- Opowiadanie: momruk - Nowy Początek

Nowy Początek

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nowy Początek

 

Zapadał zmrok, gdy przemierzałem boczne uliczki portowego miasta Danar. Szedłem w kierunku domu właściciela jednego z tutejszych zamtuzów. Klucząc śmierdzącymi zaułkami co chwila spoglądałem za siebie by upewnić się, że nie jestem śledzony. Zachowanie dyskrecji to podstawa w moim zawodzie. Dotarłem do niewielkiego piętrowego domostwa. Na jego tyłach znajdowało się małe podwórze, okolone niewysokim żywopłotem. Wszedłem na teren posiadłości, zmierzając prosto do wejścia przeznaczonego dla służby. Zapukałem. Po chwili drzwi otworzyła młoda służka.

-Wchodź szybko – nakazała łamiącym się głosem.

-Zrobiłaś co kazałem? – wyszeptałem pytanie.

-Tak. Strażnik śpi. Zaniosłam mu butelkę gorzałki, spił się do nieprzytomności.

-Dobrze – odrzekłem zadowolony. – Gdzie gospodarz?

-Śpi na górze. W ostatniej komnacie.

-To dla ciebie – rzuciłem jej niewielką sakiewkę. – Pamiętaj, piśniesz komuś słówko i jesteś martwa.

-Nic nie powiem – trzęsła się ze strachu.

Pieniądze w tym mieście stanowiły klucz do każdych drzwi. Wystarczyło, że mieszek miał odpowiedni ciężar.

Udałem się w kierunku schodów. Wchodząc na piętro dobyłem sztyletu. Byłem spokojny ponieważ nie spodziewałem się kłopotów. Szybkim krokiem przemierzyłem szeroki korytarz, uchyliłem drzwi do sypialni i wszedłem do środka. W ciszy zbliżyłem się do łóżka i śpiącego w nim człowieka. Przeciągnąłem ostrzem po jego policzku jednocześnie kładąc mu rękę na ustach by zdławić krzyk przebudzonego. Gospodarz ockną się, a w jego oczach dało się odczytać ból, strach oraz zdziwienie. Szarpnął się próbując oswobodzić z uścisku, zamarł gdy zobaczył ostrze sztyletu przed swą twarzą.

-Teraz cię puszczę – tchnąłem mu do ucha. – Nie próbuj krzyczeć, bo zarobisz ostrzem po gardle. Zrozumiałeś?

Mężczyzna na łóżku skinął energicznie głową, dając w ten sposób znak, iż rozumie doskonale.

-Bardzo dobrze – pochwaliłem jego roztropność. – Współpracuj a wyjdziesz z tego bez szwanku.

Znów kiwną głową w twierdzącym geście.

-No dobrze – podjąłem. – Nie wiesz Aklanie, że długi trzeba w końcu spłacić? Azankar upomina się o swą własność.

-Miałem wszystko oddać. Przysięgam – próbował się tłumaczyć, lecz uciszyłem go ciosem otwartą dłonią prosto w zraniony policzek. Wciągną powietrze sycząc z bólu.

-Daruj sobie wymówki. Obaj dobrze wiemy, że łżesz jak pies. Powiedz mi lepiej jak takiemu głupcowi, udało się przeżyć w tym mieście tak długo?

Aklan milczał.

-Przejdźmy do sedna. Gdzie są pieniądze?

Zapytany zastanawiał się chwilę czy odpowiedzieć. Wyraźnie widać było, że chciwość bierze górę nad zdrowym rozsądkiem. Postanowiłem zachęcić go do mówienia. Odsłoniłem połę płaszcza i dobyłem miecza, powoli zbliżyłem sztych do gardła Aklana. Ten na widok klingi pisnął żałośnie. Gdy ostrze prześliznęło się po jego szyi zostawiając na nim wąską czerwoną szramę, jego przerażenie sięgnęło zenitu. Zaczął błagać o litość.

-To jak będzie? – Ponowiłem pytanie. – Współpracujesz? Czy mam ciąć głębiej?

-Za obrazem. Tym za tobą – odpowiedział łkając jak skarcone dziecko.

-No widzisz. To nie było takie trudne.

Miecz powędrował z powrotem do pochwy, a ja odwróciłem się w stronę wskazanego miejsca. Podszedłem do obrazu, po czym zdjąłem go i odrzuciłem na podłogę. W ścianie znajdowało się niewielkie wgłębienie, na którym leżały pękate mieszki.

Ten widok utwierdził mnie w przekonaniu, iż moja ofiara to skończony idiota. Trzymać taką ilość złota w tak marnej kryjówce. Ułatwiło mi to jednak wykonanie zadania. Sięgnąłem po jeden by sprawdzić jego zawartość. Na oko znajdowało się w nim sto złotych monet co stanowiło dość pokaźną sumkę. Wziąłem cztery mieszki, akurat tyle stanowił dług zaciągnięty przez Aklana.

– Miło robić z tobą interesy – powiedziałem do oszołomionego całą sytuacją sutenera.

Wyszedłem z komnaty, nie spieszyłem się z opuszczeniem domu. Nie było nikogo, kto mógłby mnie ścigać.

------

Siedziba Azankara mieściła się w porcie. Smród jaki się tu unosił był niemal nie do zniesienia. Trzeba było zasłaniać twarz, by jako tako znieść wszechobecny fetor patroszonych ryb i Bóg wie jakiego jeszcze bliżej nieokreślonego smrodu. Podążałem w kierunku magazynu, jednego z wielu znajdujących się we wschodniej części portu, która stanowiła miejsce przechowywania wszelkich towarów czekających załadunku na barki i statki. Okolica ze względu na późna porę była wyludniona. Przed wejściem stało dwóch strażników. Rozpoznali mnie. Bez przeszkód wszedłem do środka. Wnętrze skryte było w mroku. Wszędzie wokół walały się skrzynie i toboły rozmaitych rozmiarów i kształtów. Miejsce, w którym urzędował Azankar znajdowało się na tyłach budynku. Udałem się tam. Przed drzwiami do pomieszczenia stało dwóch kolejnych wartowników, skinąłem im głową w powitalnym geście. Odpowiedzieli tym samym. Zapukałem.

-Wejść! – zza drzwi rozległo się wołanie.

Wewnątrz , przy dużym dębowym stole zasiadał Azankar. Obok niego siedziało również kilku członków jego osobistej straży. Byli to starannie dobierani ludzie. Świetni żołnierze oraz bezwzględni mordercy. Niezwykle lojalni. Stanowili ten gatunek ludzi, których wolało się mieć po własnej stronie. Siedzieli w milczeniu popijając wino z cynowych pucharów, nie raczyli nawet spojrzeć w moim kierunku. Azankar przeglądał jakieś dokumenty, których stos piętrzył się przed nim. Był wyraźnie znużony tym zajęciem. Jednak gdy uniósł wzrok znad papierów i na mnie spojrzał , humor momentalnie mu się poprawił. Wstał rozkładając jednocześnie ręce w powitalnym geście.

– Vaynekan! – Zakrzyknął. – Mój najlepszy człowiek od cichej roboty.

Fałszywy uśmieszek jaki pojawił się na jego gębie przyprawiał mnie o mdłości.

– Witaj Azankar – odpowiedziałem siląc się na uprzejmość. Miałem nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze i po dzisiejszej nocy nie będę musiał go już więcej oglądać.

– I jak poszło? Wyciągnąłeś coś od tego zwyrodnialca?

– Mam wszystko – wyjąłem cztery sakiewki trzymane w zanadrzu i rzuciłem na stół.

– Rozumiem odliczyłeś sobie swoją część.

– Oczywiście.

– Siadaj. Napijmy się.

Zajęliśmy miejsca przy stole. Jeden z zakapiorów podsunął nam napełnione kielichy. Azankar wzniósł toast.

– Za dobrze wykonaną robotę.

Wychyliłem do dna. Musiałem przyznać, że trunek był przedni. Stwierdziłem, że to najlepszy moment by przedstawić mu swoją propozycję. Sporo ryzykowałem, ale nie mogłem już dłużej czekać. Rok pracy dla tego człowieka sprawił, że zacząłem powoli zatracać się w okrucieństwie i przemocy. A nie odpowiadała mi kariera zabójcy na usługach wściekłego psa. Teraz albo nigdy. Powiedziałem sobie.

– Odchodzę – wypaliłem bez ogródek.

– Co? – Azankar zapytał zdziwiony. – Możesz powtórzyć? Bo chyba się przesłyszałem.

– Odchodzę – powtórzyłem spokojnie. – To była moja ostatnia robota jaką dla ciebie wykonałem.

Przyglądałem się jego twarzy, starając się rozszyfrować jakie uczucia skrywa za maską spokoju i obojętności. Azankar nie zdradził się jednak nawet mrugnięciem powieki. Doskonale nad sobą panował. Jego ochroniarze przestali pić i z zainteresowaniem zaczęli przysłuchiwać się rozmowie. Już nie byłem tak pewien swego jak przed chwilą. W napięciu oczekiwałem na odpowiedź.

– Dobrze więc. Pozwolę ci odejść. Lecz najpierw wykonasz ostatnie zadanie. Później będziesz wolny.

Uśmiechnął się, a członkowie jego obstawy rozluźnili się i powrócili do swojego poprzedniego zajęcia.

Nie ufałem mu. Przeczuwałem, że za jego propozycją coś się kryje. Nie było jednak innego wyjścia jak robić dobrą minę do złej gry. Tylko w ten sposób mogłem ujść z tego z życiem. Zawsze istniała nadzieja, iż Azankar dotrzyma danego mu słowa.

– Co mam więc zrobić?

– Teraz gadasz do rzeczy. Widzisz mam pewien problem. Słyszałeś o Clernie?

– Jasne. To wpływowy kupiec – odpowiedziałem.

– To wrzód na mojej dupie Vaynekanie! – Uderzył pięścią w stół. – Ta świnia jest zagrożeniem dla moich interesów. Chciałem rozpocząć handel z Kurlingiem, ale okazało się, że Cleren ma w ręku tamtejszych kupców. Moja władza nie sięga poza Danar i nie mogę wpłynąć na tamtych ludzi. Muszę przejąć jego kontakty.

– Nie możesz go zwyczajnie zabić?

– To zbyt ryzykowne. Wszyscy wiedzą, że mam z nim na pieńku, byłby niezły smród. Mogę opłacać miejską straż by przymykała oko na moje sprawki, ale zamordowanie takiej grubej ryby zwróciło by zbyt wiele uwagi. Dobrze wiesz, że ponad wszystko cenię dyskrecję.

– Wiem – odrzekłem.

– Jedynym sposobem na pozbycie się tej szuii – kontynuował – będzie podrzucenie do jego domu pewnych dowodów.

– Dowodów na co? – muszę przyznać, że mnie zaciekawił.

– Dowodów na zdradę korony. Moi skrybowie spreparowali kilka listów, w których wysoko postawieni ludzie proszą Clerna o wsparcie finansowe dla ich sprawy. Oczywiście jest też świadek, kurier dostarczający korespondencję. Będzie on posiadał listy, w których będą odpowiedzi Clerna.

– Nie sądzisz, że to trochę naciągane? Nikt w to nie uwierzy.

– Ale będą musieli wszcząć śledztwo by wyjaśnić sprawę. A to w zupełności wystarczy. Wszyscy szanowani kupcy zerwą z nim swoje kontakty handlowe, by uniknąć podejrzeń o współpracę. Wtedy wkroczę na scenę i zaproponuję im swe usługi. Najważniejsze dla nich będzie by pieniądz nie przestawał płynąć, a interes się kręcił. Clern natomiast, ulegnie podczas pobytu w areszcie miejskim niebezpiecznemu wypadkowi. Mam tam zaufanego człowieka, który zajmie się wszystkim.

– A ja mam tylko podrzucić listy? Nic prostszego.

– Nie doceniasz swoich możliwości Vaynekanie. Gdyby to było proste, nie kazał bym tobie tego robić.

– Czuje się zaszczycony – odpowiedziałem z przekąsem.

– Nie zapominaj się – powiedział ostro. – Od tego czy ci się uda, wiele zależy. Nie spieprz, a wypłacę ci sporą sumkę w ramach wdzięczności i pozwolę iść dalej własną drogą. To chyba uczciwy układ?

– Jak mógłbym odmówić?

– Doskonale… – spojrzał na mnie z podejrzanym błyskiem w oku – wiedziałem, że wykażesz się rozsądkiem w tej sprawie. No… napijmy się – siedzący najbliżej ochroniarz napełnił kielichy, które natychmiast wychyliliśmy. – Jutro rano przyśle do ciebie kogoś z listami – Azankar otarł usta rękawem. Wstał, dając w ten sposób znak, iż rozmowa dobiegła końca. Bez słowa opuściłem magazyn.

------

Rankiem, tak jak zapowiedział Azankar dostarczono mi sfałszowaną korespondencję. Przynieśli je dwaj ochroniarze. Ci sami, których nocą widziałem w magazynie. Gdy się pojawili leżałem jeszcze w łóżku, odpoczywając po pracowitej nocy.

– Szef daje ci dwa dni – odezwał się jeden, jednocześnie rzucając listy na blat stołu. Wyszli nie mówiąc nic więcej, zostawiając mnie samego.

Wstałem. I tak nie udałoby mi się powtórnie zasnąć. Podszedłem do niewielkiej komody na której stała misa z wodą. Opłukałem twarz. Postanowiłem zejść i przy śniadaniu zastanowić się nad swoim pierwszym krokiem. Ubrałem się niespiesznie. Przed wyjściem zabrałem listy ze sobą. Lepiej żeby nikt ich nie widział.

Zajmowałem kwaterę na piętrze gospody, o banalnej nazwie „Zaułek korsarza”. Cieszyła się ona dobrą sławą, według mnie jak najbardziej zasłużoną. Jadło i napitek w niej podawane były naprawdę niezłe, a klientela nie wszczynała burd. To wszystko sprawiało, że było to miejsce w którym często załatwiano interesy. A ja lubiłem wiedzieć co dzieje się w mieście. Z zasłyszanych plotek i informacji można było zrobić niezły użytek. Właścicielem przybytku był Klaros, człek dość mocno posunięty w latach, ale za to o niezwykle sprawnym umyśle, świetnie radzący sobie z prowadzeniem interesu. Jakiś czas temu wyświadczyłem mu drobną przysługę, upraszając u Azankara zaniechanie pobierania opłat za ochronę od karczmarza, za co ten w wyrazie wdzięczności zaoferował mi darmową kwaterę. Największą jednak zaletą płynącą z zamieszkiwania pod dachem Klarosa było obcowanie ze służebnymi dziewkami, które były dość swobodne w obyczajach. Lgnęły do mnie jak ćmy do światła, ze względu na mą niespotykaną i egzotyczną dla tutejszych kobiet urodę. Pochodziłem bowiem z Ossengardu, kraju położonego daleko na zachodzie. Tak jak wszyscy jego mieszkańcy miałem niezwykle ciemną karnację, oraz ciało zupełnie pozbawione włosów, do tego całe pokryte misterną siecią tatuaży, które zrobiono mi w zakonie Thumkira w bardzo dawnych czasach. Tak dawnych, że zdawały się tylko snem.

Było wcześnie, więc gospoda świeciła pustkami. Zająłem miejsce przy jednym ze stołów. Służka zjawiła się bardzo szybko. Poprosiłem o pieczonego kapłona i wino. Oddalając się zachęcająco kołysała biodrami. Na posiłek nie kazano mi długo czekać, po chwili zajadałem się pieczystym. Nie dane mi jednak było go dokończyć, gdyż do izby wkroczyło sześciu zbrojnych w mundurach straży miejskiej. Rozejrzeli się po wnętrzu, dostrzegłszy mnie ruszyli w moją stronę. Wiedziałem, że taka wizyta nie przyniesie nic dobrego. Przez chwile zastanawiałem się nad stawieniem oporu, ale szybko porzuciłem ten pomysł. Może pokusiłbym się na walkę z dwoma, góra trzema ludźmi, lecz w starciu z sześcioma nie miałem szans. W dodatku dwóch z nich dzierżyło w rękach kusze, wycelowane w moją pierś.

– Vaynekan Mayhalt – odezwał się ten z dystynkcjami kapitana – w imieniu prawa zostajesz zatrzymany.

– O co się mnie oskarża?

– O udział w spisku przeciwko koronie.

– To absurd! – Próbowałem zaprzeczać.

– Odebrać mu broń i przeszukać – z ust kapitana padł rozkaz. Trzech jego ludzi podeszło do mnie. Dwaj z nich zaszli mnie od tyłu i podnieśli z miejsca chwytając dość boleśnie za ramiona, trzeci odpiął mój pas z bronią i odłożył na stół. Następnie zaczął przeszukiwać zawartość moich kieszeni.

– Są. Tak jak nam mówiono.

Strażnik znalazł listy w wewnętrznej kieszeni mego płaszcza. Przekazał je swemu dowódcy. Kapitan zerwał pieczęć jednego z nich i pobieżnie zbadał treść.

– Zgadza się, nasz informator mówił prawdę. Zwiążcie go i idziemy. Wszystkie zdania wypowiadali przesadnie głośno. Zupełnie jak gdyby zależało im by karczmarz wraz ze służbą na pewno ich usłyszeli.

Ręce spętano mi grubym sznurem. Szczęśliwie nie tak mocno by krew przestała krążyć. Wyszliśmy na ulicę, strażnicy utworzyli wokół mnie krąg. Ci z kuszami stanęli za mną. Nie miałem co marzyć o ucieczce. Nie minęło wiele czasu, a znaleźliśmy się przed miejską strażnicą. Był to murowany z czerwonej cegły, parterowy budynek, otoczony wysokim stalowym ogrodzeniem. Wprowadzili mnie do środka.

– Rozbieraj się – powiedział do mnie kapitan. – Wykonałem polecenie gdyż zdawałem sobie sprawę z konsekwencji wynikających z nieposłuszeństwa. Po chwili stałem nagi. Wtedy rzucono mi pod nogi jakieś śmierdzące łachmany.

– Na co czekasz? Zakładaj – ponaglił kapitan widząc me wahanie.

Z obrzydzeniem sięgnąłem po workowaty strój, śmierdzący jak kloaka i założyłem go. Z ledwością powstrzymywałem odruch nakazujący pozbycie się z żołądka dzisiejszego śniadania.

– Terin, zaprowadź go do celi – rozkazał kapitan jednemu ze swych ludzi.

– Taa jess Kapitanie – odpowiedział niedbale żołdak. – Dalej, idziemy – pchnął mnie silnie w plecy. Ruszyłem we wskazanym kierunku. W przeciwległym krańcu pomieszczenia znajdowały się wąskie, kręte schody, prowadzące na niższą kondygnację. Przed zejściem strażnik zdjął pochodnię z uchwytu w ścianie, podpalił ją od stojącego obok stalowego kubła z żarzącymi się żagwiami. Schodziłem ostrożnie, nie miałem zamiaru zakończyć życia ze skręconym karkiem. Loszek nie był duży. Było tu zaledwie sześć ciasnych cel. Tylko jedna miała lokatora, co wskazywało na to, iż stróże prawa nie przykładali się zbytnio do swej roboty. Smród jaki tu panował był gorszy nawet od odoru bijącego od mego ubrania. Stanęliśmy przed otwartą celą. Strażnik uraczył mnie silnym kopnięciem w plecy. Runąłem na ziemię, nurkując w stercie brudnej słomy. Bezwiednie krzyknąłem z bólu.

– Azankar przesyła pozdrowienia – powiedział, po czym zatrzasną kratę i odszedł.

Podniosłem się na nogi.

– Wdepnąłeś w niezłe gówno Vaynekanie – powiedziałem do siebie. Zrezygnowany usiadłem pod ścianą. Powinienem wiedzieć, że Azankar nie pozwoli mi tak po prostu odejść.

Nie wiem ile czasu siedziałem w ciemności, zastanawiając się jak wybrnąć z tej beznadziejnej sytuacji i słuchając nieustających jęków więźnia z celi obok. Nie wymyśliłem jednak niczego sensownego. Doszedłem w końcu do wniosku, że jeżeli za całą to sprawa stoi Azankar, to w najlepszym wypadku zakończę żywot na szafocie.

Usłyszałem głosy dobiegające od strony schodów. Po chwili zobaczyłem również światło pochodni. Do lochu zszedł kapitan w towarzystwie strażnika. Stanęli przed moją celą.

-Wstań i obróć się twarzą do ściany – zrobiłem co kazali. Usłyszałem szczęk klucza przekręcanego w zardzewiałym zamku. Weszli do środka i skrępowali mi ręce.

– Dokąd mnie zabieracie? – zapytałem.

– Odbędzie się oficjalne przesłuchanie.

Zaprowadzono mnie do niewielkiego pomieszczenia przylegającego bezpośrednio do głównej izby strażnicy. Za dużym dębowym stołem zasiadały dwie osoby. Jedną z nich był Burmistrz Kalagar, drugiego człowieka nie znałem, pełnił on rolę protokolanta. Posadzono mnie na krześle naprzeciw zebranych. Nigdzie nie widziałem żadnych narzędzi tortur, często stosowanych w podobnych sytuacjach, uznałem to za dobry znak. Kapitan dołączył do pozostałych zajmując miejsce przy stole.

– Panie Ardon – burmistrz zwrócił się do skryby – proszę zaprotokołować. Dnia… tego a tego, komisja w składzie… takim a takim. Z resztą sami wiecie co macie pisać. – machnął ręką.

Chwilę trwało nim oficjalna formułka została zapisana. W tym czasie Kalagar wraz z kapitanem raczyli się winem, by uprzyjemnić sobie czas oczekiwania. Z całą pewnością nie był to pierwszy gąsiorek, który dzisiaj opróżniali. Skryba odchrząkną dając dyskretnie znak, że zakończył pisanie.

– Oskarża się ciebie o udział w spisku. Przyznajesz się? – zadającym pytania był burmistrz.

– Nie. To absurd.

– Zapiszcie, że oskarżony przyznaje się do winy.

– Co!? Niczego takiego nie powiedziałem! – krzyknąłem z wściekłością.

– Czy Clern Aradon licencjonowany kupiec, był jedną z osób zamieszanych w całą sprawę? I czy to od niego bezpośrednio otrzymywałeś polecenia?

– Już mówiłem to jakaś pomyłka. To wszystko był pomysł Azankara. Ja nigdy…

– Proszę zaprotokołować, że oskarżony potwierdza tą wersję wydarzeń – przerwał mi w pół zdania.

– Akurat, kurwa potwierdzam!

– Przywołać więźnia do porządku – powiedział Kalagar beznamiętnym lekko bełkotliwym głosem. Zaraz potem strażnik stojący za moimi plecami zdzielił mnie solidnie kantem dłoni w kark.

– Ile wam zapłacił za wykonanie tego przedstawienia? Myślicie, że to się nie wyda? – nie dawałem za wygraną. Ledwo zdążyłem zadać pytanie a strażnik uderzył mnie kułakiem w głowę. Przez chwilę czułem jakby wbił mi ją w ramiona, taką miał krzepę. Zasyczałem z bólu.

– Stwierdzam, że dalsze przesłuchanie jest niepotrzebne, skoro oskarżony przyznał się do winy. Jedynym sprawiedliwym wyrokiem za tak odrażającą zbrodnie jest śmierć przez powieszenie. Egzekucja odbędzie się za dwa dni na rynku miejskim. Zamykam przesłuchanie.

Cała trójka wstała od stołu. Chciałem jeszcze coś powiedzieć lecz strażnik wyraźnie wyczuł moje zamiary i jeszcze raz zademonstrował mi siłę swoich pięści. Zaprowadzono mnie z powrotem do mojej celi. Gdzie miałem oczekiwać na śmierć.

------

Nadszedł dzień egzekucji. Po dwóch nocach spędzonych na zimnym klepisku, już czułem się jak trup. Wiedziałem, że moje szanse na ocalenie są dość marne. Musiałby się wydarzyć jakiś cud, bym uszedł z tego z życiem. I ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, ów cud się zdarzył.

Chwilę po moim przebudzeniu, w loszku zjawił się kapitan w towarzystwie mężczyzny, którego widziałem po raz pierwszy oraz strażnika dzierżącego pochodnię. Stanęli przed moją celą, przyglądając mi się przez chwilę w milczeniu. Zauważyłem, że kapitan trzyma na rękach moje ubranie, starannie złożone.

– Otwieraj natychmiast! – wykrzyczał nieznajomy. Kapitan skulił się przerażony, odłożył me rzeczy na bok i pospiesznie wykonał polecenie. Zdumiony przypatrywałem się całej sytuacji, nie mogąc wydusić z siebie choćby pojedyńczego słowa. Kim był ten osobnik, że wzbudzał taki postrach wśród obrońców prawa? Na pewno wkrótce dane mi będzie poznać odpowiedź na to pytanie. Wszyscy, z kapitanem na czele weszli do celi. Wstałem.

– Rozbieraj się psie! – nieznajomy wykrzyczał polecenie wprost do ucha kapitana. Nie widziałem jego twarzy, którą skrywał pod kapturem opończy, lecz wyobraziłem sobie, że wyraża ogromną wściekłość.

– Vaynekan – zwrócił się do mnie nieco łagodniejszym, lecz w dalszym ciągu nie znoszącym sprzeciwu tonem – oddaj mu tę szmatę, w której kazali ci chodzić. Zrobiłem jak mówił, poczym ubrałem się we własne rzeczy. Kapitan trząsł się z zimna. Próbował się tłumaczyć mówiąc, że to nie on zaplanował całą intrygę, padając na kolana błagał nieznajomego o litość. Lecz wkrótce zamilkł, za sprawą solidnego kopniaka wymierzonego w jego podbródek. Splunął krwią zmieszaną ze śliną i wybitymi zębami. Wył żałośnie, łzy płynęły po jego twarzy. Nie robiło to jednak żadnego wrażenia na jego oprawcy. Przerażony strażnik odwrócił wzrok udając, że niczego nie widzi.

– Idziemy – zwrócił się do mnie. – A ty zamknij celę – strażnik wymruczał coś niezrozumiałego jako odpowiedź. Wyszedłem i wraz ze swym wybawcą udałem się na górę. Tam oddano mi broń, którą natychmiast przypasałem.

– Słuchajcie! – krzyknął mój towarzysz, do zebranych. – Dzisiejsza egzekucja odbędzie się zgodnie z planem. Zmieni się tylko skazaniec. Zawiśnie wasz kapitan. A jeżeli ktoś ma ochotę wyrazić sprzeciw, to na szubienicy znajdzie się miejsce również dla niego. – Nikt nie zaprotestował.

– Za mną Vaynekanie – powiedział.

Wyszliśmy z budynku udając się poza teren strażnicy. Tam czekało na nas czterech ludzi. Przyjrzałem im się dokładniej. Wszyscy nosili ciemne płaszcze z wyszytą na nich szkarłatną runą „Wan”, przedstawiającą moc miejsca, z którego wszystko bierze swój początek. Każdy z nich nosił u pasa krótki miecz a przez plecy miał przewieszoną okrągłą drewnianą tarcze. Wszyscy również nosili nitowane kolczugi. Ich sylwetki zdradzały mi, że byli to ludzie zaprawieni w walce.

– Czas chyba byśmy się przedstawili – powiedział zdejmując kaptur. Ku mojemu zdziwieniu okazał się młodzikiem, góra dwudziesto-paro letnim. – Jestem Lothalt, przewodzę tą zgrają – ukłonił się lekko. – Ten tutaj… – wskazał na stojącego najbliżej nas – to Astenen. Ten również skiną mi głową w powitalnym geście poczym pociągnął solidny łyk z dzierżonego w ręce gąsiorka z winem. Gdy skończył beknął donośnie. – Pożałowania godne – powiedział dowódca – Astenen uśmiechną się i ponownie uniósł gąsiorek do ust. – Ten typek z ponurą twarzą – kontynuował – to Gretian. A tych dwóch to Eowik i Asard – obaj pozdrowili mnie uniesieniem ręki.

– Czego ode mnie…

– Później Vaynekanie – Lothalt przerwał mi unosząc rękę. – Przyjdzie czas na zadawanie pytań, lecz najpierw wyjedźmy z miasta. Czas nas nagli. Opowiem ci wszystko gdy będziemy w drodze.

Po jego słowach wszyscy skierowali się w stronę stojących nieopodal koni. Mnie dostał się gniady wierzchowiec. Wskoczyłem na siodło. Po chwili jechaliśmy stępa w kierunku północnej bramy Danar.

------

Wyjazd z miasta zajął nam sporo czasu, ze względu na kłębiącą się na ulicach ciżbę. Zbliżało się południe więc wszyscy spieszyli w kierunku miejskiego rynku, gdzie miało się odbyć rzadkie w tym mieście widowisko. Na całe szczęście nie brałem już w nim udziału.

Podążaliśmy północnym traktem, prowadzącym bezpośrednio do stolicy królestwa, wątpiłem jednak w to, iż miasto Durenholl było naszym celem. Droga pełna była podróżnych jak i kupieckich wozów ciągnących w obu kierunkach. Panował tłok. Z ulgą wdychałem świeże i chłodne jesienne powietrze. Miła odmiana po zatęchłym smrodzie zatłoczonego miasta. Że też nikt nie wpadł jeszcze na pomysł, by pod miastami budować sieci kanałów odprowadzających nieczystości. W Ossengardzie była to powszechnie stosowana praktyka. Jechaliśmy spokojnym kłusem, ja i Lothalt na przedzie, reszta za nami w niewielkiej odległości. Dochodziły do mnie fragmenty ich rozmowy, z których wywnioskowałem, że toczą zaciekłą dyskusję nie mogąc dojść do porozumienia, który z odwiedzonych przez nich zamtuzów był najzacniejszy.

– Nie mają zbyt wielu rozrywek – niespodziewanie odezwał się Lothalt, kierując wzrok w stronę swoich podkomendnych. – Masz pewnie wiele pytań. Lecz odkąd opuściliśmy Danar słowem się nie odezwałeś – spojrzał na mnie przenikliwym wzrokiem.

– Czekam na wyjaśnienia – odparłem. – Sądzę, że nie proszę o wiele. Jestem wdzięczny za ocalenie, ale nie do końca rozumiem jaki mieliście w tym cel.

– Najlepiej zacznę od początku – stwierdził. – Obserwowaliśmy cię od dawna. Trzy dni temu mieliśmy się z Toba skontaktować, lecz wyniknęła ta nieprzyjemna dla ciebie sytuacja. Potrzebowaliśmy czasu by wszystko załatwić i wydostać cię z więzienia. Zajęliśmy się wszystkimi, którzy ci źle życzyli.

– Ale po co? I jak udało wam się dokonać tego wszystkiego. – wszedłem mu w słowo.

– Jesteśmy częścią pewnej organizacji. Nasze cele zbliżone są do tych jakie ma zakon, którego członkiem niegdyś byłeś. To dlatego zwróciliśmy na ciebie uwagę i uwolniliśmy. Azankar i jego organizacja to przeszłość. Możesz się nimi więcej nie przejmować. Teraz jesteś pod naszym protektoratem.

– Mam uwierzyć, że Azankara i jego ludzi pokonaliście sami.

– Może nie wyglądamy, lecz wierz mi mamy wiele talentów. Z miejską strażą było jeszcze łatwiej. Jako grupa podlegamy tylko i wyłącznie osobie króla i dysponujemy nieograniczoną władzą.

– Dlaczego więc nigdy o was nie słyszałem?

– Ponieważ mało kto o nas wie. Staramy się nie rzucać w oczy. W całym królestwie szukamy ludzi z talentem podobnym twojemu.

– Wiecie kim jestem i co robiłem w przeszłości, ale skąd pewność, że zechcę wam pomagać.

– Ponieważ w razie odmowy złożymy ci ofertę, której nie będziesz mógł odrzucić.

Jego głos się zmienił. Nie mogłem stwierdzić w jaki sposób, ale czułem, że muszę być mu posłuszny. Zupełnie jakby za pomocą słowa wiązał moją wolę.

– Co mi robisz? – spytałem przestraszony.

– Jak już mówiłem mamy wiele talentów. Nie zmuszaj nas byśmy użyli ich na tobie.

Uwolnił mnie. Cokolwiek robił, przestał. Nie miałem innego wyjścia jak wysłuchać go i podjąć współpracę. Nie byłem w dogodnej pozycji do negocjacji.

– Nie bój się Vaynekanie – powiedział przyjaźnie i uśmiechną. – Z naszej strony nic ci nie grozi. Jak usłyszysz co mam do powiedzenia to wszystko zrozumiesz i z chęcią do nas przystaniesz. Jesteśmy po tej samej stronie.

– Mów więc – zachęciłem go. W końcu cokolwiek by mi zaproponował i tak było po stokroć lepsze niż perspektywa stania się uciechą dla żądnej krwi gawiedzi.

– Niecały rok temu, zaczęły do naszych uszu docierać niepokojące informacje. Donoszono nam o zaginięciach ludzi. Alenie nie pojedynczych osób tylko całych wsi. Gdy docieraliśmy na miejsce, odnajdowaliśmy ślady walki, lecz żadnych ciał.

– Podejrzewacie coś? – wtrąciłem.

– Sądzimy, że mamy do czynienia z nekromancją albo kanibalizmem, ale nie znaleźliśmy nic co by potwierdzało nasze założenia. Nie mogliśmy podjąć żadnego tropu. Ci ludzie po prostu zniknęli, a my nie mamy pojęcia dokąd zabrano ich ciała. Teraz jedziemy do kolejnego miejsca. W głębi puszczy Koliamar doszło do następnego ataku. Znajduje się tam niewielka osada bartników. Gdy nie doczekano się od nich żadnych wieści, tamtejszy rządca posłał tam kilku ludzi. O swoim odkryciu poinformował miejscowe władze, a oni poinformowali nas.

– Myślisz, że tym razem coś znajdziemy?

– Nie wiem. Ale musimy spróbować. W końcu ten, kto, za tym stoi popełni jakiś błąd, zostawi ślad, wtedy go złapiemy.

– Jeżeli to rzeczywiście nekromanta, to nie poradzimy sobie z nim wyłącznie za pomocą mieczy.

– Nie przejmuj się. Moi chłopcy dadzą sobie radę ze wszystkim – powiedział z dumą.

– Mam nadzieję – odparłem, lecz nie podzielałem jego pewności siebie.

– Tak czy inaczej musimy zbadać ten trop – kontynuował.

– Jak daleko jest to miejsce?

– Powinniśmy tam dotrzeć jutro przed zmrokiem.

Musieliśmy zwolnić. Zbliżaliśmy się do mostu, na którym ruch odbywał się znacznie wolniej niż na szerokim trakcie. Odstaliśmy swoje, cierpliwie czekając na możliwość przeprawy. Gdy już dotarliśmy na drugi brzeg Ressy, zjechaliśmy z głównego traktu, kierując się na północny-wschód, w stronę Koliamar. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi gdy dotarliśmy do granic puszczy. Wszyscy stwierdziliśmy zgodnie, że czas na popas. Rozkulbaczyliśmy konie, które pasły się teraz spokojnie. Stenen wraz z Eowikiem zajęli się rozpaleniem ognia i przygotowaniem strawy. Leżałem na grubym wełnianym kocu, opierając głowę na siodle. W powietrzu unosił się przyjemny zapach ziół i gotowanego mięsa. Stenen mieszał w kociołku i co chwila próbował swoją potrawę – Wiem czego tu brakuje – powiedział do siebie, poczym wyjął zza pazuchy gąsiorek i suto zakropił gulasz winem.

– Czy ty do wszystkiego musisz dodawać tego sikacza? – zapytał Lothalt z drwiną w głosie.

Stanen machnął lekceważąco ręką w odpowiedzi.

Posiłek zjedliśmy w milczeniu. Patrzyłem na tych ludzi i zastanawiałem się, co tak naprawdę są warci. Czy zdawali sobie sprawę w jakiej się znaleźli sytuacji? Weseli i pełni wiary we własne siły. A może jednak się myliłem? W końcu sam byłem niewiele młodszy gdy opuściłem łono klasztoru i zacząłem własną misję. Teraz myślę, że zbyt wcześnie strach stał się mą obsesją. Tak nie da się żyć. Gdybym mógł cofnąć czas, wybrał bym inne, spokojniejsze życie. Być może u boku kobiety. Życie w którym jedyną troską byłaby obawa o udane plony. Ale czy byłbym wtedy tak naprawdę sobą? Niestety nigdy nie poznam odpowiedzi na to pytanie, zbyt daleko już zaszedłem, by teraz zbaczać z obranej w młodości ścieżki. Muszę pogodzić się z konsekwencjami swych wyborów i starać nie pogrążyć w ciemności, która z całych sił stara się mnie ogarnąć.

– Powiedz Vaynekanie, dlaczego opuściłeś swój kraj? – głos Lothalta wyrwał mnie z zamyślenia.

– Nie czas na opowieści. Czas spać. Przed nami ciężki dzień – odpowiedziałem i ułożyłem się wygodnie na posłaniu.

– Tajemniczy z niego typ – usłyszałem komentarz Eowika. Nie zamierzałem odpowiadać. Zamknąłem oczy w oczekiwaniu na nadejście snu.

------

Obudził mnie przenikliwy chłód poranka. Gdy otworzyłem oczy spostrzegłem, że wszyscy poza mną gotowi są do drogi.

– Ktoś tu nie jest rannym ptaszkiem – odezwał się Lothalt.

– Czemu mnie nie obudziliście?

– Potrzebowałeś snu. Podejrzewam, że ciemna śmierdząca cela nie sprzyjała miłemu odpoczynkowi.

-Masz rację – przyznałem.

– Zbieraj się. Przekąsimy coś po drodze.

Poderwałem się na nogi i zabrałem za siodłanie konia. Gdy byłem już gotowy zagłębiliśmy się w gęstwinę puszczy. Tępo marszu było bardzo wolne. Nie chcieliśmy by konie doznały żadnego uszczerbku. Około południa wjechaliśmy we mgłę tak gęstą, że nie widziałem niczego na odległość większą, niż trzy kroki. Wraz z nadejściem mgły do mego serca zakradł się niepokój. Spojrzałem na mych towarzyszy. Widać podzielali moje obawy, gdyż rozglądali się nerwowo we wszystkich kierunkach, ręce trzymając na rękojeściach swych mieczy. Konie pochrapywały niespokojne, one również wyczuwały niebezpieczeństwo. Dla pewności aktywowałem jedno z zaklęć ochronnych zaklętych w mym mieczu. Klinga poczęła żarzyć się błękitnawym światłem. Nie wiedziałem czy to co nas obserwuje to człowiek. Pierwszy raz nie potrafiłem rozpoznać z czym mam do czynienia.

– Czujesz to? – zapytał mnie Eowik.

– Owszem, ale nie mam pojęcia co to.

– Ja też, ale to coś na pewno nie jest żywe.

– Cisza – nakazał Lothalt. – Żadnych rozmów.

Jechaliśmy w milczeniu oczekując w napięciu na nieuniknione. Coś się do nas zbliżało. Wyraźnie słyszeliśmy szelest poruszanej roślinności. Musiałem przyznać, że moja nowa kompania potrafiła trzymać nerwy na wodzy. Nikt nie podejmował żadnych działań, wyraźnie czekali na rozkazy Lothalta. Przyjąłem ten fakt z ulgą, gdyż ostatnią rzeczą jakiej nam teraz brakowało to panika. Wszyscy karnie trzymali się w szyku. Nie wiem jak Lothalt odnajdywał drogę w takich warunkach, lecz postanowiłem zdać się na jego intuicję. Widziałem, że reszta ufa mu bezgranicznie. Dostrzegłem zarysy sylwetek poruszające się wokół nas. Nie widziałem ich wyraźnie, lecz z pewnością przypominały ludzkie. Chyba rzeczywiście mieliśmy do czynienia z nekromantą.

– Dlaczego nie atakują?– Gretian przerwał ciszę.

– Widać zaklęcie Vaynekana nie pozwala im się zbliżyć – odpowiedział mu Lothalt.

– Nie utrzymam go długo. Nie wiem ile czasu nam zostało – rzekłem zgodnie z prawdą.

– Musimy wyjechać z tej cholernej mgły. Przed zmierzchem powinniśmy dotrzeć do osady. Na otwartym terenie będziemy mogli stanąć do walki. Wytrzymasz tak długo Vaynekanie?

– Spróbuję – odpowiedziałem. Nie miałem jednak pewności czy mi się uda.

Następne godziny ciągnęły się niczym wieczność. Najgorsze jest oczekiwanie na to, co nieuniknione. Ku uciesze wszystkich mgła zaczęła się przerzedzać. Wyjechaliśmy z gęstwiny na polane, gęsto porośniętą wrzosem. Na jej środku stało kilka drewnianych chat. Zmusiliśmy konie do galopu, by jak najszybciej znaleźć się wśród zabudowań. Tam z pewnością będziemy mieli większą szansę na obronę. Gdy dotarliśmy na miejsce zsiedliśmy z koni, te pozbawione jeźdźców uciekły w popłochu. Dobyłem miecza, reszta poszła w moje ślady, zdjęli z pleców swe tarcze. Stanęliśmy w kręgu plecami do siebie, gotowi na wszystko. Myślałem przez chwilę, czy nie uaktywnić kolejnego zaklęcia. Ryzykował bym wtedy, że opadnę z sił, lecz dzięki temu zyskali byśmy trochę czasu. Stwierdziłem jednak, że lepiej będzie gdy w tej walce użyję miecza. Gdybym miał tylko więcej czasu to przygotował bym obronę, której nie dało by się sforsować. Czasu jednak nie mieliśmy. Z lasu poczęły wyłaniać się postacie, było ich kilkadziesiąt, zaczęły nas okrążać. Mimo zapadającego powoli zmroku widziałem je dokładnie. Może kiedyś były ludźmi, lecz teraz przypominały ich tylko z sylwetki. Ich ciała były w zaawansowanym stadium rozkładu, mimo to poruszały się bardzo zwinnie i szybko. W milczeniu czekaliśmy na konfrontację. Nadbiegały. Z ust ciekła im ślina zmieszana z posoką, twarze wykrzywiał grymas wściekłości i bólu. Gdy pierwszy z nich znalazł się w zasięgu mego miecza, wziąłem potężny zamach, ciąłem z góry rozpłatując mu czaszkę. Czarna śmierdząca krew opryskała mi twarz. Wyszarpnąłem oręż z ciała nieumarłego i ciąłem następnego przez pierś. Żebra chrupnęły pod wpływem uderzenia, ciało bezwładnie osunęło się na ziemię. Nadciągali następni. Pięciu biegło na mnie. Przeskoczyłem przez truchła by mieć większą swobodę ruchu. Nagle przy mym boku pojawił się Astenen, oddychał ciężko wyraźnie zmęczony. Razem natarliśmy na zbliżającą się grupę wrogów. Astenen powalił dwóch za pomocą tarczy, dobiłem ich przebijając obu czaszki. Jeden zaszedł mnie od tyłu i wbił zębami w mój bark. Krzyknąłem, wypuściłem miecz z ręki. W tym czasie Astenen uporał się z dwoma przeciwnikami i ruszył mi z pomocą. Szarpałem się, próbując zrzucić napastnika z pleców. Bezskutecznie. Czułem ciepłą krew spływającą po mym ramieniu. Nadbiegający Astenen rzucił swym mieczem trafiając istotę na mych plecach prosto między oczy. Wyswobodzony z uścisku podniosłem broń i rozejrzałem by zorientować w sytuacji. Reszta drużyny zmagała się ze sporą grupą. Radzili sobie jednak doskonale, atakujący padali pod gradem ciosów. Ruszyłem w ich stronę. Przełożyłem miecz do lewej ręki, gdyż prawą miałem zbyt dotkliwie pogryzioną. Rana paliła mnie żywym ogniem, pot zalewał oczy. Gdy znalazłem się w odległości kilkunastu kroków od walczących, stało się coś niespodziewanego.

– Teraz Astard, dopóki wszyscy są w grupie! – usłyszałem krzyk Lothalta.

Astard zaprzestał walki. Reszta ochraniała go przed atakami nieumarłych. Przyklęknął na jedno kolano, pochylił głowę. Wokół jego postaci powietrze zaczęło drgać, w taki sam sposób jak drgało w upalny dzień. Poczułem fale gorącego powietrza. Astard uniósł ręce, pomiędzy którymi zaczęły się materializować małe płonące kule, tańczące niby świetliki. Było ich coraz więcej. Nagle podniósł się z klęczek głośno krzycząc, jednocześnie unosząc ręce ponad głowę. Ogniste twory pomiędzy nimi wirowały coraz szybciej i szybciej, by w końcu poszybować we wszystkich kierunkach jednocześnie. Opadały z wielką precyzją dosięgając oblegające ich maszkary, które natychmiast spalały się na popiół. Wszystko trwało zaledwie kilka chwil. Zwyciężyliśmy.

Astarda do cna wyczerpało potężne zaklęcie, którego przed chwilą użył. Leżał teraz, trzęsąc się i majaczył coś niezrozumiale.

– Za jakiś czas mu przejdzie – uspokoił mnie Gretian, widząc moje zmartwienie.

Podszedł do mnie i przyjrzał bliżej mojej ranie.

– O rzesz kurwa! Ale cię załatwił, nie ma co – zaklął. – Połóż się – nakazał.

Zrobiłem o co mnie prosił.

– Ej! Pomóżcie mi! – zakrzykną do pozostałych.

– Co robicie? – spytałem zdziwiony.

– Leż i nie ruszaj się. Muszę zamknąć tą ranę, bo się nam tu jeszcze wykrwawisz.

Pozostali unieruchomili mnie, silnymi uściskami przyduszając do ziemi. Gretian rozerwał tkaninę kaftana w miejscu gdzie stykała się z raną, po czym przyłożył dłoń do odsłoniętego miejsca. Poczułem gorąco, które powoli rozchodziło się po mym ciele. Po chwili rana zaczęła okropnie boleć, jak gdyby moje ciało przypalano rozgrzanym żelazem, szarpnąłem się próbując uciec. Trzymali mnie jednak mocno. Zdałem sobie sprawę, że krzyczę. W oczach mi pociemniało i straciłem przytomność.

Ocknąłem się cały obolały. Leżałem okryty kocem, obok płonącego ogniska. Rozejrzałem się i zobaczyłem Astarda. Doszedł już do siebie. Siedział obok mnie całkiem wesół i popijał w towarzystwie Astenena. Reszty nigdzie nie było widać. Podniosłem się ostrożnie i usiadłem.

– Masz. Napij się, to cię postawi na nogi.

Skwapliwie skorzystałem z oferty i sięgnąłem po podsunięty mi gąsiorek. Pociągnąłem solidny łyk i rozkasłałem okrutnie. Fakt ten wydał się moim towarzyszom niezwykle zabawny. Obaj jednocześnie ryknęli głośnym, tubalnym śmiechem.

– Co to jest, do diabła?

– Dobre co? – zapytał Astenen z drwiną w głosie. – Sam pędziłem. Nawet umarłego postawi na nogi.

– Nie wątpię – odpowiedziałem i łyknąłem po raz drugi. Tym razem ostrożniej. Przyjemne ciepło rozlało się po moim ciele.

– Jak ręka?

Delikatnie poruszyłem ramieniem. Bolało odrobinę, ale poza tym było całkiem sprawne. Przyglądałem się dokładnie miejscu, które jeszcze niedawno było poszarpanym strzępkiem mięsa. Teraz była tam tylko blizna, całkowicie wygojona.

– Imponujące – przyznałem.

– Tak. Gretian zna się na rzeczy. Nie raz składał nas do kupy – zgodził się Astenen.

– Gdzie pozostali?

– Eowik wypatruje śladów. Reszta szuka koni, dwa dotąd nie wróciły.

– Co planuje Lothalt?

– Jeżeli Eowik coś znajdzie, to idziemy dalej – odparł Astard.

– Znajdzie coś w tych ciemnościach?

– Nie doceniasz…

– Tak wiem. Nie doceniam jego zdolności – przerwałem mu.

– Właśnie – przytaknął.

Wyciągnąłem ręce w stronę ognia szukając ciepła.

– Wracają – oznajmił Astenen.

Odwróciłem się. Z ciemności powoli zaczęły wyłaniać się sylwetki powracających. Prowadzili zagubione wierzchowce.

– Znaleźliście coś? – zagadnąłem, gdy się zbliżyli.

– Wyraźne ślady prowadzące na wschód – odpowiedział Eowik. – Dajcie się napić, bo skonam z pragnienia. – Astenen podał mu butelkę z trunkiem. – Nie to świństwo! Daj coś normalnego.

– A to niby co jest?

– Podaj mi bukłak z wodą.

– Jak zwierze – skwitował Astenen, krzywiąc się z obrzydzeniem.

Lothalt wraz Gretianem rozsiedli się wygodnie przy ognisku.

– Ciężko było cokolwiek znaleźć, ale w końcu udało się – powiedział Eowik.

– Co teraz? – to pytanie skierowałem do Lothalta. Zastanawiał się chwilę nad odpowiedzią.

– Myślę… – odrzekł w końcu – …, że nie powinniśmy zwlekać z wyruszeniem w dalszą drogę. Mamy przewagę zaskoczenia i powinniśmy ją dobrze wykorzystać.

– Zgadzam się – poparłem jego słowa.

– W takim razie – podjął – odpocznijmy jeszcze chwilę. Ruszamy przed świtem.

Po krótkim odpoczynku zwinęliśmy obóz i na nowo udaliśmy się w drogę. Jechaliśmy wolno i ostrożnie. Wypatrywaliśmy kolejnej zasadzki. Jak na razie nie natknęliśmy się na żaden opór. Eowik prowadził. Co jakiś czas zatrzymywał pochód i zsiadał z konia, by wyraźniej przyjrzeć się śladom.

Powoli zaczynało świtać. Pierwsze promienie słoneczne przedzierały się przez gęste korony drzew. Wjechaliśmy do wąskiego wąwozu. Było to wymarzone miejsce na zastawienie pułapki. Szczęście jednak nam sprzyjało. Przejechaliśmy bez przeszkód. Wciąż kierowaliśmy się na wschód z nadzieją, że w końcu natkniemy się na obóz wroga. Gdy słońce znalazło się w zenicie, zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek. Pokrzepiliśmy się lekko skromnym posiłkiem i ruszyliśmy dalej.

W końcu nasz trud został wynagrodzony. Stanęliśmy u podnóża stromego wzniesienia. Na wprost nas, znajdowało się niewielkie wejście do jaskini. Przywiązaliśmy konie i podczołgaliśmy się bliżej.

– To na pewno tutaj. Ślady prowadzą wprost do pieczary – wyszeptał Eowik.

-Dziwne. Żadnych straży. Może to jednak nie to miejsce? – powiedziałem.

– To tu. Jestem pewien.

– Więc nie ma na co czekać. Idziemy – zdecydowałem.

Poderwałem się z ziemi i ruszyłem biegiem w stronę wejścia, Reszta ruszyła za mną. Wnętrze jaskini skrywała ciemność. Nie mogliśmy ryzykować zdradzenia swej obecności, więc zrezygnowaliśmy ze światła pochodni. Zagłębiliśmy się w mrok. Przystanęliśmy na chwile, by nasze oczy przywykły do ciemności panujących wewnątrz.

Z bronią w ręku powoli ruszyliśmy naprzód szerokim korytarzem. Przeszliśmy mniej więcej trzysta stóp, przejście zaczęło się zwężać. Byliśmy zmuszeni podążać jeden za drugim. Szedłem tuż za Lothaltem, który prowadził. Staraliśmy się, by nie zdradził nas żaden dźwięk. Serce waliło mi jak oszalałe, ogarniał strach. Ściany tej jaskini widziały wiele śmierci i cierpienia, wyczuwałem to. Byliśmy prawie u celu. Zobaczyłem wątłe światło majaczące w oddali. Lothalt wyraźnie przyśpieszył kroku. Blask stawał się coraz wyraźniejszy, w miarę jak zbliżaliśmy się do wylotu tunelu. Prowadzący zatrzymał się gwałtownie, omal na niego nie wpadłem. Gestem nakazał nam pozostanie na miejscach, sam zaś poszedł by zbadać sytuację. Po kilku chwilach oczekiwania, pojawił się w końcu.

– Kawałek dalej, jest niewielkie pomieszczenie – oznajmił szeptem. – Wygląda mi to na magazyn. Do kolejnej sali, prowadzą drzwi osadzone w skale. Nie ryzykowałem przejścia. Zrobimy to razem – wszyscy skinęli głowami, zgadzając się z opinią dowódcy.

Udaliśmy się do pomieszczenia, o którym mówił Lothalt. Wnętrze oświetlone było za pomocą pochodni porozmieszczanych na ściennych uchwytach. Oczy szczypały mnie od dymu. Podszedłem do drzwi i przyłożyłem do nich rękę. Przymknąłem oczy starając się skupić na tym, co znajdowało się po drugiej stronie. Z pewnością byli tam żywi ludzie. Nie wyczuwałem jednak obecności nieumartych. Na drzwi nie zostało również nałożone żadne ochronne zaklęcie. Wszystko wskazywało na to, że przejście jest bezpieczne. Niepokoił mnie jednak fakt, iż mimo tego, że bez wątpienia mieliśmy do czynienia z osobami o potężnych zdolnościach, to do tej pory nie zostaliśmy przez nich wykryci. A może po prostu bezmyślnie pchaliśmy się prosto w zastawione na nas sidła. Drugiej ewentualności obawiałem się najbardziej. Zaszliśmy jednak zbyt daleko, by teraz, niemal na końcu naszych poszukiwań wycofać się. Musieliśmy podjąć ryzyko. Gdy skończyłem badać sąsiednie pomieszczenie, całą szóstką stanęliśmy w kręgu i rozpoczęliśmy krótką naradę. Lothalt wodził po nas wzrokiem, w oczekiwaniu na naszą opinię.

– Sądzę – zacząłem – że to może być pułapka.

– Nie zaszliśmy tak daleko, by teraz podwinąć ogony i uciec – hardo oznajmił Astenen.

– I ja tak myślę – poparł go Lothalt. W oczach pozostałych widziałem tą samą determinację.

– Musicie wiedzieć, że mamy do czynienia z potężnymi magami. Nie możemy tak po prostu tam wejść i ich zabić – powiedziałem.

– Myślisz, że nie wiemy? – obruszył się Lothalt – Potrzebujemy planu, a nie czarnowidztwa.

– Problem w tym – dodałem pojednawczym tonem – że nie mamy wielu możliwości. Mogę nas ochronić przed ich wpływem. Oni jednak z pewnością będą równie dobrze zabezpieczeni przed atakiem.

– Przecież nie zrezygnujemy. Nie możemy też ,tak stać tu i czekać.

– To co robimy? – zapytałem.

– Wchodzimy. A dalej się zobaczy.

– I to ma być ten twój misterny plan? – pozwoliłem sobie na drwinę.

– Po prostu nie widzę innego wyjścia, jak zaryzykować. A wy, co na to? – zwrócił się do reszty. Wszyscy zgodnie postanowili, że to jedyne rozwiązanie w obecnej sytuacji.

Lothalt przejął inicjatywę. Podszedł do drzwi i wywarzył je jednym, silnym kopnięciem. Wdarliśmy się do środka. Znaleźliśmy się w dużej owalnej Sali. Na jej środku klęczało dwanaście postaci, tworząc krąg. Wszystkie miały na sobie białe opończe, a ich twarze skrywały kaptury. Pomieszczenie oświetlone było nikłym blaskiem porozstawianych wszędzie świec. Złowrogie cienie tańczyły na skalnych ścianach.

Klinga mego miecza rozświetliła się błękitem, zaklęcie było aktywne. Staliśmy w gotowości na odparcie ataku, jednak ten nie następował. Astard posłał pojedynczą, niewielką kulę ognia w kierunku klęczących postaci. Zniknęła w silnym rozbłysku światła po zetknięciu z niewidzialną barierą otaczającą nekromantów.

– To bezcelowe – powiedział jeden z magów, głębokim basowym głosem. Sale wypełniło echo jego słów. Staliśmy oszołomieni, nie wiedząc co robić dalej.

– Nie stanie się wam żadna krzywda – kontynuowała postać. – Na początku mieliśmy taki zamiar, lecz okazaliście się godni tego, by zapoznać was z naszą sprawą. Jeżeli okażecie się przydatni, będziecie żyć. Czy chcecie wysłuchać naszych racji?

Staliśmy, nie mając pojęcia co odpowiedzieć. Nie takiego obrotu spraw się spodziewaliśmy. Nie miałem złudzeń. Byłem pewien, że nasi przeciwnicy w każdej chwili byliby w stanie zgnieść nas niczym robactwo. Nie pozostało nam nic innego jak wysłuchać ich i czekać na rozwój wypadków. Widać Lothalt myślał podobnie.

– Słuchamy – powiedział.

– Musicie zdać sobie sprawę z tego, że czasem to co widoczne jest na pierwszy rzut oka, nie zawsze jest tym czym się zdaje. Wy widzicie śmierć, zniszczenie i chaos. Ja natomiast widzę życie, nowy początek i ład. Ład, który nastanie w momencie naszego triumfu.

– Ale za jaką cenę? – wtrąciłem.

– Żadna ofiara nie jest zbyt wysoka do poniesienia, gdy w grę wchodzi szczęście i pokój wszystkich. Dla was to niepojęte.

– W jaki sposób wskrzeszanie zmarłych ma pomóc? Czy to jest wasz sposób na szczęście?

– To nie nekromancja jest naszym sposobem na osiągnięcie celu. Za jej pomocą chcieliśmy was zatrzymać nim tu dotrzecie. Niestety nie udało nam się. Badania jakie prowadzimy wymagają ofiar złożonych na ołtarzu postępu. Wszyscy ci, których tak zawzięcie szukacie, przysłużyli się naszej sprawie. Dzięki nim zrobiliśmy krok na przód. Cel jest już blisko, czy tego chcecie czy nie, tego nie da się zatrzymać. W całym królestwie są setki ludzi nam podobnych, ludzi światłych, wyprzedzających myślą epokę, w której przyszło im żyć, nie lękających się szukać nowego. Ściga się nas jak zwierzęta, nazywa rzeźnikami, straszy dzieci opowieściami o nas, nie chcą aby nasze odkrycia wyszły na jaw. Chcemy dać ludziom do ręki narzędzia, dzięki którym uczynią świat takim jakim być powinien od początku. Świat bez tyranów wyzyskujących narody, prowadzących ludzi na rzeź z pieśnią na ustach. W imię czego. Sprawiedliwości? Honoru? To tylko puste, nic nie znaczące hasła. Człowiek powinien żyć tak jak dyktuje mu jego własne sumienie.

Musiałem przyznać, że wizja jaką roztoczył przede mną była zachęcająca. Oczywiście każdy szaleniec o swym dziele mówi z pasją i przekonaniem. I to właśnie była pułapka, w która próbował nas wciągnąć. Nie miałem zamiaru w nią wpadać. Desperacko próbowałem wymyśleć plan działania, który pozwoliłby nam wydostać się z tej beznadziejnej sytuacji. Jednak nic nie przychodziło mi do głowy. Po raz pierwszy, sam przed sobą musiałem przyznać się do porażki. Mieliśmy jedynie dwa wyjścia: albo dołączymy i ocalimy życie, albo zginiemy z ich ręki. Dla mnie wybór wydawał się oczywisty, przetrwanie było najważniejsze. Nie wiedziałem jednak czy dla mych towarzyszy honor nie okaże się ważniejszy.

Już miałem zgodzić się na przystanie do naszego wroga, gdy po raz kolejny wypadki potoczyły się torem, którego w żaden sposób nie mogłem przewidzieć. Powietrze zapachniało świeżo, jak po przejściu burzy. Salę wypełnił nagły, oślepiający rozbłysk światła. Mimowolnie zmrużyłem oczy i przesłoniłem je przedramieniem. Obok nas zmaterializował się mężczyzna w stroju identycznym jak te, w które odziani byli Lothalt i jego drużyna. Uniósł dzierżony w ręku kostur i z wielką siłą uderzył nim w otaczającą nekromantów barierę. Rozległ się potężny huk a srebrne iskry posypały się we wszystkich kierunkach. Mężczyzna sforsował magiczną przeszkodę i wpadł pomiędzy klęczących siejąc śmierć. Nawet nie stawiali oporu, umierali w ciszy zupełnie jakby ich życie nie miało dla nich żadnego znaczenia. Staliśmy w osłupieniu przyglądając się dziełu zniszczenia jakie dokonywało się na naszych oczach.

– Mistrzu! – wykrzykną Lothalt gdy ostatnia z zakapturzonych postaci dokonała swego żywota. Cała piątka zgięła się w ukłonie, oddając cześć przybyłemu mężczyźnie. Ten odwrócił się w naszą stronę. Dyszał ze zmęczenia, czoło zroszone miał kroplami potu. Podszedł do nas wolnym krokiem i położył rękę na mym ramieniu, szczerze się przy tym uśmiechając.

– A więc to ty jesteś Vaynekan Mayhalt – jego głos działał kojąco, nie pasował zupełnie do jego srogiego oblicza. Twarz poznaczoną miał licznymi bliznami, oraz pokryta siecią zmarszczek, zdradzało to, iż był człowiekiem leciwym, mimo tego zachował młodzieńczą sylwetkę oraz kondycję.

– Miło mi, że mogę cię w końcu poznać Vaynekanie – wciąż oszołomiony nie mogłem wydusić z siebie słowa. – Pozwól, że rzucę nieco światła na to co przed chwilą zaszło – jedyne na co mogłem się zdobyć, to lekkie skinienie głową potwierdzające moją gotowość do wysłuchania opowieści. Mistrz ( jak nazwał go Lothalt ) zaczął się przechadzać po Sali stukając swoim kosturem o kamienną posadzkę.

– Mam nadzieję, że nie daliście wiary ich słowom – spojrzał na nas wymownie.

– Nie Mistrzu! Ani przez chwilę! – padła odpowiedź ze strony Lothalta.

– To dobrze – kopnął jedną z rozstawionych świec, gorący wosk rozlał się po zimnej kamiennej posadzce i natychmiast zastygł. – Słyszeliście zapewne o sztuce zwanej alchemią – jak było mi wiadomo, alchemia była zakazana na terenie całego królestwa – To za jej pomocą, mieli zamiar osiągnąć cud, o którym mówili. Szukali sposobu na pozbawienie człowieka woli. Pozbawienie go więzi z innym człowiekiem. Ludzie stali by się bezmyślnymi marionetkami, które po pewnym czasie związali by swoją wolą, by na gruzach starego, powstało nowe królestwo. Wystarczyło by zatruć wszelkie ujęcia wody. Byli o krok od sukcesu.

– Mistrzu. Ale on mówił, że jest ich więcej. Czy uda nam się tego uniknąć? – Lothalt zwrócił uwagę na ten fakt.

– Oni byli jedyni. Jestem tego pewien – Mistrz uciął wszelkie wątpliwości. – A wy możecie być z siebie dumni moi wierni uczniowie – wszyscy pokłonili się ponownie. – Nie przejmujcie się tym więcej i radujcie z waszego sukcesu. A ciebie Vaynekanie… – nasze oczy spotkały się i poczułem dreszcz pod wpływem jego spojrzenia – mam nadzieję ujrzeć już niedługo jako jednego z nas.

– Z radością – odparłem i również zgiąłem się w ukłonie.

– Będę cię oczekiwać Vaynekanie.

Po tych słowach zniknął równie niespodziewanie jak się pojawił.

------

– Lothalt – zagadnąłem go w drodze powrotnej – Myślę że powinieneś mi co nieco wyjaśnić.

– Co takiego?

– Ten wasz cały mistrz. Skąt on się tam w ogóle wziął? I skąt do cholery wiedział to wszystko? – Lothalt poprawił swą pozycję w siodle.

– Nie po raz pierwszy, Mistrz przychodzi nam z pomocą. Tak samo było, gdy rozprawialiśmy się z Azankarem.

– Jak to?

– Łączy nas pewna więź. Wszyscy członkowie naszego stowarzyszenia przechodzą rytuał zwany przez nas, „rytuałem połączenia”. Jeżeli chcesz do nas przystać, to również będziesz musiał przez niego przejść. Dzięki niemu Mistrz ma możliwość śledzenia wszelkich podejmowanych przez nas działań i wkroczenia gdybyśmy potrzebowali jego pomocy.

– I nie sądzisz, że mogłeś mi o tym powiedzieć! – wybuchłem.

– Nie byłem pewien czy przybędzie. Poza tym nie było czasu. Zresztą nieważne. Udało się i to jest najważniejsze.

– Może i tak. Ale pewne pytania pozostają dla mnie bez odpowiedzi.

– Musisz nam zaufać Vaynekanie. Nie masz innego wyjścia.

Miał rację. Jechaliśmy ramię w ramię a ja zaczynałem przekonywać się, że przystanie do nich jest najlepszym z możliwych wyjściem. Nie wiedziałem co przyniesie przyszłość, lecz po raz pierwszy od bardzo dawna wyglądałem jej z nadzieją.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Klimacik ok. Popraw mnie proszę, jeśli sie mylę. Dostrzegam tutaj fascynacje tatuażem. Robimy dziarki?

 

Do dziargania nie mam odwagi, tam gumka nie działa,ale może kiedyś.

Takie było moje pierwsze skojarzenie.. Tak czy siak, powodzenia na artystycznej drodze.

Nowa Fantastyka