
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Leśnym duktem pędziły wozy. Prędkość, którą rozwijały, w każdej chwili groziła katastrofą. Jakikolwiek większy wybój, lub nierówność mogły doprowadzić do urwania koła i wywrotki. Niepomni na to ludzie bezlitośnie poganiali konie zmuszając je do morderczego biegu. Do woźnicy siedzącego na pierwszym wozie w pełnym galopie podjechał konny.
– Nie zdążymy – krzyk młodziana siedzącego na koniu zabrzmiał piskliwie pośród głuchego tętentu kopyt.
Człowiek siedzący na koźle rzucił za siebie szybkie spojrzenie.
– To na razie tylko ich forpoczta, wiesz co masz robić.
Siedzący na koniu Przemko w lot zrozumiał intencję brata. W powietrzu rozległy się dźwięki gwizdka i nie minął pacierz jak wokół niego uformowała się dwunastka zbrojnych konnych.
Odczekali chwilę i gdy zniknęli z oczy goniących ich tatarów błyskawicznie zapadli w las po obu stronach drogi.
Gdy tylko oddział młodszego brata zniknął w lesie, Jan zaczął kląć. Klął wyszukując najbardziej ordynarne słowa, nie pozostawiając na obiekcie swoich złorzeczeń suchej nitki. A to, że tym obiektem był on sam nie łagodziło w żadnym stopniu jego wściekłości. Jak mógł dopuścić, żeby ochroną taboru zajął się Przemko. Tyle razy tłumaczył sobie, że nie powinien narażać brata na takie niebezpieczeństwo, a i tak w końcu i tak uległ jego namowom.
– Przecież mogłem zatrudnić najmitów, a Przemka wziąć do pomocy na wozy. Jak mogłem być tak lekkomyślny, przecież jeżeli mu się coś stanie to nigdy sobie tego nie wybaczę.
Zgodził się tylko dlatego, że wyprawa zdawała się zupełnie bezpieczna. Karawana nad morze po jantar nie stwarzała żadnego ryzyka. Atak Tatarów zupełnie ich zaskoczył i nagle cała ekspedycja znalazła się w wielkim zagrożeniu.
– Byle tylko wrócił, już przecież musimy się zbliżać do Krakowa, jeszcze tylko parę staj i będzie most za którym będziemy bezpieczni – Jan szeptał do siebie – byle tylko wrócił.
Fakt, że ich ojciec zmarł, gdy Przemko był jeszcze bardzo mały, sprawił, że starszy brat praktycznie zastępował go młodszemu. Jan czuł się odpowiedzialny za bezpieczeństwo młodego narwańca, nawet teraz, gdy osiągnął on już wiek męski. Od najmłodszych lat Przemko był zapatrzony w starszego brata i zawsze chciał iść w jego ślady. Na początku Janowi bardzo się podobało niemal bałwochwalcze uwielbienie, którym darzył go Przemko, ale później odkrył, że wiąże się to z wielką odpowiedzialnością. Nigdy nie zapomniał wyrazu oczu matki, gdy z jednej z ich wspólnych wypraw Przemko wrócił ranny. Na samo wspomnienie zimny dreszcz przebiegł mu po plecach.
***
Manewr krycia się w lesie i zastawiania pułapki ćwiczyli wielokrotnie, ale co innego trenować a co innego wykonywać w pełnym zagrożeniu. Przemkowi wydawało się, że zanim wyhamował wierzchowca, zeskoczył z niego i przypadł na skraju drogi minęła cała wieczność. Na szczęście grupka najszybciej ścigających ich dzikusów jeszcze nie nadjechała. Zdążył wyszarpnąć pistolety i szybko się pomodlić zanim nadjechali trzej pierwsi wrogowie. Szybko dał znak kusznikom, że ci należą do nich. Trzech to za mało by użyć pistoletów i alarmować dalsze oddziały nieprzyjaciół. Sześć bełtów przeszyło powietrze i nieomylnie odszukało swe cele. Dwóch wrogów spadło z koni, więc kilku ludzi z oddziału błyskawicznie wciągnęło ciała do lasu, luźne konie pognali precz, by nie alarmować następnych napastników. Trzeci z tatarów utrzymał się w siodle, ale dwa bełty sterczące mu z pleców pozwalały na to by się nim już nie przejmować.
Przemko przez chwilę zastanawiał się czy, nie podążyć za wozami, ale postanowił jeszcze poczekać.
– Żeby ich nie było więcej niż dwa tuziny, Matko Boska spraw by ich nie było więcej a będę cię sławił po wsze czasy– szeptał cichą modlitwę, obserwując jak jego ludzie niecierpliwie wypatrują nadciągających wrogów. Nerwowo wsłuchiwali się w odgłos kopyt niosący się leśną drogą. Nagle z zza załomu wyłoniła się następna grupa ścigających. Przemko szybko ocenił, że nie wypada więcej niż po dwóch przeciwników na każdego członka oddziału. Dał znak swoim ludziom i przygotował się do strzału.
Dwadzieścia cztery wystrzały zlały się w jeden huk. Większość z pędzących napastników padła jak rażona gromem. Na pozostałych, z lasu, wyskoczył Przemko wraz ze swoim oddziałem. Ciął szablą najbliższego napastnika zwalając go z konia i błyskawicznie dobił sztyletem, który trzymał w lewej ręce. Poszukał wzrokiem następnych przeciwników, ale walka była już skończona. Jego towarzysze piorunem uporali się ze zdezorientowanymi tatarami.
– Na koń i jak najszybciej do wozów – Przemko szybko wydawał rozkazy – ciał nie chować, jak je zobaczą będą chcieli zebrać się w większą grupę.
Pognali cwałem.
***
Oddział Przemka dogonił wozy tuż przed wyjazdem z lasu. Jan odetchnął, gdy tylko zobaczył brata prowadzącego swój oddział. Chciał mu powiedzieć jak bardzo się cieszy z jego powrotu, ale jak zwykle na takie wyznania nie starczyło czasu.
– Zbliżamy się do mostu – starszy z braci przejął dowodzenie – trzeba osłaniać wozy. Sprowadź dla mnie konia żebym mógł dowodzić obroną.
– Ochrona karawany to moja sprawa – Przemko kategorycznie sprzeciwił się Janowi – ja jestem dowódcą ochrony i to ja będę dowodził. Ty musisz zająć się wozami.
Widząc stanowczość w oczach brata, Jan zrezygnował z kłótni wiedząc, że nie będzie w stanie przekonać Przemka.
– Nie narażaj się, bo co ja matce powiem.
– Powiesz jej to co zwykle – młodszy z braci uśmiechnął się – powiesz, że wróciliśmy ze skarbem do domu.
Przemko już miał odjechać w stronę swojego oddziału, gdy nagle coś mu się przypomniało.
– Pamiętaj bracie, gdyby mi się coś stało to obiecałem Maryi, że będę ją sławił po wsze czasy. – Pamiętaj – krzyknął i zniknął Janowi z oczu.
Nie było czasu do stracenia. Wozy zbliżały się do mostu i trzeba było pokierować przeprawą.
Wydawało się, że wszystko pójdzie dobrze. Wozy kolejno wjeżdżały na most. Nie było żadnego przepychania, żadnych kłótni, ani wzajemnego tarasowania drogi. Jan dobrze dobierał ludzi i sowicie ich opłacał a oni mieli świadomość, że panika może zgubić ich wszystkich. Wszystkie wozy znalazły się na moście. Ostatni wjechał wóz wiozący Jana, a zaraz za nim podążył oddział Przemka.
Byli już w połowie przeprawy, gdy zaczęło się dziać źle. Z lasu wyskoczyła wataha ścigających ich tatarów. Blisko setka dzikusów zbliżała się bardzo szybko do mostu i było widać, że nie odpuszczą tak łatwo wymykającego się im łupu. W powietrzu znów rozległy się dźwięki gwizdka i wokół Przemka zgromadził się jego oddział. Jan wiedział co musi zrobić oddział ochraniający karawanę i po raz kolejny przeklnął swoją decyzję o mianowaniu Przemka dowódcą ochrony.
– Nie jedź, Przemko nie jedź, może uda się nam schronić – Jan krzyczał, ale sam nie wierzył w swoje słowa.
Młodszy brat, tylko się odwrócił i odszukał spojrzeniem oczy starszego. Chwilę trwało, gdy patrzyli na siebie bez słowa. Wyrazu oczu obu braci nie zastąpiłyby miliony wypowiedzianych wyrazów. Potem Przemko uśmiechnął się lekko, wyszeptał jedno słowo, które było przeznaczone tylko dla starszego brata, a następnie ujął w usta gwizdek i zaczął wydawać komendy. Oddział ochronny zbił się w zwartą grupę wokół dowódcy i pogalopowali by bronić wjazdu na most tatarom.
Plan Przemka był prosty. Postanowił bronić mostu do chwili, aż ostatni z wozów bezpiecznie go opuści, a następnie próbować się wycofać ostrzeliwując nacierających przeciwników. Podzielił swój oddział na dwie szóstki, z których gdy jedna strzelała, druga naciągała kusze. Pistolety i szable postanowił zatrzymać na koniec. Początkowo wszystko szło według planu. Mądra decyzja by mierzyć w konie wjeżdżające na most pozwoliła im zyskać trochę czasu, bo martwe lub ranne wierzchowce skutecznie zatarasowały wjazd. Szybkim rzutem oka uchwycił, że ostatni z wozów zjeżdża z mostu w kierunku bramy klasztornej i dał znak do odwrotu. I wszystko może by się udało, ale wtedy Tatarzy przypomnieli sobie, że posiadają łuki.
***
Jan siedząc na ostatnim wozie z zaciętą twarzą obserwował walkę na moście. Był pełen podziwu dla rozkazów Przemka. Widział jak mądrze kierowana obrona odnosi pożądane rezultaty. Ostrzeliwując się, oddział ochrony, krok za krokiem zbliżał się do zbawczego końca mostu.
Z klasztoru, pod którego ochronę kierowały się wozy wypadł zbrojny oddział by wspomóc broniącą się karawanę. Jan staje na koźle, by lepiej widzieć poczynania brata i mimowolnie się uśmiecha podziwiając fachowość i opanowanie Przemka. Cofający się oddział jest już na tyle blisko, że Jan rozpoznaje poszczególne twarze swoich towarzyszy. Zamyka oczy i prawie oddycha z ulgą, ale wtedy nadlatują strzały.
Tatarzy już nie mają nadziei na łupy, widzą, że wozy chronią się za murami klasztoru, którego zdobyć im nie sposób, ale chcą jeszcze na koniec ukąsić tak by zadać kupcom jak największe straty.
Chmura strzał przykrywa broniący się na moście oddział. Jan z niedowierzaniem patrzy jak Przemko odwraca się w jego stronę, gardło ma przebite strzałą ale mimo to próbuje coś wykrzyczeć. Do uszów Jana dolatuje potworny dźwięk, który jest ostatnim krzykiem jego brata. Jest to samo słowo, które wyszeptał do niego przed walką, tyle że zmienione rozszarpaną przez strzałę krtanią. Dźwięk jest nieludzki, prawie metaliczny a mimo to Jan rozpoznaje słowa:
– Pamiętaj, pamiętaj …
***
Ciało Przemka leżało w klasztornym lochu. Jan siedział przy nim, nie mogąc pogodzić się ze śmiercią brata. W głowie tłukły mu się wszystkie słowa, których nie zdążył mu powiedzieć.
Ciszę zakłócił odgłos kroków rozlegający się na schodach. Do lochu weszła Ksieni. Po chwili ciszy Jan zaczął mówić. Twarz nadal miał odwróconą w stronę martwego brata, mimo tego, że słowa skierowane były do nowej towarzyszki.
– To miała być bezpieczna wyprawa. Dowiedzieliśmy się o okazyjnej sprzedaży jantaru w Gdańsku. To miała być nasza ostatnia wyprawa, mieliśmy się na niej tak wzbogacić, że moglibyśmy otworzyć faktorie. I udało się, wieziemy skarb o jakim nam się nie śniło.
Przez chwilę milczał zapatrzony w twarz brata.
– Gdyby wiedział jak to się skończy, nigdy bym w tą drogę nie wyruszył.
Jan chwilę milczał, ale potem jakby zebrał się w sobie i odwrócił w stronę Ksieni.
– Mam prośbę pani. Jutro pochowam tutaj mojego brata i wyruszę w dalszą drogę, ale chciałbym prosić o przysługę.
– Chciałbym ufundować dzwon, na pamiątkę śmierci Przemka. Proszę cię pani o zamówienie jak najlepszego u tutejszych ludwisarzy, a ja wrócę i pokryję wszystkie koszty. Nie mam w tej chwili tyle złota i zostawiłbym tylko zadatek, bo wszystko włożyłem w jantar, ale gdy go sprzedam zapłacę z nawiązką bo zależy mi aby głos dzwonu rozbrzmiał jak najszybciej. Jestem to winien jego pamięci.
– Widziałam jego walkę, widziałam jego śmierć i słyszałam jego ostatni krzyk, gdy żegnał się z tym światem – głos Ksieni zabrzmiał cicho w zimnym klasztornym lochu – zrobię jak prosisz panie Janie, zamówię dzwon godny pamięci twojego brata, możesz jechać spokojnie.
***
Droga do domu, była dla Jana prawdziwym koszmarem. Przez cały czas nie mógł uwierzyć, że Przemko już nigdy nie pojawi się w jego życiu. Co noc zrywał się z krzykiem przerażenia bo wciąż śniła mu się śmierć brata i jego przeraźliwy krzyk, którym rozstał się z tym światem. Za dnia wozy jechały praktycznie w całkowitej ciszy, bo każdy w milczeniu opłakiwał towarzyszy, którzy oddali życie za bezpieczeństwo karawany. Każda wiorsta pokonywanej drogi zbliżała też Jana do chwili, której nie potrafił sobie wyobrazić. Będzie musiał spojrzeć w oczy matki i powiedzieć jej straszliwą prawdę. Na samą myśl o tym mężczyźnie robi się mdło.
Na widok bram domu, Jan zagryzł zęby. Wszystko odbywało się jak zwykle. Doświadczeni ludzie zajęli się rozpakowywaniem wozów i oporządzaniem koni. Jan wydał kilka poleceń i udał się do swoich komnat. Zmył z siebie brud, którym się pokrył podczas podróży, przebrał się w świeże szaty i doszedł do wniosku, że nie może dalej odwlekać spotkania z matką.
Zastał ją w jej komnacie. Stała odwrócona tyłem do drzwi, patrząc w okno.
– Pani matko – Jan ledwo zdołał wykrztusić pierwsze słowa, gdy kobieta nagle mu przerwała.
– Miałam sen, widziałam co się stało – jej głos był spokojny, ale przepełniony wielkim bólem – widziałam i słyszałam jak krzyczał przed śmiercią.
Nie odwróciła się w stronę Jana, mówiąc cały czas była odwrócona w stronę okna, jakby chciała za nim wypatrzeć coś co pozwoliłoby jakoś ukoi ból.
– Nadal go słyszę, co noc budzę się gdy moje dziecko krzyczy do mnie we śnie.
Jan stał i nie wiedział co ma ze sobą zrobić. W pewnym sensie był wdzięczny losowi, że oszczędził mu przymusu powiadomienia matki o śmierci Przemka, ale z drugiej strony nie wiedział co ma teraz jej powiedzieć.
– Zamówiłem dzwon, na pamiątkę jego śmierci. Mają go odlać i powiesić w Krakowie, by był pamiątką po mym bracie.
W końcu się odwróciła i spojrzała na Jana. Na widok jej twarzy mężczyzna nieświadomie wziął głęboki oddech. Lico miała bledsze od kredy, i jakby postarzałe o kilkanaście lat.
– Będziesz musiał mnie tam zabrać, będę chciała pojechać w miejsce gdzie straciłam syna i usłyszeć głos dzwonu, który go wspomina.
– Dobrze, pani matko, jak tylko sprzedam jantar by móc zapłacić Ksieni, natychmiast udamy się w drogę.
Matka z powrotem odwróciła się w stronę okna, a mężczyźnie nie pozostało nic jak tylko się ukłonić i wyjść.
Jan rzucił się w wir interesów, by jak najszybciej zebrać złoto na zapłatę za dzwon. Był tak zajęty transakcjami handlowymi, że nie od razu usłyszał krążące wokół niego plotki. Jednak stawały się tak popularnymi opowieściami, że w końcu dotarły i do niego. Nie namyślając się długo rzucił wszystko i pognał do Krakowa.
***
– Wróciłem tutaj pani, bo , po tym co usłyszałem długo nie mogłem dalej odwlekać tej podróży.
Ksieni milczy, patrzy na wzburzoną twarz Jana z zagadkowym uśmiechem.
– Co usłyszałeś panie, że nie chciałeś przyjechać w miejsce śmierci swojego brata ?
Chłodny spokój Ksieni powoduje, że Jan jest co raz bardzie wzburzony.
– Zaufałem ci pani, poprosiłem o przysługę i srodze się zawiodłem.
Ksieni siedzi nadal nieporuszona, jakby słowa, prawie wykrzyczane przez zagniewanego mężczyznę w ogóle jej nie dotyczyły.
– Najpierw nie chciałem wierzyć w to co ludzie opowiadają, nie dopuściłem do siebie myśli, że mogłabyś pani postąpić tak okrutnie. Nie wierzyłem, ale pogłoski były coraz liczniejsze, szepty coraz głośniejsze, aż w końcu praktycznie zaczęto się ze mnie śmiać, ze mnie i z pamięci mojego brata.
– I cóż takiego mówiły te pogłoski.
– Że na pamiątkę śmierci mojego brata kupiłaś pani wybrakowany dzwon, że pewnie nie kochałem swojego brata godząc się na to – oburzony Jan praktycznie krzyczał prosto w twarz Ksieni – obiecałem matce, że przywiozę ją by mogła usłyszeć głos, który wspomina jej syna, a musiałem potajemnie tu przyjechać by nie dowiedziała się o tej hańbie.
– Zbliża się dwunasta panie Janie, lepiej usiądź.
– Nie będę siadał, nie pozwolę by ten dzwon dłużej bił, to obraża mnie i pamięć mojego brata, nie godzę się …– Jan nie dokończył swego wywodu.
Przeraźliwy krzyk Przemka rozlega się rozrywając czas i przestrzeń na drobne kawałki.
Lodowata dłoń chwyta Jana za serce i ściska powodując straszliwy ból.
Rozpaczliwe wołanie urywa się w jednej chwili, by za moment zabrzmieć ponownie. Dźwięk świdruje uszy, przechodzi do wewnątrz, rani i kaleczy.
Jan pada na kolana i czuje jak traci resztki powietrza w płucach. Jakby lodowy żmij tchnął prosto w jego usta swój zamrożony oddech. W Janie wszystko tężeje, lodowacieje i okrutnie boli. Traci kontakt z rzeczywistością. Nic nie widzi, nie pojmuje gdzie jest i tylko ten krzyk świdruje mu uszy, krzyk, który będzie mu się śnił w każdą koszmarną noc.
– Pamiętaj, pamiętaj, pamiętaj …
Przemko krzyczy coraz słabiej, coraz bardziej urywanie by w końcu zamilknąć.
Jan klęczy, prawie pada lecz w ostatniej chwili podpiera się ręką. W oczach błyszczą mu łzy, nie może dobyć słowa i tylko jego oczy błagają Ksienię o wybaczenie.
– Ja też Go wtedy słyszałam – słowa Ksieni dobiegają do niego jakby z oddali, jakby jego głowa znajdowała się pod wodą – a teraz mogę Go słyszeć codziennie.
– Zamówiłam dzwon u najlepszego ludwisarza, nie szczędziłam kosztów bo widziałam śmierć tego, którego miał dzwon sławić. Liczyłam się z tym, panie Janie że nie wrócisz, i nie uregulujesz rachunków, ale nie dbałam o to.
– Gdy po raz pierwszy posłałam po dzwon, pachołcy wrócili z wieścią, że jest on pęknięty i mistrz go nie wyda. Przybyli do mnie ludwisarze z przeprosinami i z zapewnieniem, że następnym razem dzwon będzie doskonały.
Jan powoli odzyskiwał panowanie nad sobą. Wrócił mu oddech i starał się nie uronić ani jednego słowa z przemowy kobiety.
– Nadszedł termin ponownego odbioru i posłałam pachołków po raz drugi.
Ksieni spojrzała na Jana jakby sprawdzając czy słucha jej słów.
– Wrócili razem z mistrzem. Gdy zobaczyłam jego twarz, wiedziałam, że dzwon ponownie się nie udał. Mistrz przywiózł całą należność za wykonanie dzieła i chciał zrezygnować z usługi. Powiedział, że wykorzystał wszystkie swe umiejętności, by wykonać dzwon doskonale, a mimo to ponownie powstało pęknięcie. Pamiętam jego słowa, gdy trwożliwie szeptał coś o nieczystej sprawie. Ubłagałam go o jeszcze jedną próbę.
Ksieni przerwała na chwilę jakby zbierając myśli. Jan nie przerywał, słuchał.
– Tym razem ja również pojechałam z pachołkami. Gdy dotarłam na miejsce mistrz był przygnębiony jeszcze bardziej niż wtedy, gdy do mnie przyjechał. Domyśliłam się, że ponowna próba również się nie udała. Mistrz bez słowa oddał mi całą należność i odmówił dalszej pracy. Zbierałam się do drogi powrotnej, gdy parobkowie podnieśli dzwon. Mieli go zanieść do przetopienia, gdy nagle rozkołysane serce uderzyło …
– Nigdy nie zapomnę tego momentu, gdy usłyszałam krzyk dzwonu po raz pierwszy. Przeżyłam to gorzej niż pan, panie Janie, bo po drugim uderzeniu serca dzwonu straciłam przytomność. To jakby ktoś zaklął głos twego brata i uwięził go, by po wsze czasy mógł dawać świadectwo jego bohaterskiej śmierci.
Jan nie był w stanie dobyć słowa, tylko wielkie łzy płynęły mu po wykrzywionej bólem twarzy. Pomimo łez widzi jak do komnaty wchodzi jego matka. Podchodzi do niego matczynym gestem przytula jego głowę do swej piersi.
– Płacz, Janku, płacz. Ja też płakałam, gdy usłyszałam dźwięk dzwonu.
Jan płacze i słyszy jak matka jeszcze szepcze mu do ucha.
– Wybacz, że przyjechałam tutaj w tajemnicy przed tobą. Nie przygnały mnie złe słowa nieżyczliwych ludzi. Nie dałam wiary oszczerstwom, jakie szerzyli na temat Ksieni.
Milczy przez chwilę, dalej tuląc zapłakaną głowę swego syna.
– Ale przestałam go słyszeć – podejmuje po chwili – przestałam go słyszeć w moich snach i musiałam sprawdzić dlaczego. I teraz już wiem, teraz Przemko może krzyczeć na cały świat, że jego głos został zabrany z mojego snu by móc brzmieć tutaj.
I wszystko może by się udało, ale wtedy Tatarzy przypomnieli sobie, że posiadają łuki. – To zdanie powaliło mnie na kolana. To tak, jakby dwie walczące armie zaczęły okładać się pięściami po mordach, a nagle jedna ze stron przypomniała sobie, że przecież mają u pasów przypięte miecze! Jezu, przecież Tatarzy potrafili w czasie jazdy strzelać z łuków, więc już w czasie pościgu mogli nieco wyłuskać ścigany oddział.
Jan siedząc na ostatnim wozie z zaciętą twarzą obserwował walkę na moście. – Zaciął się przy goleniu, tak?
Był pełen podziwu dla rozkazów Przemka. – Ależ te rozkazy były wspaniałe! Takie duże i kolorowe!
Widział jak mądrze kierowana obrona odnosi pożądane rezultaty. – A atak się chował ze wstydu…
. Jan staje na koźle, by lepiej widzieć poczynania brata i mimowolnie się uśmiecha podziwiając fachowość i opanowanie Przemka. Cofający się oddział jest już na tyle blisko, że Jan rozpoznaje poszczególne twarze swoich towarzyszy. – Po jaką cholerę zmieniasz czas? Przecież do tej pory pisałeś w przeszłym, więc po co taki zabieg?
Jan nie był w stanie dobyć słowa – Słowo to miecz, że musiał go dobywać?
Sam nie wiem jak to ocenić. Fabularnie mi się podobało, przypominało staropolskie legendy, które bardzo lubię. Ale technicznie było dużo gorzej. Te błędy które wymieniłem, to tylko kropla w morzu. Jest tego dużo, dużo więcej. A najbardziej rażą te nieuzasadnione zmiany czasów. Najpierw piszesz w przeszłym, potem w teraźniejszym, następnie znowu w przeszłym. I taka przeplatanka się robi. Po co? Jaki to ma sens? Przed opublikowaniem kolejnego tekstu staraj się go odstawić na kilka dni i zrobić korektę, wyłapać powtórzenia, których też jest całe mnóstwo, poprawić nielogicznie brzmiące zdania, nietrafione opisy. A na pewno będzie lepiej.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Dla mnie OK choć zgodzę się z przedmówcą, że fragment o łukach to jak cios obuchem w twarz :):) do tego momentu czytałem z zapartym tchem, a tutaj taka niespodzianka (niemiła!!).
Nie jestem specjalnie biegły w wychwytywaniu technicznych potknięć więc jeżeli fabuła mnie wciągnie (tak jak było teraz) drobne błędy mi umykają.
Trzymaj tak dalej i rzeczywiście dobrze byłoby przed publikacją odstawić tekst na kilka dni - a jeszcze lepiej prynajmniej raz przeczytać na głos.
Mi się bardzo podobało. Gdyby przymknąć oko na tę gafę z łukami, to świetny tekst.