- Opowiadanie: Uajkoniak - Opowieść o wujku Józku i zgniłych jabłkach

Opowieść o wujku Józku i zgniłych jabłkach

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Opowieść o wujku Józku i zgniłych jabłkach

– Co cię gryzie, stary?

Śmiech przyjaciela wytrącił go z zamyślenia. Nie zmniejszył jego zdenerwowania, a wręcz przeciwnie. Andrzej potarł o siebie spoconymi dłońmi.

– Tylko się zamyśliłem – skłamał. – Ostatnio sporo problemów miałem.

Towarzysze, siedzący razem z nim przy stoliku, zanieśli się śmiechem.

– Problemy? – wybuchnął Jacek. – Zapomnij o problemach! Nie przyszliśmy do tej mordolejni, żeby się zamartwiać codziennym życiem. No już! Wyrzuć to z siebie, to rozstrzygniemy to razem i wrócimy do zabawy. Widzisz, co się tutaj dzieje!

Andrzej musiał przyznać kompanowi rację. Karczma aż pękała w szwach od bawiącej się, pijackiej gawiedzi. Był to ten czas, kiedy goście nie leżeli jeszcze pod stołami, ani nie rwali się do bójki, a jedynie delikatnie podchmieleni śmiali się i bawili. Co chwila było słychać radosne krzyki klienteli, domawiającej kolejne dzbany pełne złocistego trunku. Dziewki przepychały się przez tłum, zupełnie nieprzypadkowo obmacywane przez potrącanych gości. W kącie jakaś grupka muzyków przygrywała skocznie, licząc na szczodrość roześmianego tłumu.

– Macie racje – przyznał w końcu – mam pewien problem. Nie będę wam psuł zabawy.

Nie bez trudy odsunął krzesło, zastawione z drugiej strony przez grubego pijaka, grającego w kości. Zbyszek chwycił go za ramię, nie pozwalając mu wstać.

– Siadaj! Od czego ma się przyjaciół?

Andrzej poczuł, że się poci. Strzepnął rękę znajomego, usiadł jednak posłusznie z powrotem. Mimowolnie zaczął pod stołem wykręcać swoją potarganą koszulinę. Jego kompani zdawali się nie zwracać na to uwagi. Jacek i Zbyszek, oni zawsze podchodzili do wszystkiego z dystansem, jakby cały świat był właśnie taką, karczemną popijawą, z której należy czerpać garściami. Niech się dzieje, co chce – mawiali beztrosko. Andrzej westchnął.

– Powiesz sam, czy mamy zgadywać? – spytał Zbych. Odpowiedziało mu milczenie. – Tak myślałem! Taka zgadywanka może być nawet niezłą zabawą. Od czego zaczniemy?

– Gobliny – strzelił Jacek. – Splądrowały ci magazyn albo dostawcy się spóźniają przez ich ataki.

Zbych roześmiał się radośnie.

– Nie żartuj nawet. Od dwóch miesięcy ani słowa nikt o nich nie wspomniał. Na razie te pokraki nie dają o sobie znać.

– Trolle!

– Daj spokój. W lipcu?

Jacek podrapał się w zamyśleniu po koziej bródce.

– To może jakieś dzieciaki, ci stoisko splądrowały?

Znów odpowiedziała im cisza. Zbyszek uderzył pięścią w stół.

– Ha! Już ja wiem, co ci język rozwiąże.

Złapał przemykającą dziewkę za rękaw, mało nie rozlewając zawartości dzbana, który niosła i szepnął jej coś do ucha. Nim Andrzej zdołał się wymknąć, czy w jakiś sposób odmówić kompanom, postawili przed nim solidny garniec grzańca i poklepali po przygarbionych plecach.

– Pij brachu, to ci pomoże.

Andrzej, czując, że raczej nie ma większego wyboru, pociągnął solidny łyk trunku. Gorąca ciecz przyjemnie spłynęła do ściśniętego żołądka. Pomogło, chociaż w niewielkim stopniu. Problem nie wyparował, oczywiście, ale delikatnie się oddalił. Mężczyzna rozluźnił nieco palce skręcające lnianą tunikę. Muzykanci przestali grać, wtapiając się w tłum, w oka mgnieniu wydając ciężko zarobiony kawał grosza. Ich głosy szybko dołączyły się do ogólnego zgiełku, kiedy niemal cała karczma próbowała przedstawić swoją własną, alternatywną wersję pewnej i tak już sprośnej piosenki. Zbyszek przysunął krzesło bliżej Andrzeja, by mogli się lepiej słyszeć.

– Wiesz brachu, znamy się już kopę lat. Nie wiem co cię gnębi, ale opowiem ci jedną taką… no historyjkę, co u nas w rodzinie już od dawna krąży i na każdych imieninach się ją prawie wspomina. Może ci się wydawać błaha, ale ja uważam, że niesie ona pewne przesłanie.

Goście w karczmie zakończyli swoją pieśń, zanosząc się głośnym śmiechem. Kufle wzniosły się w górę i na chwilę zapadła cisza, kiedy każdy opróżniał swój ze zbędnej, jego zdaniem, zawartości. Zbychu odchylił się do tyłu i oparł się spokojnie na krześle.

– Znowu będziesz gadał o wujku Józku i tych jabłkach? – spytał Jacek roześmiany. – Uczyniłeś sobie z tego jakieś wyznanie wiary, czy co? Przecież to pijacka opowiastka gadana do kufla i kawałka baraniny.

Zbych wybuchnął radosnym, soczystym śmiechem.

– Ha! A gdzie my, kurwa, jesteśmy?

– Chodzi o to, żebyś nie szukał w niej podniosłych morałów.

– Ta historyjka jest głębsza niż ci się wydaje – odparł Zbychu, wciąż obstawiając przy swoim. – A jak nie wierzysz, to posłuchaj!

Andrzej przysłuchiwał się tej kłótni z lekkim jedynie rozbawieniem. Na rozluźnienie pociągnął kolejny solidny łyk z garnca stojącego przed nim. Przyjemny, korzenny smak wypełnił mu usta. Na miejsce, gdzie wcześniej grali muzykanci, wcisnął się jakiś szczupły młodzieniec i rzucił na ziemie zieloną czapkę z piórkiem. Chwycił w chuderlawe dłonie starą, mocno już sfatygowaną lutnię zaczął się drzeć w niebogłosy, rzępoląc niemiłosiernie. Uśmiechał się przy tym głupkowato, jakby uważał własnoręcznie skomponowaną przyśpiewkę, jako przyszły wielki przebój we wszystkich karczmach świata.

– Ciało do ciała, usta do ust…

Zbych oparł się wygodnie o stół i spojrzał na Andrzeja, sprawdzając czy pochwycił wystarczająco dużo jego uwagi.

– Rzecz miała miejsce pewnej zimy – zaczął wreszcie. – Mój wujek, Józek, brat ojca znaczy się, kupił sobie na zimę skrzynkę dorodnych jabłek i schował ze wspaniałymi planami, że przez wszystkie mroźne miesiące, codziennie będzie mógł jedno zjeść.

– Ja bym je od razu wszystkie wpierdolił! – krzyknął Jacek, pozdrawiając ich kuflem piwa. Wyżłopał wszystko duszkiem i począł wołać o więcej.

– Ciało do ciała, usta do ust, ręce na tyłek, oczy wlep w biust! – darł się wciąż grajek. Gawiedź w karczmie, coraz bardziej zażenowana jego występem, zaczęła wyć i ciskać w niego, czym się dało. Ku uciesze niedocenionego poety, wśród miotanych przedmiotów znalazła się także jeszcze nienapoczęta butelka jakiegoś trunku. Grajek nie tylko nie dał się trafić, ale wręcz z kocią zwinnością pochwycił cenne naczynie, odkorkował i oparł się o ścianę, delektując się zwycięstwem.

– Przez tydzień wszystko szło po wuja myśli – kontynuował Zbych. – Co dzień schodził do piwnic swojego domu, wybierał jedno soczyste jabłko i uradowany swoją zaradnością, pałaszował je przed snem. Józek był kawalerem, wspomniałem o tym?

Andrzej pokręcił szybko głową. Zbych zamyślił się.

– A powinienem. To też ważna część tej historii. Moja baba to by mi tak nie dała spokojnie jeść jabłek. Wiecznie jakieś pretensje.

Andrzej otarł ze zdenerwowaniem czoło i ponownie wrócił do miętoszenia pod stołem swojej koszuli. Dla uspokojenia, łyknął znowu nieco grzańca. Powoli zaczął już dostrzegać dno glinianego garnca i wcale nie polepszało to jego nastroju.

– Kłopoty zaczęły się w drugim tygodniu, kiedy to już na dobre rozszalała się zima. Jednego dnia, wujek zszedł do piwnicy i zauważył, że jedno z jabłek jest na wpół zgnite. Stwierdził, że to jedynie drobna niedogodność i żeby nic się nie zmarnowało, odkroił zepsutą część, a resztę zjadł.

– Ja bym na twoim miejscu się cieszył, że nie odziedziczyłeś po wujaszku skąpstwa – wtrącił się Jacek, nieco już chwiejący się na krześle. – Póki co, kolejeczka, panowie!

Znów opróżnił cały kufel na raz. Zbyszek i Andrzej jedynie pociągnęli po łyku.

– Na czym to ja… – zastanowił się główny bajarz dzisiejszego wieczoru. – A tak, na początku gnicia! No cóż, kłopoty to się wtedy dopiero zaczęły. Bo widzisz, każdego następnego dnia, kiedy schodził do piwnicy, znajdywał kolejne zgnite jabłko i zamiast je wyrzucić, odkrajał jedynie zepsutą część i resztę zjadał. Dopiero pod koniec zimy zorientował się, że całą zimę wpieprzał cholerne, zgnite jabłka. Całą zimę! Rozumiesz?

Andrzej pokiwał głową, choć większość jego uwagi skupiona była w tym momencie na niepokojąco pustym garncu stojącym przed nim. Rozluźnił się już znacznie, chociaż im więcej pił, tym bardziej zapierał się w sobie, że z problemem musi sobie poradzić sam, że jego kompani nie mają tu nic do gadania. A na pewno nie Zbychu.

Niedoszły trubadur skończył już zyskaną z narażeniem życia butelkę trunku i otępiałym wzrokiem spoglądał w puste dno. Jedną ręką już szukał odłożonej lutni.

– I widzisz, tutaj dochodzimy do morału opowieści i związku z twoimi problemami, których nie chcesz ujawnić – stwierdził Zbychu odkładając pusty kufel na stół. Jacek tylko na to czekał. Chwycił dzbanek i niepewnie zaczął napełniać naczynie towarzysza. Część trunku pociekła po boku, rozlewając się po stole. – Jeżeli będziesz tak kisił w sobie te swoje zmartwienia, to nie zakosztujesz żadnych radości w życiu. Widzisz brachu, będziesz jak wujek Józek, który całą zimę wpieprzał zgniłe jabłka, zamiast je wyrzucić.

– …urrwa maćć… – skwitował Jacek, widząc rozlane na stole piwo.

– Widzisz, Jacek, jaka piękna przypowieść? – spytał Zbychu trącając kolegę łokciem, co poskutkowało rozlaniem większej ilości trunku.

– …urrwa maćć…

Po karczmie znów rozległo się pianie młodego, niedocenionego muzyka. Nieco już bardziej agresywni osobnicy, zaczęli się przeciskać w jego kierunku. Bard nie tylko nie przestał grać, ale pokazując odwagę, godną jedynie kogoś wzmocnionego solidną dawką alkoholu, zaczął śpiewać jeszcze głośniej.

– Bo choć kobieta najwspanialsza na świecie, co w niej dobrego, wszyscy już wiecie!

– No dalej! – zachęcał Zbychu – wyduś to z siebie. Powiedz co cię gryzie.

Andrzej spuścił zakłopotany głowę. Alkohol rozmył mu świat, pozostawiając wyraźne jedyne nieliczne punkty jego świadomości. Początkowa zawziętość, zaczęła ustępować zwykłej irytacji. Bo przecież, jak mu powiem, to się odczepi, tak?

– Jesteśmy twoimi przyjaciółmi, tak? – ponaglał go kompan. – Pomożemy ci, tak? Więc o co chodzi? Przeciwstaw się swoim problemom, chwyć byka za rogi. Zobaczysz, że poczujesz się lepiej.

Andrzej spojrzał głęboko w oczy Zbyszka. Chyba trzeba to zakończyć.

– Nie, słuchajcie, po prostu muszę odpocząć, przemyśleć to wszystko. Samo mi przejdzie.

– Chwyć byka za rogi. Przeciwstaw się problemom – powtarzał monotonnie Zbyszek.

– Cholera – Andrzej uderzył pięścią w stół i znowu spojrzał na towarzysza.

Chwilę tylko jeszcze bił się z myślami. Musiał to w końcu powiedzieć!

– Przespałem się z twoją żoną – wydusił z siebie.

Kufel wypadł z ręki Zbyszka, w połowie drogi do ust. Jacek, nieco już otępiony, zaniósł się szaleńczym śmiechem. Odchylił się za bardzo na krześle i spadł pod stół, obijając się nieco i wywołując niewielkie zamieszanie.

– Co powiedziałeś?

– Słyszałeś mnie – odparł Andrzej. – Przespałem się z twoją żoną. Nie jestem z tego zbyt dumny, jeżeli to w czymś pomoże.

Między towarzyszami nastąpiła na chwilę niezręczna cisza.

– Ciało do ciała, usta do ust… – wrzeszczał młodzieniec, wynoszony przez jednego z osiłków pod pachą.

Andrzej podrapał się po zmierzwionej czuprynie.

– Myślę, że ta przenośnia z chwytaniem byka za rogi, nie była do końca na miejscu.

Koniec

Komentarze

Moja baba to by mi tak nie dała spokojnie jeść jabłek. Wiecznie jakieś pretensje. - Ach, te baby:D


Przeciwstaw się problemom - może: staw czoło problemom? 

Zabawna, spójna historyjka. Przeczytałam z zainteresowaniem. Ostatnie zdanie genialne.
Trochę niezgrabności stylistycznych.
Mocne 4. 

Bardzo fajne ;) Tu sie kolega stara rozwiązać jego problemy a ten z niego robi rogacza. 

Rzeczywiście zabawny tekst. Mignęło mi kilka literówek, ale nie przeszkadzały w lekturze. Swoją drogą, pouczający tekst:). Pozdrawiam

Mastiff

Śmiesznie, poprawiło mi humor na wieczór.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Dziękuję za opinie. Miło, że się podobało.

Bardzo fajne, tak.

 

: D

 

Fajne, styl gawędziarki, podobało mi się. Śmiechem nie wybuchałem, ale parę razy się uśmiechnąłem.
Jedno potknięcie wyłapałem:
"i na każdych imieninach się ją prawie wspomina."
Ale w sumie nie jakieś ciężkie, no i w końcu to miała być mowa potoczna i to nad kielichem, więc takie niezręczności mogą się pojawić :D

Nowa Fantastyka