- Opowiadanie: pedzel44 - 313 kroków na północ i 14 na wschód

313 kroków na północ i 14 na wschód

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

313 kroków na północ i 14 na wschód

Gdyby spojrzeć na okolicę oczami ptaka… dopiero wtedy można by dostrzec prawdziwe piękno otaczającego nas lasu, w którym stoimy. Zobaczyłbyś gąszcz drzew… dęby, olchy… i inne, których nazw nie znam. Wysokie pagórki z wystającymi i ostrymi jak brzytwa skałami. Mnóstwo ludzi straciło tam życie… mnóstwo ludzi weszło na sam szczyt. Pagórki to trochę za mało powiedziane… są znacznie bardziej od nich wyższe. Jednak nie to nas interesuje. Interesuje nas przepływająca przez dolinę rzeka, która prowadzi do tajemniczych, dzikich i niezbadanych przez człowieka miejsc. Patrząc tak na wszystko z tej wysokości możesz dostrzec zwierzęta wyglądające jak mrówki. Częściej dostrzegasz ich przemykające cienie niż je same.

Wróćmy na ziemię… bo tu właśnie jesteśmy. Nasza ekspedycja, złożona z sześciu osób poszukuje… no właśnie… nawet nie wiemy jak to nazwać. W pewnej mierze jest to zaginione miasto, jednak nie to jest naszym głównym celem. Wiemy tylko, że starożytne podania mówią o miejscu, w którym mieści się swego rodzaju potęga, którą posiadał dawny lud… nawet nie jesteśmy do końca pewni, czy tak naprawdę istniał. Lata badań zaprowadziły nas właśnie tutaj. Do tej głębokiej puszczy. Wiemy, że należy iść wzdłuż rzeki, a następnie odnaleźć jej dawne koryto. Rzeka zmieniła swój bieg parę tysięcy lat temu. Nieznana jest tego przyczyna.

Jesteśmy raczej pasjonatami. Zostaliśmy przez większość wyśmiani. Telewizja potraktowała nas jako ciekawostkę, która pojawia się najczęściej pod koniec wieczornych wiadomości (niektórzy z nas do końca chyba też nie dawali temu wszystkiemu wiary… cóż… trudno wierzyć w coś czego nie można zobaczyć), taka luźna informacja, dzięki której ludzi mogą się trochę rozluźnić.

Jak już wspomniałem nasza ekipa składa się z sześciu ludzi. Jest tutaj dwóch osiłków. Nazywają się Roman i Oleg. Praktycznie nie wiem po co są potrzebni. Tutejsi mieszkańcy, choć dzicy, to nie atakują obcych. Raczej są bardzo zainteresowani… jednak nic więcej. Na ich towarzystwo nalegał nasz bogaty sponsor. Trzeci członek wyprawy. Sir Thomas Jefferson. Za wiele mi o nim nie wiadomo. Zbił kiedyś majątek na akcjach jakiejś firmy… potem został filantropem. Ja i moi przyjaciele… Anita i Angus… stanowiliśmy swego rodzaju… gałąź badawczo-naukową tej wyprawy.

 

***

 

Minął jeden dzień od kiedy wyruszyliśmy. Przeszliśmy już około dwunastu kilometrów. Jak na razie nie wydarzyło się nic ciekawego. Rozmawiałem sobie z Angusem (był etnologiem). Anita co chwila przystawała, żeby zebrać próbki roślin (takie to już zboczenie botanika). Ja? Cóż… ja mam szeroką wiedzę… interesuję się praktycznie wszystkim. Ktoś mógłby powiedzieć, że niczym… uznajmy, że moją specjalizacją są mity i legendy.

Pasjonowałem się tym od dziecka. Mój ojciec był… jakby to nazwać… poszukiwaczem przygód… takim… Indiana Jonsem. Kiedy miałem piętnaście lat zginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Był podobnej wyprawie co ja teraz. Z jego ekipy powrócił właśnie Sir Thomas… ten sam, który idzie z nami. Sir Thomas opowiedział mi wszystko co pamiętał… a raczej powtórzył to samo co policji… rozdzielili się gdy trafili na rozwidlenie rzeki. Od tamtej pory podobno go nie widział. Chyba głównie z tego powodu wybrałem się tutaj.

Po południu stanęliśmy, żeby zjeść jakiś obiad. Nie cierpię zupek z proszku, ale co poradzić? Przełknąłem ostatni kęs z grymasem i zwróciłem się do Anity:

– Co ciekawego zebrałaś?

– Wiele gatunków paproci i innych krzewów, których jeszcze do tej pory nikt nie nazwał. – nie odpowiedziała od razu… wcześniej długo bawiła się łyżką… zbierała myśli. – Nowe gatunki… albo raczej nowe-stare… ta dżungla kryje wiele tajemnic. – wypiła zupę jednym dużym łykiem i stłumiła beknięcie. – W każdym bądź razie… przynajmniej jest jakiś plus tej podróży… bo tak szczerze… to wątpię, żebyśmy cokolwiek znaleźli… i dalej nie jestem pewna po co niby jestem tutaj potrzebna.

– Podobno… w miejscu, do którego zmierzamy rosną drzewa, których… żywica… daje człowiekowi młodość. – odpowiedziałem z nutką udawanej tajemniczości w głosie. Anita zaczęła się głośno śmiać razem ze mną. Sir Thomas popatrzył na nas krytycznie.

 

***

 

Kolejny dzień powitał nas mżawką. Częste zjawisko w tych stronach. Szedłem na samym końcu w pewnym oddaleniu od reszty. Zastanawiałem się dlaczego tak bardzo chciałem tutaj być. Tak… przeżyć tę samą przygodę co ojciec… jego ostatnią… ale w pewien sposób czułem, że nie chodziło tylko o to. Więc o co?

Nagle zdałem sobie sprawę, że dogoniłem grupę. Stali i patrzyli z pewnym strachem (ja również) na ludzkie czaszki wbite na trzech włóczniach.

– To tereny Kurów. Są niegroźni. To czaszki ich dawnych wodzów. Kurowie nie są łowcami głów ani kanibalami. Nic nam nie grozi z ich strony… jednak wypadałoby być ostrożnym. – odezwał się Angus. Zamknęło to sprawę i ruszyliśmy dalej.

Mimo, że wierzyłem Angusowi jak nikomu innemu, to jednak targały mną obawy, że znikąd wyskoczą mężczyźni w fikuśnych przepaskach na biodrach uzbrojeni w toporki, kamienie i maczugi. Skończymy jako ich danie główne. Pomyślałem. Jednak… podobno nie byli kanibalami. Jak już mówiłem… wcale mnie to nie uspokajało.

Przyśpieszyliśmy tempo marszu. Może ze strachu? Chyba na pewno ze strachu. Każdy, oprócz naszych osiłków z pistoletami w kaburach, rozglądał się niepewnie na około. Chcieliśmy jak najszybciej opuścić to miejsce. Wypytywałem się Angusa na temat Kurów.

– Cóż… – zaczął. – Nie są jakoś specjalnie groźni, jednak stronią od cywilizacji. Mają bardzo restrykcyjny system kar. Na przykład kiedyś ktoś opuszcza te tereny bez zgody plemienia… ucieka do miast… to zostaje wydany na niego wyrok śmierci, gdyby ten jednak odważył się wrócić. Rodzinie takiego uciekiniera odbierają cały dobytek… zostają wystawieni na pośmiewisko. Muszą zaczynać wszystko od nowa. Właśnie z tego powodu rzadko kto tak pastępuje… nawet nie słyszałem, żeby ktoś to zrobił w ostatnich latach.

– A te czaszki… mówiłeś, że są ich wodzów?

– To prawda. Ich przywódcy są traktowani jak boscy pomazańcy. Kurowie uznają, że wszyscy ludzie na świecie znają ich potęgę… dlatego też używają tych kości jako ostrzeżenia.

– Ale nie są kanibalami? – upewniałem się.

– Nie do końca… wiem, że kiedyś praktykowali zwyczaj zjadania zwłok martwego wodza… miało im to dodać sił. W każdym bądź razie nie polują na obcych. W tych stronach jest tylko jedno plemię kanibali, ale ich z całą pewnością nie spotkamy.

Skończyliśmy rozmowę. Rozmyślałem na ten temat długo. W końcu przyszła noc. Czas na wypoczynek.

 

***

 

Biegłem przez dżunglę. Goniła mnie pantera. Widziałem ją kątem oka. Czarna sierść i przeszywające zielone kocie ślepia. Kły odsłoniła w dzikim pragnieniu krwi… mojej krwi… wiedziałem, że dalsza ucieczka nie miała sensu. Zatrzymałem się. Wskoczyła mi na plecy i zatopiła zęby w moim barku.

 

***

 

Obudziłem się. Byłem zlany zimnym potem. Nałożyłem koszulę i wyszedłem z namiotu. Oleg zasnął na posterunku. Ognisko powoli dogasało. Spojrzałem na niebo. Zaczynało świtać. Gdzieś w oddali ćwierkały ptaki… pewnie już od dobrej godziny są na nogach.

Nagle w gąszczu drzew zauważyłem czyjąś postać. Wyglądał na tubylca. Wahałem się dłuższą chwilę, jednak nieznajomy poprosił mnie gestem do siebie. Przełamałem się postąpiłem te parę kroków.

Teraz widziałem go wyraźniej. Był to stary mężczyzna. Na plecy narzuconą miał skórę dzika, a na karku spoczywał naszyjnik z jego kłów. W ręku trzymał długą sękatą drewnianą laskę. Wyglądał na szamana. Zapytałem go kim jest. Nie uzyskałem odpowiedzi. Widać nie znał angielskiego. Spróbowałem w innym, tutejszym języku, jednak nie znałem go zbyt dobrze… chyba i tak nie zrozumiał. W zamian za to wyszeptał coś w niezrozumiałym dla mnie dialekcie.

Skończył i pokazał mi coś palcem wskazującej prawej ręki… daleko w głąb puszczy… stała tam… ta sama pantera, którą widziałem we śnie. Już miałem otworzyć usta, kiedy starzec przyłożył palec do ust na znak milczenia.

– Idź spać. – powiedział starzec, tym razem jednak go zrozumiałem. – Zapomnij że mnie widziałeś.

– Pójdę spać… i zapomnę, że ciebie widziałem. – odrzekłem automatycznie. Zupełnie jakby mnie zahipnotyzował.

Wróciłem do obozu i wczołgałem się pod śpiwór w namiocie. Zasnąłem. Obudziłem się dopiero nad ranem. Byłem dziwnie wypoczęty i rześki.

 

***

 

Kolejne dni nie były jakoś zbytnio ciekawe. Mieliśmy małe spotkanie z Kurami. Okazało się, że wystarczyło dać im parę podarunków, żeby się odczepili. Ba! Oni natomiast obdarowali nas różnymi wisiorkami. Oleg i Roman wyrzucili swoje kiedy już się od nich oddaliliśmy. Przystanąłem, żeby je podnieść. Będę miał ładne pamiątki dla mojej rodziny.

Nareszcie opuściliśmy tereny Kurów. Również i tym razem pożegnały nas czaszki ich wodzów… jedna miała ułamaną żuchwę, przez co wykrzywiona była w dziwacznym uśmiechu.

Puszcza w dalszym ciągu była taka sama. Gęsta i nieprzenikniona. Gdzieś po naszej lewej stronie szemrała płynąca w rzece woda. Nie zbliżaliśmy się blisko rzeki… szliśmy po prostu ścieżką, którą wydeptały pobliskie plemiona. Podczas jednego z marszów miałem nareszcie okazję zamienić ponownie kilka słów z sir Thomasem. Nie rozmawialiśmy ze sobą od rozpoczęcia wyprawy. Często bywał zajęty. Studiował ciągle jakieś książki… wydawał się być nieobecny.

– Chcesz porozmawiać? – zapytał uprzejmie sir Thomas. – A na jaki temat?

– Czy pan w to wierzy? W legendę o… hm… ukrytym skarbie… czy jakkolwiek można to nazwać… przecież żadne źródła nie podają co tak naprawdę jest tam ukryte.

– I czy to właśnie nie jest w tym pociągające? Pomyśl. Możemy odkryć coś, czego jeszcze nikomu się nie udało. Nieważne co tam jest. Zmierzamy tam już dla samej przygody.

– A więc po co nam tych dwóch osiłków? – zapytałem podejrzliwie.

– Dla bezpieczeństwa. Nie wiadomo co tutaj może się czaić. Zresztą… zgodziłeś się na każde warunki… już dyskutowaliśmy na ten temat. Jednak mam do ciebie pytanie…

– Tak? – sir Thomas wyjął książkę, której do tej pory nie widziałem. Była oprawiona w czarną skórę, bardzo zniszczoną, czarną skórę. Kartki były pożółkłe. Nie zdążyłem przeczytać tytułu. Sir Thomas szybko przekartkował i dał mi do przeczytania pewien fragment.

„Idąc wzdłuż Świętej Rzeki wypatruj smoczego drzewa, bowiem to ono jest kluczem odnalezienia, tego czego szukaliśmy przyjacielu przez wiele lat. Gdy już do niego trafisz odnajdź najdalej wysunięty na północ korzeń i odlicz 313 kroków… potem obróć się na wschód i przejdź jeszcze 14. Trafisz tam i odnajdziesz…”

Sir Thomas zabrał mi książkę. Książka ta była rękopisem, a charakter tego pisma był dla mnie jakoś dziwnie znajomy. Zatrzymałem się i poczekałem aż dojdzie do mnie Anita.

– Co to jest smocze drzewo? – zapytałem Anitę.

– Smocze drzewo? Hm… to dracena, ale bardzo rzadka. Tutaj nie występuje. Nazywają ją tak, bo jej żywica utlenia się w powietrzu i przybiera taki sam kolor jak krew.

– Myślę, że on tego teraz szuka.

– Smoczego drzewa? Ono nie daje nieśmiertelności.

– Nie bądź głupia! Wtedy mówiłem o tym tylko tak dla żartu. On myśli, że to jest coś w rodzaju… drogowskazu…

– No to się naszuka. To z całą pewnością tutaj nie rośnie… przepraszam cię teraz. – odeszła w kierunku jakiś krzaków by zerwać kilka liści.

 

***

 

Następnego dnia doszliśmy do wodospadu. Wiedzieliśmy, że tego nie unikniemy i że trzeba będzie się na niego wspiąć. Nie było sensu obchodzić go na około. Stracilibyśmy kilka, może kilkanaście dni. Wszystko wydawało się być bezpieczne. Metalowe uchwyty powbijane w szczeliny między skałami wyglądały na solidne i dosyć nowe. Widać nie pierwszy raz wspinają się tędy ludzie.

Szliśmy parami. Najpierw Oleg i Anita. Potem Roman i Angus. Na koniec ja z sir Thomasem. Pierwsza para weszła gładko na sam szczyt. Potem przyszła kolej na Romana i Angusa. Byli już wysoko, kiedy usłyszeliśmy kłótnię pomiędzy nimi. W pewnym momencie uchwyt liny Angusa wyślizgnął się z zaczepu w skale. Romanem szarpnęło do dołu, jednak masa jego ciała powstrzymała ich od upadku na ziemię i niechybnej śmierci.

Anita krzyknęła coś na Romana. Nie dosłyszałem. Spadająca woda wszystko zagłuszała. Po chwili Roman i Angus weszli na szczyt. Teraz przyszła kolej na nas. Nam udało się wejść bez większych przygód. Zdziwiło mnie, że ten sześćdziesięciolatek ma tyle siły.

Gdy weszliśmy, ciężko dyszeliśmy, ale byliśmy z siebie zadowoleni. Miny naszych współtowarzyszy nie były jednak wesołe. Po jednej stronie stali Roman i Oleg śmiejąc się drwiąco w stronę Anity i Angusa.

– Co się stało? – zapytałem.

– Ten debil chciał mnie zabić! – wykrzyczał Angus.

– Zabić?

– Widziałam jak wyjął nóż i chciał przeciąć linę! – odrzekła rozhisteryzowana Anita. Lekko łkała. Podszedłem do Romana.

– Co to miało, kurwa, znaczyć?!

– Taki drobny żart… przecież nie miałem zamiaru go zabijać. – powiedział z uśmiechem na twarzy Roman.

Niewiele się zastanawiając zamachnąłem się i zdzieliłem go pięścią w twarz… był zaskoczony… w przeciwnym wypadku z całą pewnością by się obronił. Z jego ust pociekła krew. Oleg trzymał w ręku nóż… chciał się na mnie rzucić. Odezwał się strzał. Zamarliśmy. To był sir Thomas. Wystrzelił z własnego pistoletu w powietrze. Sir Thomas miał broń… zaskoczyło mnie to… myślałem, że miało ją tylko tych dwóch tępych osiłków.

– Zachowujcie się! Oleg! Schowaj ten nóż! Natychmiast! Bo odstrzelę ci tę pieprzoną rękę! – był wściekły, nigdy go takim nie widziałem. – Jesteśmy w tej samej ekipie! – trochę się uspokoił. – Żadnych więcej kłótni, zrozumiano?

Roman otarł krew i kiwnął twierdząco głową. Ruszyli z Olegiem w dalszą drogę. Udaliśmy się za nimi. Nawet nie mieliśmy chwili, żeby odpocząć.

 

***

 

Nigdy do tej pory nie przepadaliśmy za Romanem i Olegiem. Po przygodzie przy wodospadzie lubiliśmy już ich znacznie mniej. Właśnie spędzaliśmy wieczór (tuż po tym wypadku) przed ogniskiem. Nasze osiłki rozpaliły własne. Rozmawiali między sobą po niemiecku. Sir Thomas zniknął w swoim namiocie.

– Spójrzcie. – szepnął Angus. – Rozmawiają sobie głośno między sobą. Wiedzą, że nie wiemy co mówią. Zazwyczaj przecież szeptali.

– I tak słychać rosyjski akcent… – odrzekła z przekąsem Anita. – Jak dla mnie mogą mówić i po rosyjsku… i tak bym nic nie zrozumiała.

– Rosyjski jest podobny do polskiego. – powiedział Anugs i spojrzał na mnie. Zrobiłem wielkie oczy. – No, co? Nie jest tak? Dla mnie mówicie prawie tak samo.

Wypiłem herbatę i postanowiłem, że czas się przespać. Jutro powinniśmy dojść do rozwidlenia… a potem zostają poszukiwania starego koryta.

 

***

 

Nowy dzień powitał nas lekką mżawką. W nocy lało… zupełnie jakby ktoś wychylił wiadro pełne wody. Wstałem zmęczony. Trudno mi było spać, kiedy pioruny waliły tak mocno. Oczy miałem podpuchnięte. Wypiliśmy kawę i ruszyliśmy w dalszą drogę. Około południa byliśmy już na rozwidleniu… w miejscu, w którym dwa źródła rzeki spotykały się w jednym miejscu.

– No i proszę… – zaczął sir Thomas. – Osa i Isa. Idziemy w górę Isy… – już mieliśmy zamiar iść, kiedy sir Thomas zawołał mnie do siebie i poprosił resztę by się nami nie przejmowała.

– O co chodzi? – zapytałem.

– To w tym miejscu widziałem twojego ojca po raz ostatni. Tutaj się pokłóciliśmy. Uparcie twierdziłem, że należy iść w kierunku Osy. On i tak zrobił po swojemu. Zabrał połowę naszej ekipy. Nikt nie wrócił żywy. Po tym jak nam niczego nie udało się odnaleźć, wróciliśmy tu i czekaliśmy (tak jak było umówione)… po tygodniu musieliśmy zrezygnować… wrócić… zostawić go… bardzo mi przykro… – zakończył sir Thomas.

– Przecież to nie pańska wina. – powiedziałem spokojnie. – Ojciec… już taki był… i jeżeli zginął podczas jednej ze swoich wypraw, to właśnie taka śmierć mu się marzyła.

– Tak jak i mi… – sir Thomas się uśmiechnął. – Cóż… idziemy… jestem niemal pewien, że twój ojciec znalazł to czego szukamy.

Noc nadeszła niespodziewanie szybko. Rozbiliśmy obóz. Znów lało. Siedziałem skulony w namiocie i ciągle rozmyślałem o rozmowie przeprowadzonej niedawno z sir Thomasem. Coś nie dawało mi spokoju. W końcu odkryłem co… olśniło mnie. Wstałem i wyszedłem w ten deszcz…

 

***

 

Wszedłem niezauważony do namiotu sir Thomasa. Siedział przy niewielkim stoliku na krzesełku wędkarskim. Studiował tę samą książkę w czarnej oprawie, którą mi już wcześniej pokazywał. Wzdrygnąłem się lekko, byłem cały mokry. Odchrząknąłem parę razy. Sir Thomas obrócił się przerażony.

– Przestraszyłeś mnie. – powiedział szybko i schował książkę. Stałem jeszcze dłuższą chwilę zanim cokolwiek odpowiedziałem.

– Ta książka… ten fragment, który mi pan pokazywał… skądś znałem ten charakter pisma… w końcu zdałem sobie sprawę… to charakter pisma mojego ojca… – zrobiłem dłuższą pauzę i zapytałem. – Czytałem wszystkie jego książki… tej nie widziałem nigdy… skąd ją pan ma?

Sir Thomas długo nie odpowiadał. Patrzył na mnie trochę nieufnym wzrokiem… w końcu jednak głośno westchnął i poprosił, żebym usiadł. Wyjął książkę.

– Jesteś bardzo podobny do taty… – zaczął. – Wątpię, żebyś dał wiarę czemukolwiek co ci teraz powiem. Sam na początku nie byłem przekonany. – chwycił kubek i wypił z niego wodę. – Książkę znalazłem w jakiś rok po zaginięciu twojego ojca. Wtedy dorobiłem się majątku… wtedy też zrealizowałem swoje pierwsze marzenie… wiesz… „kiedy będę bogaty to…”… no właśnie… zawsze chciałem wybudować sobie basen. Wyobraź sobie, że znaleźli to robotnicy podczas wykopu w moim ogrodzie. Była hermetycznie zapakowana w coś co przypominało plastykową torbę. – na razie niewiele co z tego rozumiałem. Sir Thomas zatrzymał się na chwilę i popatrzył niepewnie na książkę.

– Nim zacząłem ją czytać dałem ją do sprawdzenia. – kontynuował. – Takie tam… zobaczyć jak jest stara. Nie uwierzysz… ale okazało się, że pochodzi z piątego tysiąclecia przed naszą erą. Była tak doskonale zachowana, że wyglądała jak nowa.

– Niby jak to możliwe… taki sposób pakowania… w tamtych czasach? I jak u licha miałoby się znaleźć tam pismo mojego ojca.

– Kiedy zacząłem ją czytać, to też się zorientowałem, że skądś znam ten charakter. Z początku myślałem, że jest po prostu podobny… zdarza się przecież, ale… – wyciągnął w książki kawałek papieru i dał mi do przeczytania.

Był to dokument z testu grafologicznego. Poniżej były dwa zdjęcia. Pismo mojego ojca i pismo z tej książki. Idealnie podobne… takie jak pamiętałem. Poniżej dopisek… „PODOBIEŃSTWO: 99,7%”. Wszystko opatrzone ładną pieczątką. Oddałem dokument sir Thomasowi.

– Mógł to pan podrobić. – powiedziałem niepewnie.

– Mogłem… mam przecież możliwości. – powiedział. Był najzupełniej szczery.

– A więc jakim cudem…

– Pański ojciec wszystko tutaj ładnie opisuje. Ten fragment, który pan czytał… zwraca się w nim do mnie. – przypomniały mi się słowa „przyjacielu”. – Opisuje jak mamy znaleźć to miejsce. Opisuje cywilizację, która tam mieszka… cywilizację starszą nawet od Sumerów! Głównie pisze jakimś kodem, którego nie jestem w stanie rozszyfrować… nigdy takim się nie posługiwał. – pokazał mi strony zapisane różnymi symbolami, literami i liczbami. Niczego mi to nie przypominało.

– Rozumiem, że i ty tego wcześniej nie widziałeś. – powiedział ze smutkiem. – Pisze, że jeżeli pójdziemy według jego wskazówek odnajdziemy miejsce, w którym było starożytne miasto, gdzie pod ziemią kryje się sieć korytarzy… tego właśnie szukam.

Siedzieliśmy dłuższą chwilę.

– To dalej nie tłumaczy jak ta książka znalazła się w pańskim ogrodzie. – sir Thomas milczał po czym odpowiedział.

– Myślę, że twój ojciec odnalazł… jakiś… wehikuł czasu, lub coś w tym rodzaju. Wiedział przecież gdzie będę w przyszłości mieszkać, wiedział co planuję… i musiał przypuszczać, że chyba znajdę to co mi sam zostawił.

– To niedorzeczne! – powiedziałem. – Nawet jeżeli mógł przenieść się w czasie… to i tak mieszka pan tysiące kilometrów stąd… niby jak mógł to panu zostawić…

– Sam tego nie wiem chłopcze. – powiedział sir Thomas. Westchnął kilka razy, po czym poprosił mnie, żebym już poszedł, bo poczuł się zmęczony.

Wróciłem do swojego namiotu. Mimo deszczu wcale mi się nie spieszyło… jeszcze raz porządnie zmokłem. Położyłem się spać… nawet się nie rozbierałem.

 

***

 

Kolejne dni nie były dla mnie dobre. Dużo myślałem o ojcu… jednak w końcu musiałem odłożyć wszystko na bok. Zaczęła się nasza praca… to znaczy moja, Anity i Angusa. Musieliśmy znaleźć koryto starego biegu rzeki. Było to trudne. Nie mogliśmy odszukać niczego, co mogłoby świadczyć o tym, że kiedyś płynęła tutaj rzeka. Coraz bardziej oddalaliśmy się od Isy. Nikt do tej pory nie znalazł tego czego mieliśmy za zadanie znaleźć my. Nikt nigdy nie zapuszczał się tak głęboko w puszczę. Tutaj nawet ścieżki tubylców zniknęły nam z oczu.

Po kolejnej burzowej nocy dopisało nam szczęście. Woda odsłoniła to co było ukryte pod ziemią. Znaleźliśmy pierwsze ślady… między innymi ości ryb słodkowodnych odciśnięte w skałach. Byliśmy na dobrym tropie. Przyszedł kolejny deszcz, który ułatwił nam już kompletnie wszystko.

Dawne koryto rzeki wypełniło się niewielką ilością wody. Cóż… była w tym i nasza zasługa, bo oczyściliśmy spory obszar z porastającej ziemię trawy, porostów, mchów, paproci… odnaleźliśmy brzeg starej rzeki… wystawał w postaci niewielkiego wzgórka utwardzonej ziemi. Trudno by było go dostrzec, gdyby nie nasza praca… i obfite deszcze. Teraz wystarczyło podążać zgodnie ze wskazówkami, które posiadał sir Thomas.

 

***

 

Cały czas przemieszczaliśmy się bardzo ostrożnie wzdłuż odnalezionego brzegu. Czasami gubiliśmy drogę, bo nasz ślad znikał w gąszczu traw i paproci. Poświęcaliśmy wtedy wiele czasu, by znów wrócić na właściwy tor.

Wszyscy byli poirytowani. W szczególności Anita, która uparcie twierdziła, że smocze drzewo nie rośnie w tych rejonach. Sir Thomas był bardzo podekscytowany… zdawało się, że żadne słowa sprzeciwu do niego nie docierają. Zachowywał się jakby był pod wpływem silnej gorączki.

Stare koryto ciągnęło się jeszcze wiele kilometrów w głąb puszczy. Powoli zaczynało nam brakować zapasów. Ustaliliśmy, że będziemy zmuszeni zostawić sir Thomasa, gdyby ten zwariował do reszty i próbował iść dalej mimo braku prowiantu… cóż… może nie do końca zostawilibyśmy… staralibyśmy się zmusić go by poszedł z nami.

Zbliżaliśmy się do końca naszej wyprawy…

 

***

 

Ten dzień był niepozorny. Byliśmy już zmęczeni dalszą wędrówką przez las, przez te dzikie gąszcze traw i pokrzyw. Moje ręce były całe poparzone. Na szczęście miałem w zapasie parę długich spodni, żeby uchronić nogi. Niestety Angus się nie zabezpieczył… łydki miał całe czerwone, poznaczone licznymi bąblami.

Dzięki Olegowi i jego maczecie przedarliśmy się przez wysokie zarośla. Sir Thomas zobaczył coś w oddali i natychmiast ruszyliśmy za nim. Prawie biegliśmy. Kilkaset metrów przed nami, pośród drzew stało jedno samotne o białawo-szarej korze.

Podeszliśmy do niego. Było niesamowite. Wyglądało jakby jego ogromny i szeroki pień budowały setki różnych korzeni splatających się w jedną całość. Nie inaczej wyglądały gałęzie, które rosły jedynie w wyższej partii drzewa… wysoko nad naszymi głowami. Były splątane ze sobą w groteskowym uścisku, tworząc coś na kształt czapy lub grzyba. Liście były ostro zakończone, wyglądały na palmowe.

Anita podeszła do drzewa z oniemiałym wyrazem twarzy. Wyciągnęła z kieszeni swój scyzoryk i nacięła korę. Na zewnątrz wydobył się krwisto-czerwony sok smoczej draceny. Sir Thomas był uśmiechnięty od ucha do ucha.

– Ale… – wyszeptała Anita i zamilkła.

Sir Thomas opamiętał się i zaczął szukać. Pomogłem mu, bo wiedziałem co chciał odnaleźć. Był tam… najdalej wysunięty na północ korzeń, bardzo charakterystyczny wystający wysoko ponad ziemię. Sir Thomas popatrzył na mnie oczami zadowolonego z siebie dziecka.

– Liczymy? – zapytał.

Stanąłem obok niego i powoli odmierzyliśmy trzysta trzynaście kroków. Reszta szła za nami. Odwróciliśmy się w kierunku wschodu. Słońce mieliśmy teraz za plecami. Dwanaście… trzynaście… czternaście… byliśmy na miejscu.

 

***

 

Znajdowaliśmy się teraz na leśnej polanie. Nic na niej nie rosło. Była tylko i wyłącznie ziemia zmieszana z piachem. Polanę otaczał krąg wysypany z soli. Zastanawialiśmy się po co i kto to zrobił. Wszystko było bardzo tajemnicze. Sir Thomas opowiedział reszcie na temat tego co przeczytał w książce. Nie zdradził jednak tego, że książkę napisał mój ojciec pięć tysięcy lat przed naszą erą… z resztą… i tak uważali go za wariata (mój stosunek trochę się do niego zmienił, chociaż niezbyt wierzyłem mu w tę opowieść).

– Nie widzę tu śladów żadnego miasta. – powiedział Angus. – Żadnych śladów cywilizacji… resztek fundamentów budynków… czy czegokolwiek. To po prostu las, a my siedzimy na polanie.

– Cóż… – powiedział sir Thomas. – Teraz rozbijemy obóz… jutro się tutaj rozejrzymy.

 

***

 

Tej nocy znów śniła mi się ta sama pantera. Była na smyczy. W towarzystwie jakiegoś mężczyzny, którego twarzy nie mogłem dostrzec. Starałem się do nich podejść, ale mimo tego, że postąpiłem parę kroków to wcale się do nich nie zbliżyłem. Pantera odsłoniła jedynie kły i cicho warknęła.

Ktoś szeptał mi coś do ucha… brzmiało jak ostrzeżenie. Obudziłem się. Szepty nie ustały. Moi towarzysze też nie spali. Nasłuchiwali szeptów… szeptów w nieznanym nam języku. Nie mogło być mowy o zbiorowej halucynacji. Popatrzyliśmy po sobie z przerażeniem. Sir Thomas wyszedł z namiotu i odpalił swoją fajkę. Podszedłem do niego.

– Słyszy to pan?

– Owszem. – odparł ze spokojem.

– Co to jest… kto to jest?

– Nieważne… ktokolwiek lub cokolwiek i tak mnie nie przestraszy. Jestem tak blisko… blisko tego, czego szukałem całe życie… – zamilkł. – Lepiej, żebyście nie wychodzili poza ten usypany krąg. – wrócił do swojego namiotu. Zrobiłem to samo.

Nie było Angusa. Wyszedłem na zewnątrz. Spotkałem Anitę. Przekazałem jej wieści od sir Thomasa.

– Nie widziałaś Angusa? – spytałem.

– Poszedł się wysikać… tam w te krzaki. – powiedziała i wskazała mi ręką. – Niepokojące te głosy… praw… – przerwał nam krzyk Anugsa. Chcieliśmy się rzucić mu na ratunek. Przytrzymali nas Oleg i Roman. Anita wyrywała się krzyczała.

– Spokój! – powiedział Oleg.

– Nie słyszeliście szefa? – spytał Roman. – Nie można wychodzić poza krąg. To niebezpieczne. Idiota! Po co w ogóle tam poszedł?

– Nie wiedział, że nie można wychodzić! – powiedziałem w gniewie. – Macie te swoje pukawki… może byście mu pomogli.

Sir Thomas wybiegł z namiotu. Dowiedział się o co chodzi.

– Roman… Oleg… – nie musiał mówić nic więcej. Wyciągnęli i odbezpieczyli broń. Ruszyli na ratunek Angusowi.

Czekaliśmy kilka godzin. Kilka godzin, podczas których odezwało się wiele strzałów z pistoletów Romana i Olega. Co mogło się tam takiego dziać. Szepty były coraz głośniejsze… czuć było w nich podniecenie… i… żądzę krwi. W końcu wrócili.

Oleg i Roman siedli ciężko dysząc przy ognisku. Angus był cały podrapany. Nic nie mówił. Jego wzrok był dziwnie pusty i przerażający. Zaczął mamrotać coś pod nosem.

– Co tam się stało… kto mu to zrobił? – spytałem

– Nie chcesz tego wiedzieć… – powiedział Roman i zamilkł. Wyjął z kieszeni piersiówkę… wypił duży łyk wódki i podał Olegowi.

Szepty umilkły. Poszliśmy spać. Zaprowadziłem Angusa do namiotu. Nie położył się. Siedział i wciąż coś mamrotał. Nie zmrużyłem oka.

 

***

 

Angusowi się nie poprawiło. Wciąż zachowywał się tak samo. Patrzył pustym wzrokiem w przestrzeń. Cały dzień spędziła z nim Anita. Ja i sir Thomas szukaliśmy zejścia do podziemi, o których już wcześniej wspominał. Nie widziałem niczego co mogłoby nas nakierować. Sir Thomas cały czas twierdził, że musi to być na tej właśnie polanie. Szczerze powiedziawszy to się nawet cieszyłem… po wczorajszej nocy nie miałem ochoty iść gdziekolwiek… bałem się, że skończę jak biedny Angus.

Dopiero pod wieczór nastąpił przełom. Sir Thomas coś znalazł i przywołał mnie do siebie. Wskazał ręką na ziemię. Schyliłem się. Leżał tam kamień a na nim wyryty znajomy symbol. Symbol, którym zawsze posługiwał się mój ojciec, symbol, który wyrył na drzwiach swojego gabinetu. Ankh otoczony promieniami… w tle półksiężyc. Sir Thomas też go poznał. Okolica naszych poszukiwań zawęziła się. Zaczęliśmy odgarniać ziemię wokół naszego znaleziska… nareszcie.

Grube kamienne drzwi osadzone w ziemi. Trochę czasu zajęło nam ich otworzenie. Udało się… zbliżał się wieczór. W dół prowadziły kręte schody. Ciemność…

– No to idziemy. – powiedział sir Thomas. – Zbierać się!

– Zostaję tutaj z Angusem. – powiedziała Anita. Sir Thomas popatrzył na nią jak na wariatkę… po czym machnął ręką i powiedział:

– Jak tam sobie chcesz… Oleg… zostań z nimi… tak dla bezpieczeństwa. Roman idziesz z nami. Ty chyba mnie nie zawiedziesz, co? – zawahałem się i popatrzyłem na Anitę i Angusa. Kiwnęła głową… powiedziała, że wszystko będzie w porządku. Nie wiem dlaczego, ale chciałem ją uściskać… miałem dziwne przeczucie, że już się więcej nie spotkamy.

Zabraliśmy tylko to co najpotrzebniejsze. Roman pożegnał Olega w przyjacielskim uścisku dłoni… widać on również miał podobne obawy co moje. Weszliśmy na kamienne schody prowadzące w dół… panował tu przyjemny chłód.

 

***

 

Byliśmy już na samym dole. Oświetlaliśmy sobie drogę pochodniami. Na ścianach wyryte były różne symbole… podobne do tych z książki ojca. Nie wiedzieliśmy co znaczą. Po kilku minutach wędrówki wąskim korytarzem trafiliśmy na grube, tym razem dębowe, drzwi. Roman pchnął je z niemałym wysiłkiem. Znajdowaliśmy się w ogromnej sali. Panowały tu ciemności, chodź w niektóre miejsca padały drobne strugi zachodzącego słońca… tylko skąd…

Moją niewiedzę wyjaśnił sir Thomas, który szybko obadał prawie puste pomieszczenie… nie licząc kilku posągów zwierząt… dzików… węży…

– Widzisz? – wskazał ręką popękane i ubrudzone lustra w srebrnych i złotych ramach. Potem pokazał mi kominy prowadzące na zewnątrz. – Używali zwierciadeł by oświetlić to pomieszczenie. Bardzo pomysłowe… popatrz na układ tych kominów (teraz już zarosły)… od wschodu do zachodu słońca było tutaj jasno jak w dzień.

Oglądałem posągi. Było w nich coś dziwnego… przypominały wprawdzie dziki, czy węże, ale było w nich coś nienaturalnego… coś, czego nie byłem w stanie opisać, czy wytłumaczyć.

Ruszyliśmy dalej. Znaleźliśmy się w kolejnych wąskich korytarzach, lecz po kilku minutach trafiliśmy do owalnego pomieszczenia. Pośrodku stał duży kamienny ołtarz. Na oko cztery na dwa metry. Ołtarz otoczony był posągami postaci bez głów, postaci, które trzymały włócznie. Na drugim końcu pomieszczenia znajdowały się drzwi… prowadzące zapewne do kolejnego układu korytarzy.

Sir Thomas powoli podszedł do ołtarza… długo przyglądał się symbolom, w które był opatrzony. Dotknął ich… w tym samym momencie zatrzęsła się ziemia… duże kawałki skał odpadły z sufitu… widziałem jak jeden z nich uderzył Romana prosto w skroń… na podłogę pociekło mnóstwo krwi. Po chwili sam straciłem przytomność…

 

***

 

Obudziłem się… głowa strasznie mnie bolała. Dookoła leżało pełno gruzu… obróciłem głowę w prawo. Roman był przysypany kamieniami, spod których wystawała tylko jego wielka owłosiona ręka zbroczona krwią. Sir Thomas gdzieś zniknął. Podniosłem się i lekko zachwiałem. Odzyskałem równowagę… droga powrotna była odcięta. Usiadłem na ziemi i zacząłem ciężko oddychać… na szczęście pochodnia nie zgasła… ogień dodawał mi otuchy.

Po chwili zacząłem znów słyszeć szepty… kobiecy krzyk zmroził krew w moich żyłach… usłyszałem strzały… wszystko to działo się na powierzchni. Gdzieśmy, kurwa trafili?! Drzwi naprzeciwko mnie otworzyły się… wstałem…

– Halo? – krzyknąłem. – Kto tam? Sir Thomasie? – nie było odpowiedzi. Nawoływałem jeszcze przez jakiś czas. W ciemności nagle zauważyłem czyjąś sylwetkę… była otoczona jasną poświatą. Poświeciłem pochodnią. To był jakiś mężczyzna…w ręku trzymał starą zgaszoną lampę naftową, ale zachowywał się tak, jakby oświetlał nią sobie drogę… po chwili… gdy już zdałem sobie sprawę jak wygląda… nie mogłem mieć wątpliwości… a może jednak? Przecież… wyglądał dokładnie tak jak wtedy…

– Tato?

 

 

Koniec
Nowa Fantastyka