
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
– Żyjesz?… Kot?
– Nie.
– Nie?
– Nie.
– To czemu się odzywasz?
– Spieprzaj.
– No co.. To mów, że żyjesz, a nie, że nie żyjesz. W nerwach jeszcze bym ci uwierzył i co wtedy?
– Nic… prócz tego, że udowodniłbyś jaki jesteś głupi? Nic. Kompletnie.
Mężczyzna zrobił średnio mądrą minę, jak dziecko, które wytyka język kiedy okazuje się, że jego zabawki nie są najlepsze.
– Ooo, popatrz, jaki obrażony, jaśnie pan. Kitę zadziera, a dupa nie umyta… twoja mać.
– Przynajmniej nie zadaję głupich pytań.
– A w zeszłym tygodniu kto zapytał, czy widziałem, że przy szosie rozbił się star z „Polmos-u" ?
– Musiałem odwrócić twoją uwagę, żebym mógł zabrać szynkę ze stołu… i kawy popić. Poza tym to ty byłeś głupi… Kto to widział, żeby wiadro brać i ręce zacierać i pod nosem tylko… O ja pierdole, przez rok będę miał co chlać. O Jezusku kochany!… – zacytował kot z wzorowo udawanym podnieceniem .
– Aj, bo mi nadziei narobiłeś. Ty, ale serio maczałeś ryjec w mojej kawie?
– Za dużo cukrujesz Kaziu…
– Zaraz mogę Ci przypieprzyć.
– A bardzo proszę. Tylko jakbyś nie zauważył najpierw musiałbyś się stąd wydostać, a na to się nie zanosi.
– Fakt.
Szarpnął się raz, drugi. Bez efektu.
– Ty, kot. A weź sobie po odżeraj łapy i potem uwolnij mnie. Potem zabije cię, to się odrodzisz gdzieś. Już zdrowy.
– Wiszenie głową w dół chyba nie służy ci za bardzo.
– Dlaczego? Myślę, że to wzorowy pomysł ucieczki z tego gówna, zasługujący na uwagę i szacunek.
– Z tego, co widzę to jedynie ty zasługujesz… ale na rentę. Jakbyś nie widział, pasek, którym mam obwiązane gardło znacznie utrudnia mi poruszanie głową. Poza tym nawet gdybym odgryzł sobie łapy, to jak bym potem podszedł i uwolnił ciebie? Zważ Kazik, że dodatkowo wisimy dwa metry nad ziemią, a pod nami znajdują się nieprzyjemnie skierowane w naszą stronę kolce.
– No dobra, dobra – westchnął mężczyzna spoglądając na leżące pod nimi brony „ósemki"– ale przynajmniej podjąłem jakąś próbę uwolnienia nas z tej sytuacji.
– … – kot skarcił go spojrzeniem.
– No co, ja bym spróbował na Twoim miejscu.
– Ja, ja. Już to widzę. I z resztą z zabijaniem się też odpada. Raz, jak umarłem odrodziłem się w krecie… kurwa jego mać. Nic tylko dżdżownice żreć i piach w dupie. Nawet wysrać się nie idzie… Po dwóch tygodniach sam przegryzłem rurę od szamba żeby mnie zalało, miałem fart, że odrodziłem się w kocie. Nie, nie Kaziu ja już z odradzaniem się nie ryzykuje.
– No dobra, jak chcesz.
Wisieli w milczeniu. To była jedna z takich niezręcznych i denerwujących chwil, kiedy dupa już cierpnie od siedzenia na klopie, a nie można wstać, bo poleci w spodnie. W poczuciu szarpiącej synapsy bezsilności oglądali miejsce, w którym byli. Szpar było niewiele, a przez te, które były nie przechodziło wiele światła. Bita na dwa razy. Dziś nikt nie robi takich szop. Trochę bolały ręce, trochę bolała głowa, brzuch..
– i ogon trochę mnie ciśnie…
– Co?
– Bo mi ten gnój razem z łapami związał.
– Aha.. . dobrze ci tak.
– Jak myślisz, co on z nami zrobi?
– Nie wiem. Wypuści nas, poczęstuje ciastem i przeprosi za fatygę?
-… Chyba nie zgadłeś Kaziu. Sugerując się tym, że związał nas w wielu miejscach wnoszę, że nie zamierza nas wypuścić. Kolce pod nami oraz wysokość, na jakiej nas powiesił tylko to potwierdza. Myślę też, że nie zamierza nas za nic przepraszać ani czyś częstować.
– Co więc sugerujesz Scherloku? Czyżby lokaj zamierzał nas zabić?
– Tak drogi Watsonie… nie wykluczam też perwersyjnego gwałtu.
Mina Kazimierza stężała momentalnie.
– O kurwa. No co ty, chyba nie zamierza…
– Nie wykluczam tego Kaziu, nie wykluczam.
– Musimy się stąd wydostać Kot, ale już!
– A co żeś się tak rozdziewiczenia przestraszył…
-Ano nie uśmiecha mi się. Bo co innego jak rozdziewiczam ja, a co innego ,jak rozdziewiczają mnie. Nie, nie kot. Moja dupa opuści to miejsce bez cienia skazy. Na ciutke ani ni..
– Ani zaczerwienień? A z resztą skąd wiesz, że akurat będzie chciał twojej dupy?
– Nawet o tym nie myśl. Wypluj to.
– Z tym wypluwaniem to bym na twoim miejscu nie krakał.
– Wymyśl coś!- Kazik zdenerwował się nie na żarty– Musimy zabić tego skurwiela.
– Kaziu, jakbyś nie widział to jestem związany podobnie jak ty. Jeśli cię to pocieszy, to wspomnę, że jesteś nawet w nieco lepszej sytuacji, bo ten PALANT– kot wymówił to słowo z wcale nie wymuszoną złością– powiesił mnie Plecami w dół i kiedy zachce mi się lać, to będę lał na siebie… Ty możesz jeszcze próbować się odchylić.
– Co ty– odparł mężczyzna kręcąc głową– wszystko w rzeczy wsiąknie. Już sprawdzałem.
– W takim razie nie mam dla ciebie dobrych wiadomości.
– Ty, ale powiedz mi jedno. Jak mogłeś dać mu się złapać?
– Jakby nie patrzeć , to Ty też tu jesteś.
– No tak, ale ja nie widzę w nocy, a ty przecież jesteś kot.
– Srot nie kot– prychnął Fryderyk– a ty nigdy w mordę, w biały dzień nie dostałeś? Poza tym co ja mogłem zrobić. Pogłaskać się dać mogłem. Tyle.
– A to, to byś się dał. Nie? Szujo.
– Szujo? To ty powiedziałeś żebyśmy z nim poszli. Potrzebne nam to było jak sraczka w święta.
– Skąd ja mogłem wiedzieć, że to się tak skończy.
– Może stąd, że ci to mówiłem?
– Ale ty zawsze dużo gadasz. Rzadko cię słucham.
– Dlatego wychodzisz tak, jak wychodzisz.
– Czepiasz się.
– Jasne, że tak. Myślisz, że chce mi się wisieć w jakiejś szopie czekając aż przyjdzie ten pieprzony karzeł i zerżnie ciebie i zarżnie mnie?
– Nie wiem kot. Ty masz różne głupie zajęcia.
– To jednak nie należy do moich ulubionych.
– A w ogóle…
– Co w ogóle?– wtrącił się inny głos.
Na chwilę zapanowała cisza. Potem drzwi trzasnęły z hukiem, aż zgrzytnęły zawiasy. Znów cisza. Uwięziona dwójka patrzyła jak w świetle migoczącej jarzeniówki pokazała się postać. Podwinięta kominiarka, na nogach stare, wytarte glany. Na plecach skórzana torba. W żylaste, krępe ręce chwycił niezgorzej wyostrzony strażacki toporek. Obmierzył swoich więźniów nieco znudzonym wzrokiem, podrapał się w brodę, zapalił papierosa. Wypuścił w powietrze obłok nikotynowego dymu poczym z zadowoleniem mlasnął ustami. Powtórzył pytanie:
– Że co w ogóle… Hmm?
– Że jajco – odparł Kazimierz bez zastanowienia.
– Hmm… jajco, mówisz.
Mężczyzna odetchnął przez nos i powoli zmrużył oczy zaciągnął się. Puścił dym przez nozdrza i powtórzył sobie mrucząc z rozbawieniem:
– Jajco.. jajco.. hmmm.
Podrapał się toporkiem po lędźwiach, zaczął powoli krążyć wokół nich. Nim zatoczył pełne koło zaczął niskim, łagodnym tonem:
– Wiesz Fryderyku… w życiu nie powiedziałbym, że trafisz mi się… naprawdę nie przypuszczałem, że tak podasz mi się… na tacy, powiedziałbym.
– Mogę oszczędzić Ci wrażeń. Wypuścisz mnie i jego i już nas nie ma.
Mężczyzna uśmiechnął się. Dym w powietrzu podrażnił mu oczy, które zaszkliły się łzami. Był jednak spokojny. Wyraźnie delektował się chwilą.
– Nie, nie… myślę, że jeszcze trochę cię tu zatrzymam. Chyba nie masz nic przeciwko temu i dotrzymasz mi towarzystwa?
Szczęśliwie dla siebie Fryderyk nauczył się dusić w sobie złość w czasie, kiedy jej upust nie przynosi żadnego rezultatu. Także i tym razem czuł coś podobnego, jak w czasie jazdy pociągiem, gdy przez dwieście kilometrów trzeba słuchać o lekarzach-partaczach, żyjących z naszej krwawicy politykach i wykupujących naszą ziemie Żydach z ust starej, spoconej baby, której zebrało się na zwierzenia obcemu człowiekowi. Kot także nie mógł nic zrobić, więc powiedział:
– Ależ skąd, chętnie dotrzymam ci towarzystwa, skoro nalegasz…
– Nie, nie… nie śmiałbym nalegać… to jedynie uprzejma prośba.
– Tym bardziej więc nie śmie odmówić.
Cisza ciążyła w powietrzu niczym komornik z nakazem, aż nagle:
– Tylko spróbuj dotknąć mojego tyłka, a…
Mężczyzna przerwał żarliwy apel Kazimierza z hukiem wbijając w okorowany odziomek swój strażacki toporek. Pociągnął nikotyny z rakotwora. Na zmarszczonym czole zarysowało się delikatne rozczarowanie.
– Fryderyku. To ma być ten twój słynny Kazimierz? Przyznam się, że spodziewałem się kogoś… – gestykulując rękoma pokazał, że brak mu odpowiedniego słowa.
– Dziś wszystko psieje, drożeje i kurwi się więc…
Kazimierzowi w przeciwieństwie do kota brakowało jakże cennego w takich chwilach doświadczenia. Już od dziecka miał problemy z wyrażaniem emocji, co rzadko kiedy wychodziło mu na dobre. To kogoś uderzył, to zelżył, czasem uderzył i zelżył za jednym zamachem. Po prawdzie jedyne co wychodziło mu na dobre to regularne oddawanie stolca, ale i to, prócz wyższej samooceny nigdy nie przyniosło mu żadnej innej korzyści. Cóż, nie każdy rodzi się w czepku. Z wrodzoną więc sobie energią dodał z przekąsem:
– I karleje!
Kot zastygł w bezruchu. Mężczyzna oderwał papierosa od ust. Szybciej niż ktokolwiek by się spodziewał chwycił oparte o stół grabie i długim zamachem nad głową precyzyjnie zdzielił wiszącego Kazimierza w krocze. Całe pomieszczenie przeszył dziki krzyk mający z pewnością wyrazić ból milionów uciśnionych plemników oraz osobiste niezadowolenie Kazika .
– Kaziu nie powinieneś rzucać takich wyzwisk pod adresem naszego gospodarza – kot przełknął ślinę, gdy zobaczył przekrwione oczy mężczyzny z papierosem w zębach… i z grabiami w dłoni.
Ten jednak uspokoił się i oparł narzędzie o stół. Kotu wydawało się, że zrobił to tak, by w razie czego zawsze były pod ręką. Powtórzył:
– I karleje… ostatecznie można to tak nazwać, chociaż źle mi się to kojarzy.
– Mnie też– syknął Kazimierz przez zęby.
Rzucony na posadzkę pet zgasł pod butem.
– Naprawdę, spodziewałem się kogoś innego. Wcześniej, kiedy zabijałem takie diabły, to było jakoś… trudniej… Tak, trudniej. Pamiętasz Ozyrysa?
– Tego, którego ze szczególnym okrucieństwem zabiłeś czterdzieści lat temu?
– Tak, właśnie tego.
– To nie, nie znam. Nie osobiście przynajmniej.
– Mniejsza o to. Widzisz Fryderyku, słynnego Ozyrysa na ten przykład pilnowały trzy białe tygrysy.
– Cóż, każdy ma swój gust.
– Rzeczywiście. Muszę ci powiedzieć, że było to najtrudniejsze moje zadanie. Co może cię zdziwić nigdy nie pałałem miłością do gór…
Kot zmierzył go możliwie najbardziej badawczym spojrzeniem, na jakie było go stać. W swoim dość długim i urozmaiconym wszelakimi doświadczeniami życiu widział już wiele. Ale pierwszy raz spotkał krasnoluda, który nie lubi gór i pomyślał, że rzeczywiście wszystko dziś psieje.
– … ale jak się potem okazało to właśnie nim udało mi się je wykonać.
Zaczął wyciągać papierosa z paczki, nagle spojrzał na kota.
– Myślę, że mamy chwilę czasu. Nie spieszysz się, prawda? – Zapytał uprzejmie.
– Nie, mam chwilkę. – odparł Fryderyk i nie czekając na kolejne pytanie dodał:
– Opowiedz więc o tym, chętnie wysłucham.
– Dobrze. Widzisz Fryderyku, ściganie Ozyrysa było dla mnie niezwykle długotrwałym i ciężkim zajęciem. Starannie zacierał ślady, zmieniał nazwiska, ba, nawet postacie. To przez długi czas skutecznie kierowało moje działania w próżnie. Ponadto Azja sama w sobie jest dość trudnym terenem. Sam rozumiesz, niby bieda i zacofanie, ale pieniędzy trzeba mieć więcej niż w hotelu dla szejka, no i języki trzeba znać.
– A co po rusku nie wystarczy? – wtrącił złośliwie Kazik.
– Nie dałbym rady poruszać się wystarczająco szybko wożąc z sobą dostateczną ilość wódki.
– Czyli nie wystarczy.
– Nie. Zdecydowanie nie. – Odpowiedział mu krasnolud, poczym kontynuował rozmowę z kotem– Poza tym zdobycie sprzętu to prawdziwa męka. Mało go tam… fakt, jakość jest bardzo dobra, ale trudno o niego, no i specjalistów też nie brakuje. Za dużo wiedzą, za mało pytają, zdecydowanie zbyt inteligentni. O wiele bezpieczniej jest tu. Wśród głupków można defiladować, a i tak nikt niczego nie zauważy.
– Albo zignoruje. Tak, mnie także to odpowiada– przytaknął kot.
– Nie powiedziałbym, że mi to odpowiada. Powiedziałem, że tu jest bezpieczniej. Tu człowiek nasiąka tym gównem i głupieje. Spójrz na siebie Fryderyku…
– Może masz w tym trochę racji.
– Wracając do rzeczy. Wiesz co zgubiło Ozyrysa?
– Nie oczekujesz odpowiedzi jak mniemam?
– Nie. Zgubił go tlen, a raczej jego brak. Początkowo ścigałem go do wysokości czterech tysięcy metrów. Potem role się odwróciły.
– Odwróciły?
– W rzeczy samej. Popełniłem kilka błędów, mówię ci w górach o nie nietrudno i tak z myśliwego stałem się zwierzyną.
– To znaczy…
– To znaczy wyprzedziłem go. Przyznam, że zdziwiłem się kiedy zorientowałem się, że teraz to ja jestem ścigany. No i te tygrysy. To była dla mnie dość nie przyjemna sprawa.
– Nie miałeś broni?
– Owszem, miałem. W górach zdarzają się jednak lawiny, które mogą pozbawić wielu rzeczy.
– Tym bardziej, że jak przypuszczam nie były to zwykłe lawiny?
– Muszę przyznać, że Ozyrys miał do tych spraw spory dar… tak, pod tym względem nawet mi imponował.
– Cóż za szacunek dla wroga.
– Raczej zdrowa ocena płynąca z doświadczenia.
– No tak… ale powiedz, jak więc uporałeś się z tygrysami? Przyznam, że jestem tego ciekawy.
– Widzisz, jak zauważył Twój kompan jestem karłem, a uściślając krasnoludem. Jak wspomniałem, do gór nigdy mnie nie ciągnęło, jednak we wrodzonym spadku otrzymałem zdolność lepszego wykorzystania tlenu znajdującego się w powietrzu.
– He, He no racja. Pod ziemią to się kwiatków nie nawąchacie co? Chyba, że od spodu. – Rzucił w niekontrolowany przez siebie sposób Kazik, poczym opamiętał się i naprężył z mocno zaciśniętymi powiekami czekając na kolejny cios. Krasnolud jednak zachowywał się, jakby nie usłyszał tej uwagi i mówił dalej.
– Tak więc, im wyżej wchodziliśmy, tym większą miałem przewagę. Nie potrafię podać ci wysokości, ale musiała być dość znaczna, bo biedne tygrysy były naprawdę przytępione. Wystarczyło, że obrzuciłem je kamieniami. Zanim do mnie dobiegły… w zasadzie nie, to ja musiałem do nich podejść. Cóż ostatecznie niedokarmione zwierzęta zdawały się być mi wdzięczne kiedy je dożynałem.
– Skąd wiesz, że były niedokarmione?
– Gdyby były naprawdę głodne zżarły by się nawzajem, albo spróbowały by wziąć się za Ozyrysa.
– Hmm… no tak. W zasadzie mógłbym ci pogratulować.– odparł w zamyśleniu kot.
– Cóż za szacunek dla wroga.
– Raczej zdrowa ocena płynąca z doświadczenia.
– No tak…
– Ale powiedz. Tygrysy to jedno, a Ozyrys?
– Panowanie nad trzema strażnikami to ogromny wysiłek. Nie mam takich zdolności, ale to wiem na pewno. Zresztą na to sam sobie już odpowiesz. Ozyrysa przynajmniej osłabiło to na tyle, że stać go było jedynie na małą lawinę.
– Myślę, że tu go nie doceniłeś.
– Możliwe, ale raczej nie będzie mi dane się o tym przekonać.
– To znaczy?
– To znaczy, że nie puszcza się lawiny stojąc w jednej linii ze swoim wrogiem.
– Chcesz powiedzieć…
– Że moje morderstwo ze szczególnym okrucieństwem, którego rzekomo dokonałem to bujda. Zabrała go lawina, z którą spadł w przepaść. A cała ta krew i flaki to od tygrysów. Jak mówiłem wcześniej straciłem wiele rzeczy. Jedzenie także.
– Doprawdy dziwna historia. – powiedział kot z wyraźną nutą głębokiego zamyślenia.
– W rzeczy samej.
– Hmm…
Krasnolud odwrócił się w stronę Kazimierza.
– Tak?
– Powiedz… dobre jest mięso tygrysa?
Zmarszczyło się czoło, świsnęły grabie, zapiekło w kroczu. Szopę ponownie przebiegł krzyk, lecz tym zrazem nieco stłumiony. Niedobór dźwięku zastąpiły łzy… w końcu jednak odpowiedź padła.
– Takie sobie. Smakuje jak kurczak.
Spojrzał na kota.
– Wybacz, zdenerwowałem się.
– Nic nie szkodzi.
– Przepraszam, ale muszę was na chwilę zostawić.
– Nie spiesz się.
Kazimierz odezwał się gdy tylko zamknęły się drzwi.
– Przysięgam, zabije skurwysyna. Zabije.
– Ty myśl lepiej jak się stąd wydostać.
– Myślę przecież, cały czas myślę… jak psa zabije.
– Uspokój się w końcu. Zachowujesz się jak dziecko.
– Ciekawe jak ty byś się zachowywał gdybyś dostał grabiami po jajach.
– Ach, wyolbrzymisz wszystko. Jak zawsze.
– Ty lepiej powiedz czego on od Ciebie chce i po cholerę wiąże się to ze mną. Byłoby mi lżej gdybyś sam obrywał za swoje grzeszki.
– To już kwestia do dyskusji. Mnie przykładowo jest lżej, kiedy jesteś tutaj. A czego chce? Bóg jeden wie, ale obawiam się, że w obecnej sytuacji cokolwiek by to nie było, to i tak to dostanie.
– A co, taki fachura z niego?
– Można tak powiedzieć. Wygląda jak pospolity jebak, któremu nie starcza na alimenty ale mówię ci, ten krasnal to cholerny artysta w zabijaniu ludzi i nie tylko. Zwłaszcza nie tylko.
– Ale gdzie tu ja?
– Jesteś względem mnie. Nic osobistego.
– Jakoś mnie to nie pociesza.
– I nie powinno.
– Mógłbyś kogoś wezwać? … tak wiesz… telepatycznie?
– Mógłbym. Ciebie, ale to nam raczej nie pomoże.
– A kogoś innego?
– Nikogo, kto mógłby nam pomóc.
Dopiero teraz zaczęło się rozsądne rozumowanie .
– A ta szopa? Wiesz w ogóle gdzie my jesteśmy?
– Skąd mam wiedzieć. Mówiłem ci żebyśmy z nim nie szli, to nie…
– No co.. nie zapowiadało się źle.
******
Kukułka wybiła dwunastą. W deszczowe południe jej mizerny głos wydał się jeszcze bardziej mizerny niż zwykle. Kot jak to kot…
– Zabieraj mordę z mojego talerza! Won nieczysta zarazo, ale już!
– Dobra grochówka Kaziu… – Rzucił Fryderyk oblizując pyszczek, sadząc długimi susami przez kuchnie w poszukiwaniu schronienia. Lecący za nim blaszany talerz chybił celu. Seria była jednak dłuższa, dopóki coś było w zasięgu ręki. Dwa noże, jeden wbity w podłogę, drugi w szafę efektownie sterczały prezentując rządze mordu. W obronie zupy człowiek zdolny jest do wielu rzeczy.
– Już?
– Jeszcze nie…
– A teraz?
– Ok. Już mi przeszło, możesz wejść.
Kot powoli i czujnie wszedł do kuchni starając się nie odrywać wzroku od siedzącego mężczyzny i jednocześnie kątem oka szukając miejsca, w które ewentualnie mógłby uskoczyć. Tak w razie czego. Dopiero po pięciu minutach miał odwagę podejść do postawionej na podłodze miski.
– No co, przecież ja już tego nie zjem. Nie po tobie. Zacząłeś to skończ.
Mrucząc pod nosem dość niepewnie zabierał się do posiłku. Kazimierz był za spokojny i miska stała zdecydowanie zbyt blisko niego. Niemniej dobra kiełbasa…
– Mrrr… mrrrr… mrrr…– mruczał kot chciwie chłeptają zupę
– A jak! Ja zawsze robię dobrą grochówkę.– odparł z dumą Kazimierz.
Z nowego talerza włożył dwie łyżki do ust, przygryzł chlebem. Potem wziął pełen dziwnego zadowolenia wdech i powiedział:
– Weź spróbuj trochę z dna!
Fryderyk zdążył w ostatnim momencie. Koci refleks uchronił go przed wdeptaniem w miskę. Zupa fantazyjnie chlupnęła i efektowną mozaiką rozlała się po spodniach i podłogowych deskach.
– Wiedziałem. – Syknął kot.
– Ja, ja. Jak wiedziałeś to po co przyłaziłeś.
– No… nie byłem pewien. Kurde widziałeś? Jest jeszcze szybkość, co ?
– Gówno tam szybkość. Buty miałem ciężkie, dlatego zdążyłeś. Najadłeś się?
– No, a co?
– Jedziemy do miasta.
– Do Stefana?
– Mhm.
– O której chcesz iść?
– Chciałem wieczorem, ale pójdziemy teraz.
– Po co w ogóle tam idziemy?
– Ostatnio słyszałem, że ludzie giną, że zwłoki jakieś feste poturbowane… Dziwna sprawa.
Kot wydał się dziwnie zmieszany. Rzucił szybko:
– Wiem, wiem, też o tym słyszałem. No, ale co to nas obchodzi?
– W sumie to nic, ale mam jakieś dziwne wrażenie. Poza tym nie lubię, gdy w okolicy zabija ktoś oprócz mnie. Czuje się wtedy ograniczony.
– Myślisz, że globalna gospodarka pragnie zarżnąć twój small biznes ?
– Powiedzmy. A ty co taka znieczulica społeczna. Nigdy nie chciałeś pomóc ludziom?
– No nie wiem, czy ratowanie ludzi z rąk jednego oprawcy, by móc zabijać ich samemu nazwałbym pomocą. A poza tym jestem tylko przeklętym kotem z piekła. Przegryzam niemowlętom gardła w kołyskach, sram na wycieraczki. Sprawiam też, że mleko kwaśnieje i przebiegam przez drogę przynosząc pecha. – Powiedział kot ze słodko pachnącą ironią– Nie stać mnie na akty współczucia. Etyka zawodowa. Rozumiesz.
– Idziesz, czy nie?
– Jasne, że idę.
– To wyłaź.
– Nie wycierasz podłogi?
– To jest twoja kolacja, nie chcę pozbawiać cię posiłku.
– A spodnie?
– Wyschną po drodze.
Klucz zgrzytnął w zamku. Drzwi zamknięte.
– Cholera, pełno tych gratów tu…
– Ciekawe kto je tak poukładał.
– A spadaj. Czasu nie miałem…
Rower zahaczając o różne przedmioty i przewracając inne wreszcie dał się wyciągnąć na powierzchnie w zasadzie nie powiększając panującego w szopie rozgardiaszu.
– Ej… – zaczął kot nie rozumiejąc jednej kwestii.
– Co ej.
– Jak ja mam na to wsiąść?
– A kto ci każe wsiadać?
– A jak dojadę do miasta?
– A nie wiem. Możesz pobiec za mną na ten przykład.
– Jasne, jasne… że ty może rowerkiem sobie podrałujesz, a ja będę łapy zdzierał?
– W rzeczy samej. Dobrze to ująłeś.
– Chyba nie mówisz tego poważnie?
– Fryderyku, jestem dorosłym człowiekiem, a to wymaga ode mnie abym był poważny.
– Gówno tam– zdenerwował się kot – zabierzesz mnie na ten rower. Nie obchodzi mnie jak.
I chyba powiedział to w złą godzinę…
To był dobry dzień. Wypogodziło się. Było co prawda trochę zimno, ale ani nie wiało, ani nie padało. Za prąd nawet nikt nie zbierał, a za krzakami nie czaili się jehowi w każdej chwili gotowi ujawnić prawdziwe oblicze Pana. Tak, to był wzorowy dzień na przejażdżkę rowerem. Kazimierz jechał przez las w nadzwyczaj dobrym humorze. Szczerzył zęby w uśmiechu i wesoło pogwizdując nie zwracał uwagi ani na drogowe ubytki, ani na cienkie, leszczynowe gałązki, które chłostały go raz po raz, gdy przejeżdżał z jednej strony drogi na drugą. I w zasadzie nie można byłoby dojść do tego, co jest przyczyną takiego zachowania, gdyby nie pomiaukujący kot, ciasno przywiązany sznurkiem do rowerowego bagażnika. Owinięty zwierzak równo przylegał do cienkich prętów i z dość niewyraźną miną reagował na wszystkie dziury i chłostające go cienkie gałązki. Szorstki sznurek wżynający się w całe ciało także nie był mu w smak. Kot pomiędzy stęknięciami wywołanymi przez ból i rzucaniem przekleństw w różnych językach obmyślał plan zemsty. Od czasu do czasu pobłyskiwało też pytanie… Po co ten przygłup przeciągnął mi sznurek między jajami?… Przyznał, że jeśli miał to być bodziec, który osłabia przyjmowanie innych bodźców, to była to wyjątkowo głupia koncepcja oszukiwania synaps.
Miasto jak zwykle przywitało ich chłodno, bez większego entuzjazmu. Wzajemnie zresztą. Nieco zamglone oczy podupadłej materialnie i duchowo aglomeracji wymieniały się cierpkimi spojrzeniami z dwójką jadącą na rowerze. Ich wzajemne relacje w zasadzie przypominały robienie sobie na złość, coś jak w rodzeństwie w wieku przedszkolnym. Tu psota, tam psota. Jak to w zwykłej, patologicznej rodzinie. Miasto było i może szare, ale na pewno nie martwe. Takie przynajmniej było wrażenie. Kot już nawet przyzwyczaił się do sznurków, no może jeszcze ten w pachwinie trochę się wżynał, ale jak trzęsło to przynajmniej nie szarpało.
– Co tu tak żywego ducha?
– Zdejmij ten cholerny sznurek.
– A… już, już. Co? Gniewasz się? Ale za co, przecież ja to z troski… Nie chciałem żebyś spadł.
– Już ja znam twoją troskę.
– I wzajemnie.
Kot wyprysnął spod rozciętych sznurków. Garbił się i przeciągał rozluźniając obolałe mięśnie.
– Tak, tak kot. Ja już od dawna ci mówiłem, że przydałoby ci się trochę ruchu. A ty nic tylko swoje mruczałeś, ale jak to mówią lepiej źle jechać niż dobrze iść. – Mówił z uśmiechem Kazik zawijając biały powróz na łokieć.
– W dupie mam twoje przysłowia.
– Nie unoś się. – skarcił go spod oka patrząc z góry – dobrze wiesz, że za darmo nie dostałeś.
Kot popatrzył i jakby zwiesił uszy. Rzeczywiście, zasłużył.
– Dobra. Pod górkę idziemy z buta. Oooo jezuuu – Kazik poklepał się po kieszeniach – zdyszałem się jak pies, muszę zapalić.
Szli powoli. Kot trzymał się mniej więcej na długość roweru za mężczyzną. Nie lubił dymu, całe futro potem śmierdziało. No i niezdrowo tak. W oddali widać było krzyż zamontowany na dachu kościoła. Postanowił przerwać ciszę.
– Ty, a Stefan teraz nie ma mszy?
– A co, chcesz iść?
– Kotów nie wpuszczają.
– I słusznie, kto by tam chciał klęczeć w kocim gównie.
– Racja, już tam jest dosyć obłudy i zepsucia żeby wpuszczać tam sługi szatana. Chrześcijanie wolą sami wypróżniać się na swoje ołtarze.
– A co ty dziś taki nie w sosie?
– Nie wiem… tak jakoś czuje, że niedobre rzeczy wiszą dziś w powietrzu.
– Niedobre mówisz… że deszcz w sensie? Sraczka? Niechciana ciąża? Postępująca demoralizacja młodzieży i upadek kultury…
– Daj spokój Kaziu – wtrącił się kot – widzisz, że nie mam humoru.
– Coś gorszego jeszcze?
– Nie wiem. Sam nie wiem.
Bramy kościoła stały otworem. W zasadzie zawsze tak stały. Nie to, żeby niebyło komu zamykać. Kościół zaprasza swoje baranki całodobowo. Spora budowla z czerwonej cegły była chyba jedynym, dobrze utrzymanym przybytkiem. Taka perła. W kupie gnoju.
– Nie no, mszy nie ma. Światła pogaszone.
– Może Stefan sam…
-No to, że jest księdzem nie znaczy, że lubi chodzić do kościoła.
– W sumie…
– Idziemy na plebanie? – Rzucił kot idąc po krawężniku oddzielającym chodnik od równo przyciętego trawnika. Dobra mieszanka– przyznał w duchu patrząc na źdźbła.
– Co? No… yhym… tak. Na plebanie. – odparł Kazik oderwany od wgapiania się w piorunochron zamontowany na dachu świątyni.
– Ty – kot dalej idąc po krawężniku wywijał ogonem łapiąc równowagę– ale zobacz, drzwi od kościoła są otwarte.
– Serio ?
– No, sam zobacz.
Kazimierz poszedł i po chwli pociągnął przymknięte drzwi do siebie.
– I co?
– Rzeczywiście– odkrzyknął kotu – Dziwne. Stefan zawsze kościół zamyka. I chodnik zadarty jest, jakby ktoś się o niego przewrócił.
– Dobra, zamykaj. Idziemy do niego. Może zapijaczył się znowu.
– O nie, kot. Wątpię. Fakt, on wychlać to lubi, ale bez przesady.
– No, może masz rację. Idziemy.
Plebania, jak plebania. Tam gdzie pieniądze, tam biedy nie ma, to i też budynek wyglądał jak należy. Ładna, czerwona dachówka dziwnie przypominająca tą, przykrywającą kościół elegancko wieńczyła teologiczne centrum ze ścianami zrobionego na białego baranka. Choć biały baranek, był w głównej mierze raczej założeniem estetycznym i ekonomicznym… dopiero później symbolicznym.
– Ty, ale zobacz. W piwnicy okno otwarte, śmietnik przewrócony. Może naprawdę zachlał.
– Zaraz sami zobaczymy.
Na schodach błotniste ślady. Kot zatrzymał się.
– Co jest?
– Stefan nie nosi takich butów.
– Może kupił nowe.
– Stefan?
– No dobra, może miał gości?
– Stefan?
– O, patrz cwaniaka. Może teraz ty wymyśl jakąś teorię, co ?
– Raz– kot zaczął z powagą– Stefan nawet gdyby kupił buty, to po jaką cholerę miałby kupować takie, które są mu za małe? A co do gości… Nikt nie odwiedza proboszcza w pojedynkę. Otwórz drzwi, wchodzimy.
Kazimierz zdeptując peta spojrzał do środka przez kolorowe okienko w drzwiach. Nacisnął klamkę. Było otwarte. Kot szedł dość powoli, jakby był w zupełnie nowym dla niego miejscu. Cały rozgardiasz, który ukazał im się w całej rozciągłości rzeczywiście diametralnie zmieniał dom proboszcza. Kazik cofnął się do drzwi.
– Cholera.
– Co?
– Chciałem drzwi zakluczyć, ale zobacz.
Wyrwany zamek zdecydowanie utrudniał mu to zadanie.
– Zastaw chociaż szafką na buty – zaproponował kot– Drzwi otwierają się do środka. Zawsze to chwila czasu więcej.
– Albo mniej, jak to my będziemy spieprzać.
– Potem będziemy się martwić.
Mężczyzna przytaknął w milczeniu i postawił sięgający my do kolan mebel w poprzek korytarza, tuż przy drzwiach.
– Idziesz do kuchni?
Idziemy razem, Kazik. Coś mi tu nie pasuje. Nie ma co się wygłupiać.
Kazik podrapał się w głowę i pociągnął nosem.
– Dobra. Idziesz pierwszy.
Kuchnia wyglądała tak, jakby sześć kucharek zorientowało się, że nie ma co jeść i zaczęły szukać winnej. Szafy i szuflady pootwierane. Na podłodze rozrzucone sztućce, pokrywki, patelnie. Na ścianach grudki szkła. Ktoś widać rzucał szklankami. Niecelnie. Szkło chrzęściło też pod butami Kazimierza. Kot skakał po szafach.
– Ale burdel.
– To twoja plebania Kaziu, nie burdel.
– Dobra, dobra. Idź do salonu.
Kot przeskoczył na zlew, ze zlewu na dywan w dużym pokoju gdzie był włączony telewizor. Fryderyk szedł wzdłuż oparcia skórzanej kanapy. Oświetlała go scena walki. Steven Segal mimo upływu lat dalej sprowadzał bliźnich z drogi występku i niegodziwości dając im dobre rady. I wpierdol. Wszystko jednak, nawet krzyk przypakowanego gringo nie znajduje ujścia w głośniku. W rogu ekranu, na małym, niebieskim prostokąciku wyświetlał się napis „mute". W pokoju jednak sytuacja analogicznie przypominała kuchnie. Woda z przewróconego wazonu, kropla po kropli ściekała na podłogę. Kwiaty biernie czekały, aż ktoś wstawi je na powrót do wody, tak, by zamiast szybkiej śmierci przez wyschnięcie zagwarantować sobie powolną agonię w jakimkolwiek naczyniu. Kazimierz wszedł z kiełbasą w ręku.
– No co. Jak się denerwuje to zawsze jem.
– Podejrzewasz kogoś?
Kazimierz mając dokładnie wypchaną jamę ustną pokiwał tylko przecząco głową.
– Ja też nie. – odparł kot.
Przełknął.
– Idziemy do gabinetu.
Drzwi do gabinetu nosiły ślady wybicia z kopa, jakby sam Steven na chwilę wyszedł z telewizora. Wisiały leniwie na pokrzywionych zawiasach. Bałagan nie zdziwił ich wcale.
– Czujesz to?
– Dym?
– Nie, jak Cię w chuja robię – zdenerwował się kot– jasne, że dym.
– Już od salonu coś tak zalatywało. Ale skąd to ?
Kot podszedł do regału z książkami.
– Stąd. Otworzysz?
Kazimierz stanął obok kompana.
– Która?
– Pochwała głupoty.
Mężczyzna popatrzył na równo rozmieszczone egzemplarze…
– Trzecia półka, pierwsza z brzegu. Nie, z lewej strony – instruował kot.
Kazik przesunął dzieło Erazma. Coś kliknęło, regał jakby opadł. Potem odsunął się po gładkich, chromowanych szynach. Odsłoniło się też przejście niknące w ciemnościach.
– Zapal światło, Kaziu.
Migoczące jarzeniówki zrobiły co swoje. Pokazały szare, betonowe schody i unoszący się dym. W dole coś się poruszyło. Zeszli bez słowa. Kot bez słowa układał coś w głowie. Kazimierz… jak to Kazimierz wziął w rękę opary o ścianę szpadel i gdy tylko zidentyfikował ów kształt przyspieszył z narzędziem ułożonym jak do szturmu.
– Gdzie jest proboszcz!?
– Cccc… co?
– Gdzie do kurwy jest Stefan!?
Kot stał z tyłu próbując domyśleć się całej sytuacji.
*****
– Łooo…. Jezuniu słodki. A, a kur…
Telewizor bez emocji wyświetlał to, co miał do wyświetlenia. Zapasjonowany widz jednak nie odrywając załzawionych oczu ładował sobie do ust parzoną kiełbasę umoczoną w słoiku z sarepską. Przepchnął kęsem chleba, sporadycznie zapijając herbatą z metalowego kubka.
– Aaaa, ale gorąca.
Pociągnął nosem, poczym dalej zagapił się w ekran.
Dzwonek do drzwi. Dopiero za trzecim razem postanowił zareagować. Zatrzymał film. Z nadzieją szybkiego załatwienia sprawy poszedł zobaczyć, kto zakłóca jego bezcenny spokój. Otworzył drzwi, nikogo niebyło. Rozdrażniony wracał już do pokoju, kiedy znów usłyszał dzwonek do drzwi.
– No co, do cholery – zamruczał pod nosem.
Szarpnął drzwi. Nikogo niebyło.
– Tutaj jestem.
– Co? – spojrzał w dół.
– Witam.
Zmieszany cofnął nogę za próg. Szybko jednak wrócił do siebie. Słowa rzucał szybko, wręcz agresywnie. Liczył, że to pozwoli na szybkie zakończenie konwersacji.
– Na wieki wieków amen. W jakiej sprawie?
– W prywatnej.
Trafiła kosa na kamień.
– Co? – Zbity z pantałyku wybałuszył oczy.
– W osobistej, mogę wejść? Pada…
– Kropi tylko. Czy to pilna sprawa?
– Pilna? Tak, wydaje mi się, że to pilna sprawa. Więc jak? Kropi już cały dzień i mimo wszystko jestem mokry.
– Jak przestanie padać to wyschnie– rzucił chcąc pozbyć się rozmówcy.
– A więc kropi, czy pada?
– Zależy gdzie kto stoi.
– Mhm. Ale to przecież nie zmienia faktu.
– Ale zmienia punkt widzenia.
– To prawda – włożył rękę do kieszeni– ale czy sługa boży może odmówić biednemu pomocy? Księże Stefanie…
Ksiądz Stefan chwycił się za koloratkę i poprawił ją, chociaż dobrze wiedział, że nie trzeba jej poprawiać.
– Czy my się znamy? – wychylił głowę na zewnątrz i rozejrzał się po podwórku.
Niebyło nikogo więcej.
– Nie, nie znamy się. To tylko ja księdza znam.
– Na to wygląda– rzekł zamyślony– zapraszam do środka.
– Dziękuję.
Weszli. Ksiądz zamknął za sobą drzwi.
– Nie zdejmie pan kurtki?
– Nie, myślę, że nie zabawię tu długo.
– Ale jednak postanowił pan wejść.
– Tak. W końcu pada.
– Kropi tylko.
Gość spojrzał w okno odsłaniając firanę. Ksiądz w tym czasie zmierzył go szpiegowsko– badawczym spojrzeniem. Spostrzegł niewiele prócz tego, że łokcie mężczyzny znajdują się na wysokości parapetu.
– Tak… kropi – zgodził się wreszcie. – Sprowadzają mnie pewne sprawy. Sprawy, powiedziałbym natury zawodowej, proszę księdza.
– Natury zawodowej? Pan chyba nie ze skarbówki?
– Nie, a…
– A więc jaka branża? – zapytał podejrzliwie ksiądz.
– Powiedziałbym, że w pewnym sensie zbliżona do profesji księdza.
– Chyba nie do końca rozumiem.
– Trzeba wierzyć, księże. Nie rozumieć.
– Oczywiście… I wierze, że zdradzi mi pad powód swojej wizyty?
– Oczywiście. Bez tego w końcu nie załatwiłbym niczego.
Ksiądz spojrzał na film.
– Do rzeczy, spieszę się.
– No tak. Czas to pieniądz.
– A ja zawsze byłem oszczędny.
– Ja także.
– Więc?
– Potrzebuje pewnej informacji. Zna pan wszystkich swoich parafian?
– Oczywiście, jestem proboszczem.
– W rzeczy samej. Jest ksiądz proboszczem.
Gość powoli wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, gestem chciał poczęstować księdza, ale ten odmówił. Błysnęła zapalniczka, po chwili w pokoju unosił się dym. Schował rękę z powrotem do kieszeni.
– A jak z wiarą w parafii? Nie ma ksiądz problemów z krzewieniem chrześcijaństwa?
– Taaa. Myślę, że wyciąłem już wszystkie święte dęby i wytępiłem pogan. Jednakże coś zrobić zawsze się da.
– W końcu trzeba jakoś zarabiać na życie.
– W rzeczy samej.
– Cóż… widzę, że ksiądz nie zamierza zbytnio mi pomóc?
– Nie.
– To zmienia punkt widzenia.
– Zależy kto gdzie stoi.
– Hmm… to prawda… A co jeśli stanę tu– zastawił wyjście z pokoju– i wyciągnę o ten pistolet i skieruję go w Twoją stronę?
Ksiądz przełknął ślinę.
– Tak, to zmienia punkt widzenia.
Stali naprzeciwko siebie. Karzeł przy oknie z starym Walterem w krępej dłoni. Cały zresztą był krępy. Krótkie nogi, ręce to samo. Tułów też. Szczęka jak cegła. Zarost wydawał się być sztywny jak włosie stalowej szczotki do zdzierania rdzy. Ksiądz, który czuł lekką giętkość w kolanach patrząc na przekrwione, obojętne oczy swojego rozmówcy miał wrażenie, że broda stanowi idealne odzwierciedlenie jego charakteru. Gnój. Co gorsza była to najrzadsza jego odmiana… inteligentny gnój. Stefan, który od czasu do czasu rozglądał się po pokoju doskonale zdawał sobie z tego sprawę. On jednak także nie jedno przeszedł. Wziął do ręki różaniec.
– Szukam diabła księże proboszczu.
– Idź do piekła.
Karzeł jakby nie słyszał księdza.
– Szukam tu, w tej parafii.
– N…
– Niech tylko ksiądz nie mówi, że nie wie o co chodzi. Księdzu nie wolno kłamać.
– Nikomu nie wolno kłamać.
Upuścił różaniec, po czym podniósł go. Powoli.
– To prawda. A więc? Gdzie go znajdę? I tu już zawczasu uprzedzę, że nie zakładam, że w czasie tej rozmowy nie otrzymam interesującej mnie informacji.
– To nie jest takie łatwe.
– Pewnie, że nie… ale do rzeczy.
– Ja… – ksiądz znów upuścił różaniec poczym wyciągnął po niego drżącą rękę. Powoli. – Ja nie wiem gdzie on jest.
– Oczywiście, że nie. Ale przecież gdzieś mieszka, coś je i gdzieś śpi. Wskażesz to miejsce. To wszystko.
– A potem? – Ksiądz ruchem głowy wskazał na wyciągnięty w jego stronę pistolet.
– Cóż.. w końcu każdy z nas dąży do Pana, nie prawda?
– Ale nie każdemu się spieszy.
Ksiądz upuścił różaniec. Spojrzał pod stopy, potem na karła. Schylił się, tym razem kucając. I potem, czego nikt się nie spodziewał, złapał za stojący między nimi stół i niezwykłą dla siebie żwawością dźwignął go i przewrócił. Przyciśnięty dębowym blatem karzeł odruchowo wypalił z Waltera. Ksiądz słysząc stukot upadającego pistoletu kopnął jeszcze w stół. Będący po drugiej stronie karzeł stęknął, gdy żebrowy kaloryfer skutecznie uwierał go w plecy. Nim zepchnął z siebie blat ksiądz był już w kuchni. Po raz pierwszy w życiu docenił wartość porządku, o który dbała przychodząca dwa razy w tygodniu gosposia. Noże były tam, gdzie zawsze. Trzecia szuflada od góry. Przez chwilę spojrzał na swoje odbicie w płazie noża. Twarz miał czerwoną, był równie mocno zdenerwowany co przestraszony. Ale był też zdecydowany. Ruszył z powrotem do pokoju.
– O kurwa– padł płasko.
Strzał. Kawałki tynku roztrysnęły się po pomieszczeniu. Stefan miał ochotę nie wstawać, ale wiedział, że na to jedno nie może sobie teraz pozwolić. Na półleżąco cisnął jeszcze nożem przed siebie. Nie trafił, ale miał przynajmniej czas, żeby ewakuować się z powrotem do kuchni, co uczynił bezzwłocznie. Z szuflady wyciągnął drugi nóż, który zaraz przyfurkotał do pokoju. Rzucony był co prawda na ślepo, wybił szybę w meblościance , ale miał on przekazać bardzo ważną informację. Nie wchodzić. Z pokoju jednak kontra wyszła równie szybko. Pierwszy strzał drasnął futrynę i wpadł do kuchni przebijając drzwiczki od szafy. Drugi zbił szybę i dwie filiżanki. Białe, porcelanowe, od biskupa na nową parafię… szkoda. Trzeci i czwarty przeszły już przez całą kuchnie wbijając się w ścianę z pięknymi rozpryskami. Takie argumenty zmusiły księdza do przeprowadzenia zdecydowanego odwrotu. Chwycił w garść noży i kilka widelców i cofnął wycofał się gęsto rzucając tym, co wpadło pod rękę. A wpadało różnie. Z taką samą rotacją szedł i talerz i deska do cięcia. W przypływie emocji poleciało i radio, choć standartowo ksiądz Stefan stanowczo wystrzegał się rzucania przedmiotami o wartości większej niż piętnaście złotych. W końcu nawet ratowanie życia ma swoje granice. Wreszcie dotarł do wyjścia. Zamknął drzwi. Huk. Stefan zbladł i cofnął się o krok. Złapał się za gardło. Dopiero teraz przyznał, że wstawienie w każdej futrynie na plebanii antywłamaniowych drzwi było dobrym pomysłem. Warto było znosić skargi parafian za niepotrzebny wydatek i trwonienie „naszych" pieniędzy. Ksiądz wiedział co robi, tak przynajmniej wmawiał sobie i swoim wiernym, szczególnie tym w wełnianych beretach, oraz rolnikom, którym nawet niedzielne ubranie nie pomagało w zabiciu zapachu chlewa, jaki nosili za sobą wszędzie. Co z tego, że drzwi były kradzione, ważne, że zatrzymywały kule. Bóg czuwał. Niech Jezus błogosławi prezesowi Gerdy, że nie oszczędzał na materiale. Kilka spokojnych oddechów, coś trzeba było zrobić. Głos z za drzwi.
– Księże proboszczu… Nie było to zbyt rozsądne.
– Każda owieczka czasem błądzi.– rzucił szybko szukając czegoś, czym mógłby się bronić. Lub czym zaatakować.
– Cóż, niedoskonałość ludzkiej natury bywa złośliwa. Niemniej wiedz, że byłem z Tobą troszeczkę nieszczery. Nie wiedziałem, że masz diabła w parafii, domyślałem się tego, ale równie dobrze mogłem się domyślać numerów w totka. Dopiero, gdy przewróciłeś na mnie stół moje domysły okazały się prawdziwe.
– Ale skądś jednak musiałeś wiedzieć, gdzie przyjechać.
– Owszem musiałem.
– A więc kto?
– Dobrze wiesz kto. Dobrze wiesz też, że kościół nie wybaczy ci takiej zdrady.
– Wierzę w Boga, nie w kościół.
– I dla tej wiary ukrywasz diabła?
– Nie ukrywam, sam sobie mieszka. I nie jest szkodliwy. Przynajmniej nie na tyle, by zasłużyć sobie na wizytę inkwizycji.
– Oni wszyscy zasłużyli na naszą wizytę.
– Nie widzicie belki w oku własnym.
– Drzazga w cudzym wystarczy. W zupełności.
Ksiądz puścił słowa mimo uszu. Schylił się do szafki na buty. Nareszcie…
Karzeł próbował wyważyć drzwi, ale nie otwierały się ani na odrobinę i trzymały mocniej niż pośladki w kolejce do ustępu. Dopiero po drugim wystrzale z pistoletu zamek zaprzestał spełniać powierzoną mu funkcję. Karzeł otworzył drzwi, wypadł na korytarz. Pusto. Szybko przeczesał wzrokiem otoczenie. Zobaczył otwarte wejście do piwnicy. I kiedy zbiegł na dół równie szybko zorientował się, że księdza tam nie ma. Był jednak rzucony z góry stary granat. Stefan wiedział, że granat, z racji wieku nie posiada już pełnej siły rażenia, ale żywił niekłamaną nadzieję, że jeśli nie sam wybuch, to chociaż ruszona jego siłą zawartość piwnicy składająca się z różnego rodzaju żelastwa i słoików z ogórkami wystarczą, by postawić niechcianego gościa przed obliczem najwyższego. Potem ukrył się i czekał. Nie czekał jednak karzeł. Widząc toczący się granat wskoczył na piec od centralnego i nie bawiąc się w zbytnie sentymenty, zasłaniając twarz kurtką wyskoczył przez zamknięte okno. Mimo krótkich nóg zdążył schować się za schodami… Tak on, jak i Stefan czekali na wybuch z podkulonymi nogami, jak małe dziecko, które boi się burzy.
Dwie minuty. Nic.
Stefan otworzył oczy. Powoli. Potem na czworaka ewakuował się do salonu.
– Ostatni raz brałem od tego gnoja jakiś sprzęt.. Ja mu dam… jeszcze będzie chciał chrzest, albo pogrzeb… mniej niż tysiąc nie zejdę mu ni cholery… – mruczał sobie pod nosem wciąż zachowując czujność, w razie, gdyby granat jednak się rozmyślił. Na korytarzu czekała jednak na niego niespodzianka.
– Muszę przyznać, że jest ksiądz sprawnym człowiekiem.
– Niemniej pewne rzeczy zawiodły.
– Taa… Na przyszłość polecam produkt krajowy. Mniejsza zawodność.
– Na przyszłość?
– A no tak…
Dłoń mimo poranienia odłamkami szkła mocno ściskała pistolet. Ksiądz spojrzał wprost w wycelowaną w niego lufę i wypuścił powietrze z płuc. Uszy przeszył ogłuszający huk…
– To już? – powiedział do siebie w myślach.
Jak na martwego czuł się wyjątkowo… obolały. Bolała go głowa, bolały go plecy. Nawet gacie piły go w kroku.
Coś jest nie tak, przeszło mu przez głowę.
Potem usłyszał chrzęst szkła i stękanie, otworzył oczy.
– Cholera, jednak żyję. – wymruczał do siebie próbując podnieść się na nogi. Nieprzerwane dudnienie w czaszce uniemożliwiało mu prawidłowe myślenie. Nieudało się. Padł płasko na dupę. Znów pękanie szkła i stękanie.
– Co to…
Stefan spojrzał przed siebie i zobaczył karła leżącego pośród rozsypanego lustra. Wydawał się równie ścięty z nóg co ksiądz i także nie mógł wstać. Zdawał się jednak szybko wracać do siebie. Widząc to pleban musiał zareagować. Nie miał zamiaru ryzykować starcia z napastnikiem, który wydawał się być wyjątkowo odporny. Wiedział, że szanse będzie miał dopiero na swoim terenie. Powoli przeczołgał się do salonu. Dotarł do półki z książkami, pociągnął odpowiedni tom. Półka zgrzytnęła i poruszyła się odsłaniając wejście. Długie schody, prowadzące w dół. Odetchnął z ulgą stawiając stopy na marmurowych stopniach.
Karzeł, w którego głowie wciąż tańcowało poekplozyjne lumbago, jakim zaskoczył go granat rzucony przez księdza do piwnicy w ostatniej chwili zdążył pchnąć krzesło, które uniemożliwiło półce powtórne zastawienie przejścia. Wchodząc wykopnął je. Zastawione przejście odcięło resztkę światła, szedł po omacku dotykając jedną ręką ściany. Wiedział, że przełącznik był gdzieś u góry, ale nie miał zamiaru go szukać. Przez jakiś czas brnął w zupełnej ciemności. Dopiero błysk drugiej eksplozji na moment pokazała długi, wyłożony granitowymi płytami korytarz, ale potem nie zobaczył już więcej. Osunął się po ścianie tracąc przytomność.
******
– Pewnie, że nie zapowiadało się źle, ale potem to i tak niebyło wyboru.
– Wybór był, ale Stefana szkoda było zostawić na pastwę tego gnoja.
– Tak… Tylko teraz my dyndamy tutaj, jak pento kunia, a i Stefan niewiadomo gdzie szlaja się po tych katakumbach.
– Katakumby? Nie wiedziałem, że to są katakumby.
Kot westchnął przez nos.
– A te wnęki z trumnami i urny na półkach to co, monopolowy?
– W sumie… Ja tam zawsze myślałem, że to pogańska świątynia i że…
– I że Stefan urządza tu krwawe orgie ku czci starych bogów?
– No coś w tym stylu, tyle, że bardziej skupiałem się na tej części z orgiami… no, myślę , że takie rytualne rżnięcie to modlitwa w sam raz w mój gust.
Kot uśmiechnął się do wspomnień.
– Pewnie, że fa… . Nie Kaziu to są katakumby. Katakumby, pamiętaj. KA– TA– KUM– BY.
– Ale ściemniasz kot.
Fryderyk odwrócił głowę.
– Dobra, dobra. Nie chcesz to nie mów– mruknął Kazimierz próbując szarpnąć się i zerwać pasek zapięty na nadgarstku.
– I co?
– I nic.
Pasek ani drgnął. Wisieli tak zastanawiając się nad całą sytuacją. Kot wzdychał raz po raz tak, jakby stał w zbyt długiej kolejce. Kazimierz zaś klął sobie pod nosem i czasem szarpnął się przegrywając w nierównej walce ze skórzanymi paskami. Raz jeszcze rozejrzał się po szopie.
– Ty… kot.. Powiedz mi, kto to w ogóle jest?
– Inkwizytor.
– Że jak?
– Inkwizytor.
– O ja pier… . Nie wiedziałem, że tam też sobie nagrabiłeś.
– Oni standartowo muszą nas szukać.
– A ty oczywiście nie jesteś niczemu winien?
– Tego nie powiedziałem.
– Za co?
– Oj za darmo. Potem ci o tym opowiem.
– Ja bym wolał teraz…
– A tam, byś wolał…
Kazik skarcił go spojrzeniem.
– No dobra, dobra. Raz żeśmy papieża im posunęli. I ot cała historia…– rzucił kot od niechcenia.
– Cała historia?
– Pewnie, że nie cała, ale za dużo nie możesz wiedzieć. Nie teraz.
– A kiedy…
– Jak do domu wrócimy… o ile wrócimy.
Tym razem to kot odwrócił głowę starając się możliwie jak najdokładniej przyjrzeć otoczeniu. Dopiero głos Kazimierza odwrócił jego uwagę.
– Jak on Cię tu znalazł?
– Nas. – Poprawił kot– Przez Stefana.
– Sprzedał nas?
– Nie, pewnie, że nie. Ale oni mają na niego oko. Wiesz, pilnują, czy nie wraca do dawnych grzeszków.
– Nie takich w końcu małych grzeszków.
– Racja. Wcale nie takich małych. No więc sprawdzają go raz po raz…. Czy ludzi za dużo nie ginie, czy cmentarz cały i takie tam. Na początku przysyłali samych młodzików. Z tymi to problemów nie było. Nawet za bardzo nie wiedzieli jak się bronić…
– A… To stąd te morderstwa?
– No… powiedzmy…
– Powiedzmy?
– Dwóch pierwszych brałem ja i tu niebyło problemów. Ale potem, trzeciego wziął Stefan.
– Coś spierdolił, co? On zawsze coś spierdoli…
– No wiesz… Stefan dawno nie był na żadnej akcji podniecił się…
– Nachlał się?
– Nawalił się jak szpadel. Nic nie pamiętał.
– Ale jak mu poszło?
– Po pijaku ukrzyżował faceta, podpalił i wrzucił do rzeki. Wiesz, czasem zastanawiam się, czy on nie ma czegoś z głową.
– Ma. Uczył się w szkole specjalnej. Z seminarium też wyrzucili go dwa razy. Nie mówił ci o tym?
– Tylko o seminarium. Ale wracając… Najgorsze było to, że przeżył… ten facet w sensie. Pewnie, że był cały poraniony i ledwo co zipał. Ale przeżył. Kiedy Stefan wrzucił go do rzeki krzyż wypłynął tak, że był na wierzchu i nie utopił się. Ogień zgasł siłą rzeczy. Spłynął parę kilometrów dalej i zaczepił się o korzeń przy brzegu.
– Skąd wiesz?
– Tam go znalazłem. Trzeba przyznać, był twardy. Wydaje mi się, że to on poinformował swoją centralę, że tu jest coś nie tak. I dlatego przysłali tu jego.
– Cholera, to był jednak głupi pomysł, żeby tu jechać…
– Głupi? Prędzej, czy później i tak by nas znaleźli.
– Ja tam bym wolał później.
Zgrzytnęły drzwi, wszedł krasnolud. Zapalił jednego papierosa od drugiego. Pociągając przymknął oczy.
– Ach Fryderyku… wasz przyjaciel ksiądz gdzieś się zapodział w tym labiryncie. Mam tylko, że nie ma tu drugiego wyjścia, co?
Kot nie raczył udzielić odpowiedzi. Mężczyzna odpowiedział sobie sam.
– Jest, pewnie, że jest– rzucił ukazując zżółknięte od papierosów zęby– w katakumbach zawsze jest kilka wyjść. Myślę nawet, że on sam nie zna ich wszystkich. Mam racje, prawda ?
– Bardzo możliwe.
– No cóż, ksiądz jak ksiądz. Znajdzie się, albo i się nie znajdzie. Ale to dla mnie nie ma tu zbytniego znaczenia, a przynajmniej nie teraz. Mam w końcu Ciebie.
– Chyba lubisz swoją pracę, co? Zabijać w imię kościoła… Mam rację?
– Nie. Nie lubię zabijać w imię kościoła. Lubię zabijać. Po prostu. A jeśli już w czyjeś imię, to tylko w swoje własne. Przyznam jednak, że kościół daje mi do tego spore możliwości.
– Wiesz, że kiedyś powinie Ci się noga?
– Oczywiście, zawsze tak było. Wszyscy musimy kiedyś umrzeć. Ale myślę, że to nie jest ten dzień.
– Każdy tak mówi. A potem się dziwią.
Kazimierz w milczeniu słuchał rozmowy Fryderyka i palącego papierosa krasnoluda, opartego plecami o stół. Długie wiszenie sprawiło, że zdrętwiało mu całe ciało, a wdychany dym pobudził w nim głóg nikotyny. Cały czas zastanawiał się nad tym, co może za chwilę zdarzyć się zarówno z nim, jak i z kotem jednocześnie starając się zachować nadzieję. Nadzieję , że to jeszcze nie ten dzień… Jeszcze nie.
******
– Gdzie jest Stefan ?!
– Eee…
– Mów!
– Kazik nie bij go, on jest ogłuszony. Nic nie słyszy– Wymruczał kot kręcą z dezaprobatą głową.
– Co? … Aha.
– No właśnie. Podnieś go i oprzyj o ścianę. Niech tak nie leży.
– Ooo.. Taki mały, ale jaki ciężki smok, zbity gnój– sapnął Kazik.
– Idź po wodę… Tak, ty Kaziu.. a co, myślałeś, że ja pójdę?
Kazik splunął i zgryzł w zębach przekleństwo. Poszedł po wodę. Kot przypuszczalnie miał zamiar dać pić, ale skoro Kazimierz chlusnął wiadrem stawiając tym samym poszkodowanego na nogi, nie wniósł sprzeciwu. Widząc jednak jego dziwnie przenikliwy wzrok karła stanął za swoim towarzyszem pozwalając mu działać.
– Słyszysz mnie?
Krasnolud kiwnął głową.
– Możesz mówić?
– Tak.
– To gdzie jest Stefan?
– Tam. Pobiegł tam.
– Pobiegł? Co się tu stało?
– Nie… nie wiem.
Kot pomyślał, że to bardzo dziwne, że nie wie. Dziwne tym bardziej, że wiedział w którym kierunku pobiegł ksiądz. Kiwnął głową na Kazika. Ten odczytał w lot.
– Kłamie?
– Kłamie.
Kazik, jak na komendę wymierzył prawego prostego pod oko. Karzeł cofnął się i siadł płasko pod ścianą, gdzie siedział przed chwilą. Kłamstwo ma krótkie nogi.
– Dobrze, zaprowadzę was– rzucił szybko ocierając twarz i gestem ręki powstrzymując Kazimierza, by nie uderzał po raz drugi.
Kazik spojrzał na kota, ale ten ani drgnął, myślami będąc jakby zupełnie gdzie indziej. W końcu jednak rzucił:
– Prowadź.
Mężczyzna kiwną głową i poszedł wzdłuż korytarza wspartego kolumnami, którego koniec niknął gdzieś w ciemności. Poszli za nim.
– Kaziu…
– No? – mężczyzna odwrócił się do idącego za nim kota.
– Uważaj na niego, coś mi tu nie pasuje…
– Nie pasuje? A co taki mały karzeł…
Potem zgasło światło. I okazało się , że mały karzeł jednak może.
– Jestem krasnoludem, nie karłem.
*****
– Dobrze. Myślę, że poloneza czas kończyć. Z tobą pójdzie szybko, nie bój się, nie poczujesz nawet. A z tobą Fryderyku… tobie niestety nie mogę tego zagwarantować. Nawet gdybym chciał.. ale nie chcę.
Kazimierz targnął się bez skutecznie. Przez ciało przeszedł mu dreszcz. Nie miał zamiaru zgrywać bohatera. Miał ochotę zamknąć oczy. Kot jednak odezwał się nadzwyczaj spokojnie… miał już wprawę.
– Wiesz, że kiedy się odrodzę zabiję cię – stwierdził, nie zapytał.
– Wiem, że na pewno byś spróbował. Ale tego nie zrobisz… nie zrobisz, bo się nie odrodzisz.
Kot nie potrafił ukryć zdziwienia.
– Tak, tak Fryderyku. Wiemy już jak to zrobić. Ba, zaraz sam się o tym przekonasz.
Krasnolud zgasił papierosa na blacie i wyciągnął spod stołu skórzaną torbę. Rozpiął ją. Nie było widać co jest w środku, ale musiało to być coś szczególnego, bo w oczach krasnoluda można było zauważyć dziki błysk. Póki co jednak wyciągnął tylko nóż i odwrócił się.
– Muszę Ci powiedzieć, że lubię swoją pracę. Lubię zabijać takich jak ty, demonów, które w nienaturalny sposób chcą zgnębić porządek świata.
– Nawet jeśli robisz to na rozkaz tych, którzy na sumieniu mają grzechy niemniejsze niż moje, i którzy sami zmieniają porządek świata?
– Jakoś to znoszę.
– Chrześcijanin, który akceptuje swój grzech?
Krasnolud sprawdził kciukiem ostrość noża.
– Cóż, jestem tylko owieczką, której zdarza się błądzić.
– Błądzić świadomie?
– Nie szukam rozgrzeszenia za swoje winy.
Kot zamarł nagle. Jego krępy rozmówca dostrzegł to i wiedział, że nie spowodował tego przebieg rozmowy. Nie zdążył jednak zareagować.
– I bardzo dobrze… bo żadnego rozgrzeszenia nie dostaniesz… eeehhh…
Coś pociągnęło go w cień, coś białego mignęło w powietrzu, coś chlapnęło na podłogę. Niski mężczyzna wrócił trzymając się za gardło. Oczy miał skierowane na kota, ale zachowywał się tak, jakby w ogóle go nie widział. Potem padł na twarz. Po podłodze rozlała się krew…
Kot długo wpatrywał się w ciemność. Kazimierz nie mówił nic. Z cienia wyłonił się Stefan. Nachylił się nad ciałem, przewrócił je na plecy. Karzeł mimo poderżniętego gardła usilnie próbował zaczerpnąć powietrza charcząc przy tym i plując krwią. Robił się coraz bledszy. Ksiądz dwoma palcami zamknął mu oczy.
– I Domine Patre e spiritu sacre…
I jednym płynnym ruchem dociął gardło.
******
– Pierwszy raz widziałem, żeby ktoś podrzynał gardło koloratką… Jak na to wpadłeś?
– Potrzeba matką wynalazku. Brałem co było pod ręką– odezwał się ksiądz nieudolnie próbując ukryć rozpierającą go dumę.
W rzeczową dyskusję włączył się kot.
– Co zrobisz z ciałem?
– Co?
– Co z ciałem.
– To katakumby, tu muszą być przecież jakieś ciała. Znajdzie się też wolna trumna.
– A torba?
– Jaka torba?
– Dobrze wiesz jaka.
Ksiądz zarumienił się.
– Rozumiem, że ją chcesz?
– Nie. Spal ją. W całości.
Ksiądz przytaknął w milczeniu. Zdający się nosić w sobie pytanie Kazimierz zapytał towarzyszy.
– Myślicie, że przyślą następnych?
– Oczywiście– odparł kot z powagą– zawsze przysyłają.
– I co wtedy?
Stefan uśmiechnął się.
– Znajdą się jeszcze wolne trumny…
Wszyscy odetchnęli z ulgą, wiedzieli jednak, że dopiero teraz wywołali wilka z lasu.
Wyszło na to, że ja pierwszy? Bywa.
Hetmanie, póki masz czas na edycję, popraw przecinkologię, spacjowanie też. Przejrzyj partie dialogowe. Tak, jak poniżej, to błąd.
Kazimierz zapytał towarzyszy. --- powinno być: zapytał towarzyszy: --- dwukropek, ponieważ zapowiadasz odezwanie się postaci.
Ogólnie --- średnio interesujące, bo o diabłach, księżach i inkwizytorach było już a było, lecz daje się czytać nie bez odrobiny przyjemności. Dużo wnosi Twoje poczucie humoru.
Fajne, błyskotliwe i z jajem. Podobało mi się. Adam ma rację - najmocniejszą stroną tekstu jest Twoje poczucie humoru. Diabelski kot - super :) Taka pocieszna hybryda Behemota i Maurycego (tego od Pratchetta). Świetne dialogi, choć czasami trudno się połapać, kto co mówi. Za mało jest opisów "okołodialogowych", czy jak to się fachowo nazywa. Przeczytałam jednym techem. Daję 5.
Przeczytałem gdzieś do połowy, ale nie dałem rady skończyć. Znudziło mnie.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Mam nadzieję, że defloracja mojego opowidadania nie wprawiła cię ani o czytelniczy piasek w zębach (jaki często czuje się przy czytaniu literatury, ktorej czytać się nie chce), ani o inną, literacką chorobę weneryczną. Oczywiście masz rację, o diabłach, księżach i inkwizytorach opowiadań jak bezpańskich psów. Wszędzie ich pełno. Sam czytałem. Niemniej temat podejmuje już od dłuższego czasu (głównie postać kota i Kazimierza) i przy nim zostanę. Ale oczywiście na przyszłość, pomimo tego, że nie naprawię spłuczki to postaram się wnieść choć odrobinę świerzego powietrza do kolejnej części, tak więc dziękuję za radę. Co do błędów to nie komentuje. Z pewnością jest ich sporo, więc postaram się je zwyczajnie poprawić. Cieszę się, że humor stał się mocną stroną. Raz- cieszę się, że opowiadanie w ogóle takowe strony posiada. Dwa- inszego humoru nie posiadam zbyt wiele. Mam świadomość tego, że czytając dialogi można się nieco "zakałapućkać". Staram się jednak unikać ciągłego pisania w stylu: " - Hetmanie wsadź sobie twoje dialogi w buty, będziesz wyższy- powiedział Ranferiel. - Masz pecha.Chodzę boso- odparł Hetman." itd. Nie lubię tego zarówno jako czytelnik, jak i jako autor. Jednakże myślę, że troszkę światła mógłbym rzucić (oby nie zabrakło mi wtedy wyrazów typu: "rzekł", "powiedział", "bąknął", "odparł", "wypróżnił się z myśli" itd.). Co do opisów "okołodialogowych" (nie powiem... mądre słowo) to w tym opowiadaniu świadomie je ograniczyłem. Jestem na etapie poszukiwania złotego środka między Elizą Orzeszkową, a raportem wojskowym. Nie chcę więc narzucać czytelnikowi ani zbyt dokładnych wizji, ani też zostawić go na pastwę własnej wyobraźni. Liczę, że w przyszłości znajdę ów konsensus. Póki co dziękuję za wszystkie rady.
Pozdrawiam.
Hetman, to ja już wolę styl raportu ;)
Zmiłuj się Waszmość, panią Elizą nie szantażuj!
Również przeczytałem. Humor - to jest plus. Duży minus za to, że opowiadanie to właściwie dialog. Eliza Elizą, ale opisy w opowiadaniu są konieczne. Dialog, mimo, że najbardziej ciągnie opowiadanie, w zbyt dużych ilościach staje się niestrawny. To jak z piciem wódki, wódki musi być sporo, ale bez zakęszania (zapijania) wyjdzie nam tylko kłopot.
Kaziu wymiata.
- Ja też nie. - odparł kot.
Blędnie zapisujesz dialogi, po słowie "nie" nie powinno być kropki. Takich zapisów zauważyłem kilka. Poza tym literówki oraz interpunkcja do poprawy. Zgadzam się, że tekst jest zabawny, natomiast sposób napisania zupełnie do mnie nie przemiawia, niestety. Czyta się Twoją opowieść, jak przydługi dowcip. Mniej więcej w połowie tekstu poczułem znużenie, ale dociągnąłem do końca. Pozdrawiam
Mastiff
Po prawdzie na kłopot wychodzi mi jedynie wódka pita na pusty żołądek, ale rozumiem o co chodzi. Tak, jak mówiłem wyżej szukam tu swojego, złotego środka... i jak widać nie znalazłem. Chciałem jednak spróbować pokazać świat nie przez opis, ale przez wypowiedzi postaci. Tak więc im więcej dialogu tym (siłą rzeczy) mniej opisu... I tak złapałeś się Hetmanku we własne wnyki... :) Dlatego też dziękuje za trop, za którym napewno będę niuchał w kolejnej części. Bohdan... dzięki za cierpliwość.