiś czas po północy zawinęła średniej wielkości łajba. Już po drodze krasnolud wyjaśnił swojemu przybocznemu, że od przemytników, zwanych „Nocnymi", zamierza nabyć prezent dla pana Beckhona, urzędnika z Gradu, zupełnie przypadkiem zajmującego się wydawaniem pozwoleń na eksplorację nowych gór pod kątem wydobycia surowców. Nie było mowy, jaki to ma być prezent, ale Vald nie dopytywał. Wprawdzie zdziwiło go, że wśród tak prawego społeczeństwa istnieje i dobrze się ma przemyt i przekupstwo, ale zmilczał. Potrafił być dyskretny i nie zamierzał interesować się czymś, co go nie dotyczy, jednak, kiedy ujrzał towar, jaki przywieźli Nocni, zaparło mu dech w piersiach.

Na nabrzeżu kręciło się kilku potencjalnych kupców, podobnie jak Obam otoczonych silnorękimi. Zachowywali się spokojnie, rzeczowo podchodzili do transakcji, przeglądali ofertę, a jeśli byli zadowoleni, szybko przechodzili do interesu.

– Jeśli mogę coś doradzić – Vald szeptał konspiracyjnie – najlepiej wybrać coś z tej grupki. Na pierwszy rzut oka widać, że sprawdzą się w każdej roli, a i prezentują się całkiem atrakcyjnie. Pewnie drogie, ale przecież to dla was nie problem… Bo na przykład tam, wygląda zachęcająco, ale w to bym nie szedł. Za pół roku całkiem się zużyje.

– Aleś znawca… – Obam rzucił trochę żartobliwie, a trochę kpiąco. – Pamiętaj, że wybieramy dla krasnoluda. My mamy nieco inne gusta.

– No tak…

Vald, nieco speszony, poprawił kurtkę i, już nic nie mówiąc, przyglądał się poczynaniom mocodawcy. Ten zaś, po pierwszym, ogólnym przeglądzie, miał już własną wizję. Podszedł do wysokiej niemal na dwa metry, postawnej kobiety.

„Ta nie, ta nie…" – Vald krzyczał w myślach, ale zachował twarz szulera, a Obam już dogadywał się z handlarzem.

– Co to za jedna?

– To Amazonka z północnego wschodu. Była gladiatorką w Rosario, ale niedźwiedź ją ranił i właściciel zdecydował się na odsprzedaż.

– Bardzo ją ranił? Przyda się do czegoś jeszcze?

– Toć widzicie, że cała i zdrowa. Prawą rękę ma trochę niewładną i blizna tam jest na przedramieniu, ale tak poza tym, to świetna propozycja.

– A…?

– Nie do tego ją w Rosario używali, ale swoje przygody już miała. Chcecie dziewicę?

– Najchętniej. Ale nie elfkę. Za kruche to, do naszej ostrej zimy nieprzywykłe, do roboty w domu też nie bardzo zdatne.

– Dziś to chyba tylko jedną taką mamy, ale nie wiem, czy już jej kto nie kupił. Zadi! Sprzedaliśmy tą z Bukkary? – Handlarz wydarł się do któregoś z kompanów.

– Z Bukkary? – Obam zrobił kwaśną minę. – Nie chcę czarnej.

– Ta jest co najwyżej lekko brązowa. Oglądali ją, ale dobrej ceny nikt dać nie chciał, a to ciekawa sztuka, tanio nie oddamy. – Wezwany Zadi znalazł się tuż obok. – Jak nikt się tu nie znajdzie, to pójdzie w Gradzie. Tam nie będą skąpić.

– Pokażcie.

Przeszli niemal na koniec pomostu, gdzie przy dużych beczkach stało kilka dziewczyn, które wcześniej jakoś nie wpadły krasnoludowi w oko. Vald natychmiast wypatrzył swoją faworytkę, ale znów się nie odzywał. Miał własny kłopot, bo coraz silniej cisnęły mu się do głowy kosmate myśli. Czuł obawę, że zaraz wydarzy się coś równie głupiego, jak przygoda z pomrocznicą, czy Gabishą.

– To ta. – Nocni wyciągnęli z grupy przeciętnej urody, trochę zbyt potężną w barach i koślawą dziewczynę o czarnych włosach i smutnych oczach. – Daleko jej do urody ciź z Jonu, ale czysta jest, a i na zdrowie się nie uskarża.

Twarz Obama wyraźnie pojaśniała. Przyjrzał się oferowanej pannicy raczej pobieżnie, jakby tylko dla pewności, że pierwsze wrażenie go nie oszukało.

– A krnąbrna nie będzie?

– Panie kupiec! Z szacunkiem, ale kto to panu zagwarantuje? Za kobietą nigdy nie trafisz, wszystko jedno, czy to niewolnica, murwa, czy szlachcianka.

– Dobrze, dobrze… Ale jeszcze będę musiał sprawdzić… No, sami rozumiecie…

– Najpierw cena. Nie ma macania dla samej przyjemności. – Nocny widocznie miał doświadczenia z różnymi klientami. – Ile za nią dacie?

– Dam i dwieście sztuk złota, jeśli jest nietykana.

– Skoro tak, szkoda czasu. Zapraszam do ładowni, tam nikt nie będzie przeszkadzał.

Vald pozostał na pomoście, podczas gdy Obam, trzej Nocni i podmiot transakcji zniknęli pod pokładem statku. Zgłuszone wrzaski, jakie chwilę potem dało się usłyszeć, dowodziły, że dziewczyna nie była bardzo pokorna i że nie wszystko poszło gładko, ale kiedy wszyscy zainteresowani interesem znów znaleźli się na portowym nabrzeżu, ich twarze jaśniały zadowoleniem. Oczywiście pomijając zapłakaną twarz niewiasty, ale ona nie miała w tym wszystkim nic do gadania.

Wracali dość spiesznie, bo Obam chciał jeszcze przed świtem być w swojej rezydencji. Krasnolud wyglądał na zmęczonego i przysypiał w kulbace, związana dziewczyna płakała cicho, a Vald nie spuszczał z niej wzroku, bynajmniej nie dlatego, że spodziewał się próby ucieczki. Wielomiesięczna wstrzemięźliwość znów dawała o sobie znać, a co gorsze, tym razem obiekt zainteresowań, choć z pewnością nie był wzorem piękności, wydawał się propozycją zdecydowanie rozsądniejszą od poprzednich. I do tego była nietknięta! Ha! Warto było tyle pościć dla takiego smakołyku! Co tam polowania na gobliny, co tam złote monety od krasnoluda! Tu były nietykane skarby dziewictwa! Czekająca na naukę miłosnej sztuki młódka! Tu były gorące usta i spragnione męskiego dotyku cycki! Cycki! Cycki, cycki, cycki!!!

Vald z trudem zmusił się do cierpliwości. Wyczekał, aż bujający się w swoim siodle Obam zacznie chrapać i zrównał się koniem z niewolnicą. Teraz wydawała mu się już znacznie ładniejsza, błyskającą w jej oku łzę odczytywał raczej jako drobny figlik, zalotną prowokację. Pewnie chciała, żeby ją pocieszać…

– Hej, pst…

Nie odpowiedziała. Na chwilę tylko podniosła wzrok, by zaraz go opuścić, ale Vald miał wrażenie, że na chwileczkę wysunęła koniuszek języka, że musnęła nim górną wargę, jakby chciała dać sygnał, zaproszenie do gierki w dobrego wujka i nieszczęsną, niewinną istotkę potrzebującą pomocy.

– Może ci zimno? – Nie czekając na odpowiedź, nie zważając też na przeczący gest głową, zawadiaka zdjął swoją kurtkę i zarzucił ją na szerokie ramiona pannicy. – Lepiej? Tak myślałem… Słuchaj, jestem Vald. Może o mnie słyszałaś…? Nie? Dziwne… Ale nie ważne. Wiesz, mogę ci pomóc. Zawsze chętnie pomagam potrzebującym białogłowom.

Tym razem Vald był pewien, że skrępowana niewiasta wyraziła zainteresowanie. Nie był już co prawda przekonany, czy chodziło o sam dreszczyk emocji, czy może o wizję skrytego dupczenia, kiedy Obam nie widzi, ale to już miało mniejsze znaczenie. Grunt, że zabawa się zaczynała.

– Zwolnimy trochę i jeśli będziemy koło tamtego zagajnika, a on – wskazał na krasnoluda – ciągle będzie chrapał, odbijemy między drzewa. Tam cię rozwiążę i damy nogę. Później pomyślimy o jakimś miłym noclegu… A jeśli nie będzie spał, to damy mu szansę w następnym lesie… Albo po prostu rypsnę go drągiem w głowę. Twardy ma caban, nic mu się nie stanie, a my będziemy mieli trochę czasu.

– Dobrze. – Lepiej by było, jakby się nie odzywała, bo jej charczący głos nie miał w sobie za grosz zmysłowości. Ale już trudno. Potem ją się jakoś dyskretnie przekona, żeby nie psuła nastroju gadaniem.

Znaleźli się wśród dość gęsto rosnących brzóz, a Obam chrapał coraz głośniej. Vald odciął luźno zwisający powróz łączący swojego pracodawcę z koniem niewolnicy i delikatnie upuścił go na ziemię. Gest nie wzbudził alarmu. Stopniowo zwalniali, pozwalając by krasnolud oddalał się coraz bardziej, a gdy znalazł się już sporo przed nimi, stanęli całkiem. Jeszcze raz na siebie spojrzeli i starając się nie hałasować, odbili w prawo.

Kawałek dalej, zgodnie z zapowiedzią, Vald sięgnął po kord i przeciął więzy krępujące dziewczynę. Nie rzuciła się do panicznej ucieczki, co poczytał za bardzo dobry prognostyk na przyszłość.

– Masz jakieś imię?

– Inlada. – Zapomniał, że lepiej, jak nie słyszy tego głosu.

– Inlado, chętnie bym to rozwiązał inaczej, bo widzę, żeś w niemałej potrzebie, ale teraz musimy się stąd jak najszybciej oddalić. Jedź za mną.

Cięli na azymut, oby jak najdalej od gościńca. Jak najdalej od Obama, który zapewne już się ocknął i zorientował w sytuacji. Las nie był duży, za nim było czyjeś pole owsa, a za nim kolejny drzewostan, tym razem znacznie okazalszy. Świt zastał ich na przedzieraniu się przez istny matecznik. Do południa zaliczyli jeszcze pełne komarów trzęsawisko i śmierdzącą orkami i worgami polanę. A potem Vald zabłądził.

Głodni i coraz bardziej zmęczeni, tułali się kolejne godziny, bez żadnego efektu. Kraj krasnoludów był rozległy i dziki, sporymi obszarami całkiem bezludny. To nie wróżyło dobrze, a do tego, im dłużej się błąkali, tym większa była szansa, że pościg, który zapewne już wyruszył, natrafi na ich trop.

W takich okolicznościach Valdowi wróciła nawet odrobina trzeźwości umysłu. Już zaczynał żałować tego, co zrobił, gdy wyczuł szybko narastający swąd. Waliło rybami. Ryby, jak powszechnie wiadomo, nie należą do warzyw, nie rosną sobie na grządkach, ani po lasach i samoczynnie nie zbierają się na polanach, żeby kolektywnie się zepsuć i cuchnąć. To oznaczało, że ktoś je złowił, że ktoś je przyniósł, że ktoś blisko był, że skończyło się bezludzie. Niedługo do smrodu doszedł gwar i Vald już się domyślał, że w pobliżu jest jakiś jarmark.

Jeszcze trochę i stanęli na rozstajach. W pobliżu, jakby specjalnie by ziścić marzenia zdrożonych uciekinierów, wybudowano oberżę, obok niej zaś rozstawiono rząd kramów. Po przeciwnej stronie gościńca straszyło pokaźne rusztowanie, na którym zawieszono pięć żelaznych klatek. Cztery puste, w ostatniej, jako ponure ostrzeżenie przed konsekwencjami nieuczciwego trybu życia, znalazł swój koniec jakiś szubrawiec, którego szczątków do tej pory nie uprzątnięto.

– Zjemy coś? – Vald nagle przestał się czymkolwiek martwić. Wizja, iż w karczmie znajdzie się zapewne wolny pokój, w pokoju tym zaś łóżko, zupełnie zdatne do skonsumowania tak ciekawie rozpoczętej znajomości, uderzyła go niczym obuchem i całkiem ukierunkowała dalsze działania.

– A nikt nas nie rozpozna?

– Królewno moja, któż by nas miał rozpoznać? Nigdy tu nie byłem, nikogo tu nie znam, odeszliśmy kawał drogi od portu. Spokojna głowa. Zjemy, skosztujemy winka, bo ono w takich okolicznościach bardzo ci pomoże, a potem komnatę weźmiemy, drzwi na skobelek zamkniemy i hajda! Nowe nieba przed tobą otworzę!

– Co zrobisz?

– Och, no tak… Nie wiesz jeszcze, jakie wspaniałości cię w życiu omijały! Wujcio Vald wszystko pokaże, we wszystko cię wtajemniczy!

– Jeśli mówisz o tym, co myślę, toś świnia!

– Spokojnie, spokojnie. Świntuszyć też będziemy. Nie wszystko naraz…

– Ale…

– Ciii… – Vald położył palec na ustach coraz bardziej poruszonej Inlady. – Nie zwracajmy na siebie uwagi. Zapraszam na coś smacznego.

Inlada jeszcze nieśmiało starała się protestować, ale jej wybawiciel był nieugięty.

– Co zjesz? Mięsiwo, kaszę z omastą, kiełbasę z wody, może groch z kapustą? – Minęli próg. – Wino, białe, czy czerwone? A może wolisz oko… o dupa…

Weszli prosto na Obama, rozwieszającego na ścianie przy drzwiach list gończy. Wyszynk był pełen ludzi, z których przynajmniej połowę stanowili uzbrojeni pachołkowie pokrzywdzonego właściciela kopalni.

Świetny refleks był od zawsze jednym z większych atutów Valda. Przydał się i teraz, bo nim Obam zdążył wszcząć alarm, ścigana para już gnała przez podwórzec, już przecinała gościniec i wracała do lasu, z którego dopiero co wyszła.

Już mieli zapaść między pnie, gdy świsnęły bełty. Kusznicy mieli niestety całkiem niezłe oko. Vald dostał w bok, ale bełt po rozdarciu słynnej zielonej kurtki ześlizgnął się po kolczudze nie dosięgając ciała. Inladzie już tak dobrze się nie powiodło. Pierwszy grot utkwił głęboko w jej masywnym udzie, drugi strzaskał łopatkę. Krzyknęła rozpaczliwie, padła w piach. Nie była w stanie dalej uciekać.

Vald odwrócił się z rozpaczą, ale nie było czasu na ckliwość. Strzelcy już naciągali cięciwy, siedmiu osiłków z cepami gnało roztrącając gapiów.

Nie będzie dziewiczych rozkoszy… Poderwał się do dalszej rejterady. Nie będzie wielkich, gorących cycków… Ciemność.

 

***

 

Nie zauważyć grubego niczym łydki Aghaty, sterczącego na wysokości oczu konara… Czy może być jeszcze gorzej? Rychło okazało się, że tak.

Obam miał ochotę zatłuc Valda niczym wściekłego psa, ale się powstrzymał. Po pierwsze – okazało się, że Inlada nie tylko wydobrzeje, ale wciąż jest dziewicą, po wtóre, był krasnoludem z krwi i kości, a to wiązało się z wpojonym od maleńkości uwielbieniem dla trzymania się litery prawa. W jakiś zaskakujący sposób nie przeszkadzało to w korzystaniu z usług przemytników, ale już w kwestii ukarania winowajcy od prostego linczu lepszy musiał być sąd.

Na początku Vald nawet ucieszył się z takiego obrotu sprawy. Miał w ręku trochę atutów, w szczególności zaś wyjawienie, skąd bogaty krasnolud wytrzasnął związaną dziewicę. Liczył, że Obam, będąc przecież rozsądnym i pragmatycznym, przemyśli sprawę, że wszystko rozejdzie się po kościach. Nadzieja jednak prysła z chwilą, gdy wprowadzono go na salę rozpraw.

Ciekawskich nie było wcale. Pod ścianami stali strażnicy, przy niskiej ławie zasiadali Obam, będący jednocześnie oskarżycielem i jakiś wypłosz, zabiedzony gnom, mający Valda bronić. Na środku, na podwyższeniu zasiadała sędzina. Gabisha…

*

Mosiso był wściekły. Właśnie przegrał absolutnie wszystkie pieniądze, jakie miał przy sobie, a traf chciał, że miał akurat cały urobek z wielkiego targu w Vino. Została mu tylko ta cholerna, czarna figurka, którą wcisnął mu podły oszust.

– Miałaś mi szczęście przynosić, gruba babo! – Warknął gnom i z wściekłością cisnął amulet do przydrożnego stawu.

Zabulgotało i woda zamieniła się w wino…

*

Pozwolili mu zachować kurtkę. W wielu miejscach porwana, stanowiła raptem cień dawnego szyku, ale na szczęście nadal stanowiła ciepłe okrycie, co przydawało się w chłodne, rumurańskie noce.

Ryby cuchnęły przeraźliwie, zwłaszcza, kiedy wiatr zacinał od strony oberży. Ludzie przechodzili, nie zwracając na zamkniętego w klatce szubrawca najmniejszej uwagi, a czas płynął wolno. Bardzo wolno. Minuty, godziny, noce i dnie…

Vald coraz bardziej upodabniał się do swojego sąsiada, czerniejącego już trupa. Aż pewnego dnia gościńcem nadszedł samotny wędrowiec…

 

LCF

05.2011

Koniec

Komentarze

Uwielbiam klasyczne fantasy. A już zwłaszcza takie z jajem i konkretnym badassem w roli głównej. Vald po prostu wymiata :D Mam na myśli zarówno opko, jak i (a może zwłaszcza) bohatera. Historia jest spójna i świetnie napisana, a co najważniejsze - miodna (to odpowiednie słowo!). Tekst jest soczysty, niegrzeczny i pełen dobrze opisanej akcji, a to na NF nie zdarza się często. Dla mnie - perełka :) 6

Super, przeczytałem jednym tchem bez chwili znudzenia ! Również preferuję takie zwyczajne, klasyczne fantasy. W tym tkwii jakaś pozytywna energia. 

Obam wyglądał jak każdy inny krasnoludzki panisko. – Troszkę Ci się tu pomieszało z odmianą.

 

Z rozpłatanego brzucha z wymownym mlaśnięciem wysypały się jelita. – Jelita są w sumie glutowate, bo to i krew, woda, śluz… Po mojemu powinny się raczej wylać, ale mogę się mylić.

 

Takie dwa znalazłem. Bardzo fajny tekst, choć masz w swoim dorobku lepsze. Ode mnie 5.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Bardzo mi się podobał. Można powiedzieć, tak pogoń za cyckami. Pozdrawiam autora.

Witam i od razu dziękuję za pozytywny odbiór :)
Rzeczywiście to bliskie klasycznemu fantasy (też bardzo takie lubię), choć w szerszym aspekcie pojawia się tu troszkę motywów mniej klasycznych (zasadniczo i ten świat i Vald pochodzą z mojej powieści; opowiadanie kończy się w chwili, gdy Vald w owej powieści się pojawia). Chodziło mi też po głowie, żeby to fantasy było nieco "kosmate", po części dlatego, że Vald, to taki kosmaty bohater :D a po części dlatego, że jakiś konkurs się gdzieś pojawił... ;) Tekst jest na konkurs zdecydowanie za długi (absolutnie nie mieści się w ograniczeniach ilości znaków), więc ten problem rozwiązał się sam. Co do powieści, to patrząc przez jej pryzmat szczególnie mnie cieszy, że opowieść się podoba; zawsze to jakaś promocja, jak będę uderzał do wydawnictw to się Wami pochwalę ;) a i może Wy sięgniecie po to wiekopomne arcydzieło, jeśli ktoś zdecyduje się zaryzykować i je wydać :)

Na pewno masz talent do kreowania fajnych, pełnokrwistych bohaterów. Vald jest w swoich wadach i zaletach strasznie sympatyczny, aż chce sie poznawać jego dalsze losy. Troche typ Jacka Sparrowa :) Samo opowiadanie podobało mi się tak średnio. Po pierwsze nie lubię kiedy tak po prostu kopiuje sie pomysły Tolkiena, nie wymyslając własnych (czy akcja dzieje sie w Śródziemiu? skąd mithril?), więc to mnie od razu nastroszyło. Ale wytłumaczę to sobie inaczej - intertekstualnosc, postmodernizm, o, juz lepiej :P Po drugie, nie pokusiłeś się nawet odrobine, żeby jakoś wyjsc poza schemat, pokazać cos, czego nie było w powieściach fantasy, a że to potrafisz pokazałeś chocby w "Opowieści o wilkołaku". Ale i tak wiem, że gdyby Twoja powiesć sie ukazała, to bym ją kupila. Piszesz niewiarygodnie sprawnie, wciagasz w historię, którą opowiadasz. Nie każdy to potrafi.

Przyznam, że zarzutu z mithrilem nie rozumiem. Jak dla mnie jest to element, który na tyle już ukorzenił się w fantasy, że jest w nim czymś całkiem naturalnym. Oczywiście wszystko można wymyślać od początku, brzydoludy, burmuszy, kopalnie kamieni cytrusowych (świetnie sprawdzają się wrzucone do drinków), ale nie jestem przekonany, czy takie udziwnienia wychodzą in plus. Chciałem (tak pi razy oko) trzymać się klimatów klasycznych, stąd taki, a nie inny wybór. Nie jest to Śródziemie, ani żaden inny ze znanych światów, choć niektóre elementy z pełną premedytacją powtarzam, nazwijmy to jako ukłon w stronę autorów, lub po prostu jako smaczek (natomiast starałem się, żeby tego typu elementy nie wpływały na moją fabułę).
Co do schematu... hmmm, tu to ciężko się odnieść. Po części pewnie odpowiedziałem powyżej. Na pewno zależało mi na oryginalności jeśli nie wyszło... cóż, to źle. Następnym razem postaram się bardziej :)
Dzięki i pozdrawiam :)

Heh, bo ja mam jakiś uraz psychiczny do mithrilu, podobnie jak do many :P Jak w jakimś opowiadaniu/powieści bohaterowie dodają sobie many albo noszą zbroje z mithrilu, to ja sobie od razu dodaję +5 do wkurzenia <przy czytaniu Pierumowa osiągam kolejne poziomy>. Tolkien nie wymyślił elfów, krasnoludów i trolli, ale mithril już tak, i nie widzę uzasadnienia, żeby kopiować jego nazwę własną, chyba że - jak piszesz, jako smaczek czy ukłon w stronę autora, a nie po prostu lenistwo w wymyśleniu własnej nazwy, która jednak bardziej niż w powieściach przyjęła się w grach komputerowych. Tolkien wielkim pisarzem był, ale to nie znaczy, że jego pomysły mają ustawić świat fantasy już na wieki - takie podejście sprawia, że literatura kręci się w kółko.

Oczywiście wszystko można wymyślać od początku, brzydoludy, burmuszy, kopalnie kamieni cytrusowych (świetnie sprawdzają się wrzucone do drinków), ale nie jestem przekonany, czy takie udziwnienia wychodzą in plus.
Jak się nie spróbuje, to się nie przekona. Może wyjdą głupoty, a może coś kultowego. Jak widzę kolejną książkę o elfach czy krasnoludach, to raczej odkładam ją z powrotem na półkę, ale gdybym zobaczyła na okładce "Brzydoludy i burmusze w kopalniach kamieni cytrusowych", to na pewno bym się zainteresowała :)
Ale jak mówię... Twoją powieść i tak kupię, o elfach czy o brzydoludach, czy o wilkołakach, nieważne :P Podoba mi się jak piszesz, lubię też bohaterów "z jajem", a Vald to taki właśnie bohater, soczysty i niepoprawny politycznie :) Polubiłam go od razu.

A o wampirach? :D

www.portal.herbatkauheleny.pl

Ok Dreammy, o brzydoludach, burmuszach i kamieniach cytrusowych też postaram się kiedyś napisać :p Nie obiecuję, że wyjdzie, bo pomysłów mam miliony, ale z ich doprowadzeniem do finału bywa różnie i raczej gorzej, niż lepiej, ale jeśli się uda, to będzie z dedykacją dla Ciebie :)
Suzuki... albo nie... :D

O wampirach też może być, zwłaszcza że wychodzą ostatnio z mody ;) Ale wątek kamieni cytrusowych obowiązkowo musi się pojawić :P

Zanim Bury skończy dopieszczać to swoje cudo, to całkiem z mody wyjdą... :]

Bury... Powiedziałabym Ci coś, ale się powstrzymam ;P 

www.portal.herbatkauheleny.pl

Trochę już minęło, odkąd pojawiło się to opowiadanie, ale i tak wystawię swoją opinię. Jak to się mówi: lepiej późno, niż wcale.
Czepiać się świata absolutnie nie zamierzam, zwłaszcza że sam swoje opowiadania umieszczam w kiczowatym, elfio-krasnoludzkim świecie. Szczerze mówiąc chętniej bym przeczytał klasyczne fantasy niż o brzydoludach i burmuszach (brzmi mi to strasznie jak bajeczka dla dzieci). Natomiast bardzo chętnie ponarzekam na coś innego.
Bohater faktycznie ciekawy, prawdziwy macho, z niezbyt uczciwym podejściem do cudzej własności i lekko przekrzywionym poczuciem moralności. Co mi nie podeszło, to fabuła. Niby wszystko w porządku, ale brakowało mi tu jakiegoś celu, kierunku w którym by się akcja rozwijała. No i punktu kulminacyjnego też żadnego nie dostrzegłem. Chodzi o to, że opowiadanie ma formułę w stylu "Przygody Valda", co szczerze mówiąc nie do końca przypadło mi do gustu.
To był jedyny mankament, jaki byłem w stanie wychwycić. Dołączam się do ogólnego pienia i zachwytów nad stylem i językiem, który po prostu zachęca do czytania (pomijam błędy, każdemu się zdarzają, a i nie było ich dużo).
Tyle z mojej strony.
Pozdrawiam

Fabuła... oczywiście, starałem się, żeby takowa była, żeby przygody były przynajmniej w miarę ciekawe i wciągające, żeby był też finał... Jeśli nie do końca to wyszło, to źle, a na swoje (takie marne) usprawiedliwienie mam tylko to, że to opowiadanie było pisane pod finał, to znaczy że Vald siedzi w klatce i ktoś nadchodzi. Cała reszta musiała się dopasować i może jej to trochę zaszkodziło :(

A, że ogólnie jednak pozytywy, to mnie bardzo cieszy :)

Nowa Fantastyka