- Opowiadanie: Infamis - Oko

Oko

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Oko

NOTA REDAKCYJNA:

Teks ten spisany został w czasach początków ludzkiej ekspansji i eksploracji kosmosu. Są to czasy na tyle odległe, że tekst ten, choć nie niosący w sobie wielkiej ilości danych na temat życia ówczesnych ludzi, ma ogromną wartość. Pomoże on nam spojrzeć na sposób myślenia ludzi tamtych czasów. Na ich życie, to jak radzą sobie w skrajnych sytuacjach (bo do takich klasyfikuje się opisana tutaj). Analiza psychiczna tekstu jak na razie pokazała nam jak bardzo różni się praca mózgu ludzkiego czysto– biologicznego. Widać jego nieumiejętność w radzeniu sobie, podejmowaniu trudnych decyzji.

Był to rok 2…, a więc czasy jeszcze wielu innych przejawów zacofania i zabobonności. Autor wspomina tutaj takie rzeczy jak religijność, płeć. Także tekst ten, staje się bardzo ciekawą lekturą, bardzo wiele uczącą nas o tych zamierzchłych czasach.

25.09.2…r.(godz. 13.09)

Porzuciłem ludzkość już dawno temu. Po co miałem z nimi pozostawać, skoro wszystko co mi dali to ból, cierpienie i odrzucenie? I ona… kocham ją. Kocham i nigdy nie przestanę. Jak mówią, serce nie sługa. Zawsze uważałem, że to tylko pieprzenie starców. Może jednak nie? Chyba w „pieprzeniu starców" jest więcej mądrości niż ktokolwiek z młodych mógłby przypuszczać. Mądrość i wiedza wszystkich przeżytych lat i sytuacji. Wszystkich bólów, cierpień, zawodów. Doświadczenie.

Ten ból jest tak wielki… tak, że nazbyt często pogrążam się w owym narkotycznym śnie oferowanym przez urządzenie, którego zastosowania, ani prawdziwej nazwy nie poznałem i pewnie nigdy nie poznam. Ja nazywam je Łożem Zapomnienia. Daje mi pewne ukojenie. W tej samotności. Kto byłby w stanie przetrwać taki natłok myśli przy jednoczesnym, najwyższym chyba stopniu samotności? Pewnie nikt, komu w głowie pozostało choć trochę zdrowych zmysłów. A samotność była tutaj bogiem. Nikogo. Ja, zawieszony w czarnej, zimnej pustce, pośród niezliczonych gwiazd i światów. Pośród niezliczonych bogów.

Poza tym darowało mi coś jeszcze– ukojenie od wspomnień, które są najgorszym z demonów. Łoże miało chyba służyć jako połączenie komory kriogenicznej z urządzeniem podającym środki antydepresyjne. Bo ten statek miał pierwotnie służyć wyprawie do granic Układu Słonecznego, a taka wyprawa wiąże się z poważnym obciążeniem psychiki. Zdecydowanie niebezpiecznym jest zamykać w takiej puszcze kilku ludzi i wysyłać ich w przestrzeń. Do czego to doprowadzi? Zaczną powoli popadać po kolei w obłęd. Najpierw upadną najsłabsi. Potem kolejni. I tak do końca. W końcu zaczną się zabijać. Sami siebie, lub siebie nawzajem. Wszyscy zginą.

Okręt ten miał zadanie wynieść ludzi dalej niż kiedykolwiek było to możliwe. Do czasu, aż, jak to określili, moje "szaleństwo" nie wzięło góry nad rozsądkiem i nie uciekłem z tego zgniłego świata. Gdzieś w próżnię.

Kiedyś zastanawiałem się co popycha ludzi do najgorszych z czynów, jak na przykład samobójstwa. Teraz już wiem– szaleństwo. A najlepszym katalizatorem szaleństwa jest ból. Nie ten fizyczny. Bo czymże jest fizyczny ból? Niczym. Tak jak i ciało. Jest tylko skorupą. Wiem, wiem, Czytelniku (jeśli jakikolwiek, kiedyś będzie), myślisz pewnie teraz o mnie jak o fanatyku religijnym. Otóż powiem Ci coś, od serca. Jestem niewierzący. Bardzo głęboko i z całych sił. Zostałem wychowany w rodzinie katolickiej. Tak, wiem, stara tradycja. Powoli umierające dziecko, jeszcze szybciej ginącej matki– chrześcijaństwa. Ale tak zostałem wychowany. Potem, przez różne wydarzenia i przeżycia znienawidziłem Boga chrześcijan i katolików. Teraz wydaje mi się, że to był zwyczajny przypadek– że zawsze gdy się modliłem stawało się coraz gorzej. Albo to tylko moja… autosugestia? Może, nie wiem. Teraz już na pewno nie wierzę.

Ból wspomnień, zdrad, niespełnionych miłości. To on jest tymże katalizatorem największego szaleństwa. Nie ma przed nim schronienia. Trzeba mieć szczęście.

Podróżuje już od ponad pięciu lat. Przynajmniej tak twierdzi kalendarz pokładowy. Ja czuję się, jakby to był tydzień, może nawet krócej. To dlatego, że większość czasu spędzałem w Łożu. W każdym razie jakiekolwiek zapiski postanowiłem prowadzić dopiero teraz, jak widać zresztą. Może to wynik zbawczego działania chemikaliów Łoża, może zwykłego, ludzkiego mechanizmu samoobrony, samo-naprawy, radzenia sobie z bólem– nie ważne. Dopiero teraz czuję się na siłach robić cokolwiek. Wcześniej każda, nawet najdrobniejsza czynność przerastała moje siły. Sam do końca nie wiem, czemu to piszę. Przecież jestem w pełni świadom, że nikt tego nie przeczyta, bo najpewniej ja i pamięć o mnie przepadnie gdzieś w czarnych, poznaczonych plamami gwiazd i galaktyk otchłaniach Kosmosu. Ale ręce muszą znaleźć jakieś zajęcie, bo oszaleję. A czuję… słyszę już uderzające po metalowej podłodze korytarzy kroki nadciągającego obłędu.

Pewnie wątpisz, hipotetyczny mój Czytelniku, w moje zdrowe zmysły już teraz. I w to, czy posiadam jakikolwiek plan działania. Otóż posiadam. Wiem doskonale, do czego miał służyć ten okręt. Ale wiem również, że stać go na o wiele więcej. Tą wiedzę skonfrontowałem z pewną znaną mi teorią. Otóż zasłyszałem kiedyś, że być może (wszelkie badania na to wskazują) Wszechświat ma kształt jakby rury ukształtowanej w okrąg. A z tego wynika, że po środku nic nie ma. A może coś jest? Nikt tego nie wie. Wszechświat jest wszystkim, tak więc, co jest poza jego granicami? Tam właśnie się udaję. Bo co mi pozostało?

 

27.09.2…r.(godz. 15.24)

Okręt mój musi teraz, w przestrzeni, z zewnątrz wyglądać jak wielkie, płynące przez bezkres miasto. Układ jego segmentów, mostków, wieżyczek prawdziwie narzuca skojarzenie z budowlami jakiejś metropolii. Nigdy zapewne nie zbadam go całego. Wcześniej widziałem go tylko na symulacjach. Jest tak wielki i skomplikowany, że samo wyniesienie go w przestrzeń było bardzo skomplikowane. Kilka rakiet wynoszących na orbitę poszczególne segmenty, jednocześnie po odpaleniu rakiet Sterowni ruszały w niebo. Potem odpadały rakiety wznoszące, zostawały tylko silniki sterujące. Pomagały poszczególnym segmentom się połączyć. I tak na orbicie, w próżni powstał niespiesznie nieregularny, miasto podobny kształt. Okręt gwiezdny.

Odkryłem pewną, ciekawą nad wyraz właściwość statku. Otóż potrafi on się rozpędzić do niesamowitej prędkości. Tak, wiem, brzmi, jakbym o tym nie wiedział. Wiedziałem już wcześniej. Teraz odkryłem jak to uruchomić. Udało mi się otóż zhackować komputer pokładowy. Wdarłem się szturmem w jego wnętrze i stałem się bogiem tego małego, zawieszonego w Pustce światka. Teraz mam tu pełnię władzy.

Postanowiłem, że tym, co muszę zrobić jest daleki, bardzo daleki skok. Muszę zasnąć na wiele lat, tak, aby nie postarzeć się podczas tej podróży. Muszę żyć, aby sprawdzić co jest na końcu ścieżki. A więc rozmazałem komputerowi przygotowanie Łoża, a od razu po moim zaśnięciu odpalenie pełne mocy wszystkich silników. To miał być naprawdę ogromny skok. Obudzę się już w innym świecie… innym Kosmosie. Tam, gdzie jeszcze nigdy nie było człowieka.

Wydałem komputerowi pokładowemu rozkazy. Był maszyną i programem. Niczym poza tym. Ale co z tego? Ja i tak wyczułem w jego odpowiedzi jakiś… strach? Może i tak. Może i to, gdzie się wybieram przeraża nawet coś, co teoretycznie nie ma uczuć. Może koszmar, który tam się czai przekracza granice człowieczeństwa?

Poznałem wtedy firmową nazwę Łoża– Komora Podtrzymania Funkcji Życiowych i Psychicznych Nitisho XVC 335. Zaraz jednak kazałem zmienić mu dane tego urządzenia. Wpisałem nazwę „Łoże Zapomnienia". Pojawiła się informacja, że „Dane Urządzenia zostały zmienione". Uśmiechnąłem się. Pierwszy raz od dawna. Teraz muszę przerwać pisanie, Czytelniku, gdyż muszę udać się na spoczynek. Żywię głęboką nadzieję, że to nie koniec tych notatek. Oby do zobaczenia…

 

14.06.2…r.(godz. 10.13)

Sprawdziłem jak długo przebywałem w tym narkotycznym śnie. Trwało to trzynaście lat. Całe trzynaście lat…Nie jestem sobie w stanie tego wyobrazić. Tam skąd wyruszyłem cały świat się zapewne zmienił. Wszystko. Ilu z nich już nie żyło? A ilu miewało się świetnie, a ich grzechy nigdy nie zostaną ukarane?

Nie jestem biologiem, toteż ciężko mi pojąć, jak mogłem przeżyć tak długo, w takiej stagnacji. Czułem się źle. Bardzo źle. Oczy mnie strasznie bolały, nawet najsłabsze światło raziło mnie i oślepiało. Żołądek skręcał mi się w głodowych konwulsjach, bo choć dożylnie dostarczane było mi wszystko, czego potrzebowałem do przeżycia, to jednak cały układ pokarmowy pozostawał bez czegokolwiek. Wszystko mnie niesamowicie boli, ledwo się rusza. I wciąż drżę z zimna, choć na statku panuje zwykle około 25 stopni, a teraz komputer łaskawie delikatnie i łagodnie zwiększał temperaturę. I tak drżałem. Pewnie to wszystko jest zasługą setek rurek i igieł wetkniętych w moje ciało, oraz takiego chłodu, że zostałem niemal zamrożony. Ledwo chodzę, a po odkryciu powyższej informacji nie mogę wyjść z najzwyklejszego szoku. Wyglądam pewnie strasznie– w końcu z braku bandaży i opatrunków wciąż krwawię z każdej ranki po igle, czy rurce. Każdy mój krok zostawia krwawy ślad na podłodze. Szczęściem rany ją małe, więc szybko się zasklepią.

Wiele rzeczy na statku uległo zniszczeniu. Pali się tylko jedna lampa– w sterowni, która teraz, za sprawą tej właśnie lampy stała się moim mieszkaniem. Tak, zdecydowanie żadna żarówka, w żadnej lampie nie będzie nieprzerwanie świeciła przez trzynaście lat. Jestem na siebie wściekły. Jak mogłem pozwolić sobie na takie niedopatrzenie! No dobra… teraz to i tak już bez znaczenia.

Cała sterownia jest skąpana w rozedrganym, trupio– białym świetle. Niemal całą resztę okrętu pozostawiłem samą sobie. Z racji tego, jak wiele przebywałem w uśpieniu, wcześniej ( trzynaście lat temu…!) powierzyłem opiekę nad roślinnością komputerowi. Ładownie nie mogły pomieścić tak wielkiej ilości żywności, więc wypełniono je po brzegi, ale dobudowano jeden segment statku więcej. Rośnie tam sad i ogród. Cały oświetlany lampami których światło było niemal takie same jak słoneczne. Tak, rozkażę komputerowy, aby naprawił wszystko co tylko się da w tym segmencie. Chce tam iść. Chce tam pobyć. Poczuć światło Słońca… Tak więc żywności mam pod dostatkiem.

 

15.06.2…r.(godz. 9.08)

Odkładałem to na później, ale chyba czas wyjrzeć przez wizjer. Unikałem tego, bo teraz już jestem w zupełnie innym świecie. Jestem coraz bliżej centrum Wszechświata– tej pustej, niewiadomej przestrzeni. Ziemia i zbadany Kosmos leżą na peryferiach. Nikt nie był i nie zajrzał tak daleko. Dlatego tak boję się tego co mogę tam ujrzeć. Poleciłem komputerowi uruchomienie wizjera, sam zaś zamykam oczy…

 

15.06.2…r.(godz. 17.57)

Wybacz, Czytelniku, tak długą przerwę… nie mogłem się otrząsnąć po tym, co ujrzałem. Tutaj, mniej więcej w połowie drogi do centrum, życie wyglądało zupełnie inaczej. Tak, właśnie– życie. Nie wiem czy to była taka, białkowa forma życia, jak w naszych stronach i wyobrażeniach, ale raczej w to wątpię. Kiedy nieśmiało otworzyłem oczy i spojrzałem na wizjer zobaczyłem planety tak blisko siebie, że niemal się stykały. Co więcej, ujrzałem planety i słońca wrośnięte w siebie, albo połączone jakimś dziwnym, okropnym tańcem. Zapewne kolizje światów są tu na porządku dziennym. Widziałem słońca o przeróżnych, dziwacznych kolorach, oraz takie, które zmieniały barwy. Lub nie miały barwy. Wiem, Czytelniku. Rodzi się w Tobie pytanie „Jak ją zobaczył, skoro nie miała barwy". Otóż ja tego też nie pojmuję i nie jestem w stanie tego tutaj opisać. Po prostu– nie miały barw, były ponad kolorami. Była też wielka gwiazda, czerwona jak krew, wyglądająca jako wielkie, płonące oko. Oko, które wciąż śledziło mnie nieprzeniknioną głębią swej czarniejszej niż kosmiczna pustka źrenicy. I jeszcze pewnie wiele lat pozostanę pod tym gorącym, obcym spojrzeniem… Była bowiem większa niż jakikolwiek obiekt w okolicy. Cokolwiek mogłem dojrzeć. Nie wątpię w samoświadomość tego… tworu. Widać w nim było przedwieczną, nieśmiertelną i daleko poza-ludzką mądrość. Właśnie… Była „poza-ludzka". Patrząc prosto w to „oko" (oko przypominało to dość odlegle, ale mój umysł jest wychowany na obrazach mojego świata i właśnie pośród nich szuka skojarzeń) czułem coś, co w rozumieniu mojego prostego jak teraz czułem umysłu było niewyobrażalnie plugawe, odrażające. Bo co najbardziej człowieka przeraża? To co nieznane. A z tej źrenicy nieznane niemal się wylewało. Pluło we mnie czernią „nieznanego i niepojętego". Nie mogłem tego znieść. Wyłączyłem wizjer i skuliłem się w pozycji embrionalnej pod klawiaturą komputera. I z tej właśnie pozycji, która jakoś uspokaja moje rozedrgane nerwy piszę dalej.

I czułem, patrząc na nie, że ono wie, skąd jestem… wie, kim jestem i, przede wszystkim, dlaczego. Znało odpowiedzi na pytania, na które nie miało prawa znać. I na takie, których ludzki umysł nie jest jeszcze w stanie zadać. I czujem, że też na takie, których nigdy nie zada… (Przepraszam, za niewyraźne pismo… mam straszne dreszcze…) Zrozumiałem to od razu, po pierwszym nań spojrzeniu. Czułem, że wie wszystko. Nie, że posiada mądrość. Poczułem, że ono jest Mądrością. Przedwieczną. Nieśmiertelna. I zimną. Okropnie zimną…

Może właśnie oglądałem Boga? Boga chrześcijan, muzułmanów, hinduistów… Boga wszystkich, od największej religii świata, po najmniejszą i najbardziej plugawą sektę. Boga znanego pod różnymi imionami, ale zawsze tego samego… płonącego krwawym płomieniem, wpatrzonego w przestrzeń kosmosu i nasze dusze (może każda dusza jest jednym jego płomieniem?) Nieprzeniknionego, a jednak tak potężnego, że znanego i na naszym, odległym, peryferyjnym świecie. Znanego tylko pośrednio. Objawiającego się w snach i wizjach. W szeptach i oddechach. Znanego tylko na tyle, na ile sam pozwoli. Formę życia tak przedwieczną, że czczoną jako coś więcej niźli życie. Coś ponad wszystko co widziałem kiedykolwiek. Nagle zaczęły mi się przypominać wszystkie religijne symbole… Oko Opatrzności chociażby. Oko– symbol stary, bo czczony nawet w starożytnym Egipcie. Może właśnie patrzyłem na to przedwieczne Oko w jego własnej, prastarej osobie… Może tak, a może po prostu na inną formę życia, daleko wykraczającą poza ludzkie wyobrażenia.

 

16.06.2…r.(godz. 11.10)

Czytając jeszcze raz poprzednią notatkę jestem zszokowany… Czy ja uznawałem Oko za boga? Czy ja wyraziłem takie podejrzenie? Dziwne… z moim umysłem jest chyba coś nie tak…

 

16.06.2…r.(godz. 21.43)

Spojrzałem znów przez wizjer. Nad tym wszystkim co zobaczyłem wcześniej ujrzałem coś, jakby wielką, kosmiczną w swych rozmiarach sieć korytarzy świateł. A w nich, jakby podróżujących, półprzezroczystych ludzi… albo to mój umysł narzucił takie skojarzenie nie mogąc pojąć tego co się z taką siłą do niego wdarło… Na dziś kończę pisać… Mam już serdecznie dość. Wybacz.

 

***

 

Jak zwykle nim zacząłem pisać kolejną notatkę spojrzałem na kalendarz pokładowy, który w przejrzysty i jasny sposób pokazywał mi wszystkie możliwe dane dotyczące upływu czasu. Spojrzałem i oniemiałem. Nie mogłem wyjść z szoku. Otóż po pierwsze, zgodnie z moim wyczuciem czasu, było jeszcze przed południem. Zegar wskazywał późną noc. No, ale oczywiście moje „wyczucie czasu" mogło zawieść. Spojrzałem na kalendarz i wtedy spadł na mnie ciężar szoku właściwego. Zobaczyłem tam dzień 26 listopada ponad 3000 roku…

Pojawiła się nawałnica myśli. Tunel czasoprzestrzenny? Może jakieś zagięcie tejże? Nic o czym ludzkość słyszała… Potem kolejne myśli. Czemu kalendarz ustawiony i tak na ziemski czas, nie sugerujący się niczym poza własnym oprogramowaniem i wyliczeniami. Czemu, nawet gdyby tutaj czas płynął inaczej miałby się przestawić? A może tak to działa… Może gdy zmianie ulega czasoprzestrzeń zmienia się wszystko? Ale zmieniła się tylko data. A może to tylko takie subtelne zmiany, nie

Oko zaczęło do mnie przemawiać. Na początku były to słowa, potem– obrazy. I wtedy pojąłem przekaz z całą bolesną prawdą zawartą w słowach Oka. Pewnie uznałbym to tylko za kreację umęczonego mego umysłu, gdyby nie fakt, że taka była moja pierwsza myśl… A szaleniec nie dopuści do siebie myśli, że jego wizje są tylko urojeniami. I ta świadomość mnie przerażała.

Najpierw w mojej głowie zacząłem słyszeć słowa w nieznanym mi języku. Były to dźwięki, których nie wypowiedziały by ludzkie usta, a jednak pewna regularność, melodyka, pewne obce, dostojne piękno mówiło mi, że to jest faktycznie język, nie zaś zwykły przypadkowy bełkot. Po jakimś czasie Oko chyba zrozumiało, że ten język do mnie nie dociera. Zaczęło więc bombardować mój umysł wizjami. To była bolesna nauka… ale jednak nauka. Najpierw pokazywało mi twarze ludzi, którzy pozbawili mnie niegdyś pracy, ludzi, którzy mieniąc się moimi przyjaciółmi w potrzebie odwracali się ode mnie, albo wbijali nóż w plecy z uśmiechem na ustach. Potem ujrzałem ich dalsze życie, biegnące pięknie, będące pasmem sukcesów, jak ogród, który wyrósł na żyznej ziemi mojego grobu. To co zobaczyłem bolało, prawda, ale Oko odkryło, że nie to było najgorsze, nie to mnie zniszczyło. Poszło więc dalej. Zaczęło pokazywać mi ją… tą, którą cały czas kocham. Po dziś dzień… Nieprzerwanie, od tylu lat. To wywołało tak wielki ból, że łzy pociekły mi strumieniami po twarzy. Następnie, sygnalizując jak wcześniej, że pokazuje mi to, co działo się potem, po moim odlocie, Oko ukazało mi jej grób. Wtedy to dopiero uderzyła we mnie tak wielka fala smutku, bólu i cierpienia, że odczułem to niemal jak uderzenie o betonową ścianę. Ból był nie tylko psychiczny i emocjonalny, ale w równej mierze fizyczny. Wbił mnie w podłogę, podciął nogi, ścisnął stalową dłonią gardło, w piersi zaś następowała jakby potężna eksplozja na przemian z równie silną implozją… Upadłem.

Leżałem, szlochając, Oko zaś wycofało się dając mi czas i obserwując. Z przesyconym ironią milczeniem, obserwowało jak badacz obiekt swych praktyk. Wszak tym w istocie byłem. Dostrzegając zapewne, że mój ból nie mija, dało mi znać, że to nie prawda. Że to był test, któremu poddaje każdą napotkaną myślącą istotę. Dało mi znać, że ona teraz żałuje swojej decyzji. Ale żyje. Ta wiadomość tak mnie rozradowała, że nie zwróciłem uwagi nawet na to niewyobrażalne, nieludzkie okrucieństwo "testu" Oka. Chciałem mu coś odpowiedzieć, ale nie wiedziałem jak. To było spotkanie dwóch istot z różnych światów. Jedna musi być potężniejsza. Mój umysł był zbyt wątły…

Oko jeszcze rzuciło mi coś o nadziei, jednak ta myśl była zbyt zawiła i skomplikowana na ludzki umysł. Nic nie pojąłem. Potem się wycofało z mojego umysłu, jednak dalej czułem na sobie ten prastary wzrok.

Oko nauczyło mnie, że miłość nie zachwiana, obustronna i bezwarunkowa to tylko idealistyczne pieprzenie. Pieprzenie ślepych na brutalną prawdę głupców. W miłości jest ból. Można poświęcić wszystko, rzucić do stóp całe życie, być wiernym jak pies. A i tak starczy się na chwilę odwrócić, aby stracić to wszystko, żeby miłość odeszła, a zostały tylko i wyłącznie ból i pustka. Zgliszcza twego dawnego jestestwa. A serce zmieni się w popiół. Tak właśnie wygląda ludzka miłość. Nie ma w niej czegoś takiego jak „nadzieja".

Zacząłem pomału wstawać. Cały byłem spocony, zalany łzami i krwią (jak potem odkryłem w rozpaczy tłukłem głową i pięściami o podłogę). Z trzęsącymi się nie tylko dłońmi, ale całym ciałem, łącznie z nogami, na których się ledwo trzymałem, zmierzałem w stronę panelu sterowania komputera pokładowego. Poleciłem mu, aby poświęcił całą swą energię, pozostawiając tylko tyle, abym przeżył jakiś czas, oraz, żeby działał wizjer i Łoże, na rozwinięcie tej samej, potężnej szybkości co ostatnio. On, jak to maszyna szybko to sobie policzył, i poinformował mnie, że to niebezpieczne i on to odradza. Przyznałem mu rację, jednak i tak kazałem to wykonać. Teraz idę podłączyć się do Łoża i zasnąć na, według obliczeń komputera, dwadzieścia trzy lata. Tak oto kończy się pierwsze spotkanie człowieka ze świadomością pozaziemską. Nie radością, ale wielkim, niewyobrażalnym bólem.

 

***

 

Jestem wycieńczony… i pogrążony w zupełnej ciemności. Pierwsze co zrobiłem to podróż po omacku, przez labirynt korytarzy i schodów do ładowni z jedzeniem. Nim tam dotarłem byłem już zdrowo poobijany, zaś krew sączyła się chyba z dziesięciu ran rozrzuconych po całym ciele, które dołączyły do tych wywołanych podłączeniem do Łoża. I miałem skręconą nogę. Wiedziałem, że niebawem umrę. To był mój kres, ale ciało mnie już nie obchodziło. Jednak chciałem jeszcze pożyć na tyle długo, żeby zobaczyć cel mojej wędrówki. Nabrałem tyle jedzenia ile zmieściło się w workach, które zabrałem tutaj ze sobą. Wiedziałem, że sterownia stanie się moim grobem. Przeciągnąłem to wszystko przez cały statek aż do sterowni znów nie unikając wielu obrażeń. Tam ległem na podłodze i oparłem się o ścianę naprzeciw wizjera. Wykrwawiałem się.

Słabym głosem wezwałem komputer. On mi odpowiedział równie słabo. Też umierał. I on też, na swój elektroniczny sposób się wykrwawiał. Energia na statku ulegała powolnemu wyczerpaniu. A przecież dałem mu wcześniej wytyczne. A on musiał się ich trzymać. Powiedziałem mu, aby za równo pięć minut włączył wizjer, zaś siebie wyłączył. Już na zawsze. Potwierdził i zaczęło się odliczanie. A teraz siedzę i piszę przyświecając sobie latarką znalezioną w sterowni.

Boję się…. jak ja cholernie się boję… Przecież o wiele bliżej mego świata widziałem straszne rzeczy. A tutaj? Zupełnie nie wiem czego się spodziewać. Cały czas liczę w myślach. Zostało jeszcze 10 sekund. Już tylko 5.

4…

3…

2…

1…

….

 

***

 

Z początku ucieszyłem się, że zobaczyłem tylko ciemność. Pomyślałem, że to jest Nicość. I pewnie zaraz i mój statek przestanie istnieć, pogrąży się w pełnej, świętej Nicości. Tak się nie stało. Zaczęły pojawiać się gwiazdy… gwiazdy i mgławice. Potem gdzieś w tej plątaninie światów zobaczyłem znajomy punkt… zobaczyłem Ziemię. Mój dom… Tam właśnie płynął mój okręt. Czyżbym odnalazł jakieś zagięcie czasoprzestrzeni? Nie, to byłoby zbyt proste… Nagle wszystko wokół mej ojczystej planety zaczęło się zmieniać. Rozpływać, przemieszczać. Powoli, ale jednak nienaturalnie szybko jak na warunki kosmiczne. Wszystko zaczęło się układać w jakąś znajomą formę… Wtedy usłyszałem komunikat. Ostatni, przedśmiertny komunikat komputera. Nie wyłączył przecież funkcji podtrzymywania życia. Teraz poprzez te urządzenia poinformował mnie, że właśnie skończył się zapas tlenu. Pomyślałem, że zostało mi ledwie parę minut życia. Mój statek umarł. Zawisł martwy w przestrzeni. Ja padnę w nim martwy już za chwilę. Podniosłem wzrok i zszokowany ujrzałem, że przecież wizjer działa i dalej pokazuje mi co dzieje się przed statkiem. Nie pojmowałem tego, jednak dalej patrzyłem. Bo cóż mi zostało? Zacząłem poznawać formę układającą się z setek światów, gwiazd i galaktyk. To była jej twarz… wielka… większa niż Droga Mleczna, większa niż poznany przez ludzi Wszechświat. A Ziemia utknęła w jednej z jej tęczówek, których barwy nigdy nie mogłem poznać… wspaniałe oczy o nieznanym ludziom kolorze… kochane oczy. Patrzyłem w te wielkie oczy, ona zaś przemówiła do mnie.

-Kochasz ją, prawda?– raczej stwierdzenie niż pytanie.

-Tak…– odparłem szeptem, sam, do teraz nie wiem komu.

-Chcesz ją odzyskać. Chcesz, ale już nie masz nadziei. Pozostał Ci tylko płacz. A więc płacz, Dziecko, a niechaj błogosławieni będą cierpiący.– głos powiedział to z wielką mocą, ja zaś prawdziwie zapłakałem, nie pojmując co się dzieje i z kim rozmawiam. Narzucała mi się jedna, jedyna myśl– Bóg. I tak postanowiłem nazywać istotę, która ze mną rozmawiała. Lecz kim, albo czym było Oko? Może po prostu forma życia z odległych, niewyobrażalnych światów? A może sam Anioł Pański? Zacząłem szukać krzyżyka. On zaś zatrzymał mnie.

-To wy potrzebujecie symboli, świątyń, kapłanów. Mi ich nie trzeba.

-Tak…– tyle tylko zdołałem wydobyć ze ściśniętego płaczem gardła. Padłem na ziemię i już nie patrzyłem w wizjer. Widok tej twarzy budził wspomnienia. Zaś wspomnienia są najgorszymi z demonów.

-Oto daję Ci wybór, Dziecko– rzekł po chwili głos– Możesz wybrać jedną z dwóch dróg. Albo zabiorę Ci wspomnienia i dam nowe życie, w nowym świecie albo Twoje wspomnienia pozostaną, Ty zaś otrzymasz w swym Domu nową szansę. Nie spiesz się z decyzją. Jesteś poza Czasem.

Skuliłem się na ziemi. Kolana podciągnąłem pod brodę. I tylko notuję. Co mam zrobić? Ból wspomnień jest tak wielki. Mogłem zostać z niego oczyszczony… życie bez cierpienia. Jeśli to faktycznie był Bóg… to może życie w Raju? Bez wspomnień, bez bólu… byłem jednak człowiekiem. Człowiekiem gotowym poświęcić bardzo wiele dla miłości. Nigdy się nie poddam.

Dokonałem wyboru. Żegnaj Czytelniku.

Koniec

Komentarze

To chyba jakiś traktat filozoficzny. Nie dałam rady przeczytać całości.

Okręt mój musi teraz, w przestrzeni, z zewnątrz wyglądać jak wielkie, płynące przez bezkres miasto. Układ jego segmentów, mostków, wieżyczek prawdziwie narzuca skojarzenie z budowlami jakiejś metropolii.

Brakuje mi jeszcze stabilizatorów płetwowych i monstrualnych kopii wieży Eiffla z kulami obserwatoriów lub czegoś podobnego na szczytach.
Zawsze bawiły mnie artystyczne wizje kosmolotów, pełne niedorzeczności. Ale jakie piękne!
Ciężko mi się toto czytało. Autor zmierzył się z tematem i ciekawym, i trudnym --- spotkanie z domniemanym Absolutem --- ale nie zdołał przekonać mnie do swych wyobrażeń. Co nie oznacza, że innym czytelnikom tekst również nie będzie się podobał.

Nowa Fantastyka