- Opowiadanie: dadilla27 - Kwiaty zła

Kwiaty zła

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Kwiaty zła

Prolog

 

Jak na złej glebie otaczanej miłością i opieką może wyrosnąć piękny kwiat, tak w złym człowieku zasiane ziarno dobra i miłości, obumrze aby wydać cudowny owoc.

Czyż można zaszufladkować kogoś tylko dlatego, że posiada złe geny?

Może właśnie gdzieś skrywa się w nim dobro, które kiedyś wyrośnie i da początek czemuś piękniejszemu.

Nie byłabym tym kim jestem gdyby nie ogromna miłość, którą ofiarowała mi matka. Nie byłabym taka gdyby nie fragment jej pięknej duszy, który zamieszkał we mnie.

Nie lekceważmy siły miłości, bo to właśnie ona zbawia i świat i daje siłę tym, którym jej brak.

Byłabym nikim, byłabym tylko kopią swojego ojca gdyby nie wiara i miłość mojej matki, a te były potężniejsze od całej potęgi, którą posiadłam.

Dla pamięci jej i tego co mi ofiarowała walczę ze złem, które mieszka we mnie. Wiem, że zwyciężę i stanę się lepsza. Zrobię to przez wzgląd na nią, na ludzi, którzy mnie pokochali bez warunkowo, bez pytań, po mimo tego że jestem dziwadłem. Po mimo tego, że jestem inna.

Oto moja historia.

 

Księga I

O mojej matce

 

Miasto było ciche. Jakby zaklęte, bo jakże inaczej wytłumaczyć sobie fakt, że ulice pełne wrzawy i życia ucichły. Pozbawiony snu New York nagle zamilkł, jakby każdą cząstkę jego jestestwa pokryła usypiająca mgła i nastała mroczna cisza.

Mroczna aura otoczyła ulice podążając ku nieznanemu.

Ingrid zadrżała. Jej blada twarz stała się jakby przezroczysta, jakby jakaś nieziemska, nie z tego świata. Umysł opanowała jedna myśl, która świdrowała w jej głowie i nie pozwalała się odepchnąć, przywarła do jej mózgu i sącząc się niczym jad, szeptała do ucha:

-Uciekaj! Uciekaj jak najdalej!

Ingrid czuła jakby ktoś manipulował jej umysłem, narzucał jej własne zdanie. Próbowała z tym walczyć, uwolnić się od tej nieznanej sobie siły wtedy ostry ból, niczym lodowy szpikulec przeszył jej serce.

Jęknęła cicho uciskając bolące miejsce. Ból z serca zawędrował do umysłu i wbijał się zimnymi szpilkami w mózg. Ingrid zakołysała się niczym w amoku, masując bolące skronie tańczyła po salonie, jęcząc z bólu coraz głośniej. Jedynym jej marzeniem teraz było wyrwanie głowy, wydrapanie, wyrabowanie źródła jej cierpień, wszystko po to żeby tylko nie słyszeć i nie czuć tego straszliwego, mrocznego bólu.

Ale myśl była silniejsza, przechadzała się po jej świadomości dręcząc biedną kobietę i nie poddając się. Chichotała radośnie, sprytnie ukrywając się po czym znów wracając coraz silniejsza.

Kobieta poczuła jak słabnie, mrok przesłaniał jej rzeczywistość, gdy nieznana dotąd moc dodała jej siły, niczym życiodajny eliksir wypełniając po brzegi każdą komórkę, każda cząstkę jej wątłego ciała. Ingrid poczuła się dziwnie. Chłód otoczył jej serce i duszę. Jakby sama śmierć całowała ja teraz w czoło.

Myśl obca i mroczna opanowała jej ciało, ona była w nim lecz jakby zamknięta w innej części umysłu. Mogła czuć to samo co myśl, widzieć to samo co myśl, lecz nie mogła władać swoim ciałem, bo myśl była silniejsza. Stała się teraz widzem spektaklu własnego ciała.

Ingrid nie czuła już bólu. Tylko dziwny mrok, który dotkał jej duszy, aż lodowaty dreszcz przebiegł ciało. I wtedy znów stała się jego panią, bo myśl jakby znów wróciła do zakamarków jej świadomości żeby móc spokojnie mówić co Ingrid ma dalej robić.

Nie wiedziała skąd taka myśl, przeczucie, pojawiło jej się w głowie, wiedziała jedno była w wielkim niebezpieczeństwie, które już za chwilę zapuka do jej drzwi.

Z odrętwienia wyrwał ją huk wywarzanych drzwi. Z piętra usłyszała dziwne hałasy i krzyki przerażonych sąsiadów.

Otworzyła drzwi od mieszkania i delikatnie wyjrzała na klatkę, co się tam dzieje. Nie widziała za wiele, więc po cichu , mimo ostrzeżeń tajemniczego głosu, zeszła na półpiętro.

Oniemiała. Drzwi wejściowe leżały zdruzgotane na podłodze, jakby ktoś roztrzaskał je jakimś taranem. Dwóch, potężnych dryblasów wyważało kolejne drzwi do następnego mieszkania. Zapewne szukali kogoś. Wyglądali jak zbiry, tylko ich oczy były dziwnie puste. Spojrzenie zimne i bez wyrazu. Ktoś był w mieszkaniu dozorcy. Nasłuchiwała chwilę. Poznała po głośnie. Tak to na pewno był on. Ponownie uciekła do swojego mieszkania.

Odgłosy przekleństw i roztrzaskiwanych mebli oraz taranowanych kolejnych drzwi dało się słyszeć z dołu. Była przerażona. Nie wiedziała co robić, tajemniczy głos tym razem nie szeptał lecz krzyczał w jej głowie:

-Uciekaj! Uciekaj!

Gdy się ocknęła jej wzrok padł na jedno z okien. Było uchylone. Usłyszała odgłos ciężkich buciorów uderzających o kolejne schody.

Wchodzili na górę, zapewne dozorca zdradził im gdzie mieszka. Szli po nią. Zbliżali się. Byli już za drzwiami. Rzuciła się do ucieczki.

Chwilę stała już przy oknie. Wdrapała się na parapet i otworzyła okno szerzej.

Spojrzała w dół. Było dość wysoko. Jednak gdyby udało jej się oprzeć stopy o gzyms mogłaby dotrzeć do balkonu.

A stamtąd schodami przeciwpożarowymi w dół. Jeden z napastników zaatakował jej drzwi. Słyszała jak nabiera powietrza do płuc i już gotuje się do ataku. Panika opanowała jej umysł i serce. Mało nie spadła z gzymsu w ostatniej chwili chwyciła się futryny

-Szybciej Ingrid.– ponaglał ją głosik.

Przesuwała nogę za nogą, ostrożnie. Chrzęst roztrzaskanych drzwi rozproszył ją. Spojrzała przez okno. Byli już w mieszkaniu. Napastnik zauważył ją i nim zdążyła cokolwiek zrobić już trzymał jej ręce w żelaznym uścisku, sprawiając jej tym ból. To stało się tak nagle, że nie zauważyła jak znalazł się tuz obok okna i jak zdążył ją chwycić. Niczym szmacianą lalkę uniósł ją do góry i wciągną przez okno ponownie do mieszkania. Postawił na ziemię wciąż silnie ściskając jej ramie.

Ingrid oszołomiona tym wszystkim, dopiero na widok Markinusa i jego odrażającego, pełnego zwycięstwa uśmiechu, doszła do siebie.

Próbowała ogarnąć całą sytuację. Nie rozumiała jak udało mu się ja znaleźć. Przecież trzy miesiące zmieniła miejsce zamieszkania i nikt, prócz Korina nie wiedział, dokąd się wyprowadziła. Nikt w biurze, a nie z jej dawnych znajomych. Więc jak?

Markinus tym czasem jak gdyby nigdy nic usiadł spokojnie na sofie, otrzepał płaszcz z niewidzialnego kurzu i spojrzał na nią ponuro.

Podwładny Markinusa pchnął kobietę tak silnie, że ta o mały włos nie przewróciła i nie upadła tuż pod stopy siedzącego mężczyzny.

-Witam panią.– uśmiechną się szyderczo – Nie tak się umawialiśmy.– pogroził jej palcem– Ktoś tu łamie zasady?

Ingrid próbowała opanować emocje. Wyprostowała się, odgarnęła pozostające w lekkim nie ładzie włosy, po tej historii z oknem. Dzielnie spojrzała w zimne i przerażające oczy mężczyzny. Jej ciało drżało jak liść osiki, bała się strasznie.

Głosik wewnętrzny, który nadal jej nie opuścił nakazał jej trzymać się dzielnie i obiecywał, że nic jej nie grozi.

Ingrid znała Markinusa nie od dziś, wiedziała, że to okrutny człowiek, który zdolny jest do wszystkiego. Był w stanie kazać ją zamordować i nikt nigdy nie znalazł by jej ciała.

Mimo to nie mogła pozwolić sobie na okazanie słabości.

Jakaś obca energia dodawała jej siły i odwagi, czuła, że nowa świadomość, która zamieszkiwała jej ciało nie pozwoli jej skrzywdzić.

Nie miała czasu aby się nad tym zastanawiać, skąd w niej ta pewność siebie i poczucie spokoju. Wyprostowała się i chłodno, z lekkim obrzydzeniem spojrzała na Markinusa.

Podeszła bez słowa do komody, dosunęła jedną z szuflad, wyjęła z niej żółtą kopertę i rzuciła ją na sofę. Koperta zatoczyła się kilka razy obracając, zatrzymała się tuż obok ręki mężczyzny. Markinus patrzył, nie kryjąc zaskoczenia to na kopertę to na kobietę, nie rozumiejąc co ma to wszystko oznaczać.

-Co to?– spytał podnosząc kopertę

-Twoje pieniądze, oddaje ci je.– oświadczyła ze wzgardą– Nie chcę twoich pieniędzy. Nie potrzebuję ich.– oznajmiła jednym tchem, zdawało się, że to wyznanie przyniosło jej ulgę, po czym dodała– Wyjeżdżamy.

-Wyjeżdżacie?– powiedział poważnie po czym roześmiał się lekceważąco.– Mam rozumieć, że zakochałaś się w Korinie i chcecie ode mnie uciec?– jego pusty śmiech wypełnił salon, wraz z nim śmiali się bandyci, którzy stanowili jego staż przyboczną, jak nazywał ich Korin.

Ingrid spojrzała na nich, zaskoczona ich dziwną reakcją. Nowa świadomość kazała jej być czują i spojrzeć w oczy ochroniarzy. Mężczyźni mieli mętne granatowe oczy, jakby przesłonięte mgłą. A z ich twarzy bił dziwny mrok.

-To nie ludzie Ingrid. Strzeż się.– pisnęła świadomość w jej głowie. Po czym głosik znów szepnął– Pozwól mi z nimi porozmawiać.

I nim kobieta zdążyła cokolwiek zauważyć głosi przejął kontrole na jej ciałem a ona musiała znów skryć się w granicach cienia swojej duszy i stała się widzem.

Markinus spoważniał, i rzucając kobiecie złowrogie spojrzenie zasyczał

– I myślisz, że ja na to pozwolę?

-Mam to gdzieś.– warknęła kobieta, a jej oczy błysnęły czymś tajemniczym, jakąś siłą nieznaną. Tajemnicą, która ukryła się w jej ciele.

Ingrid czuła jakby głosik w jej głowie przemawiał za nią. Przejmowała kontrolę nad jej ciałem. Mówił jej że ją obroni, że wszystko będzie dobrze gdy próbowała przywrócić swoje rządy we własnym ciele. Był tak przekonujący i szczery, że w końcu przestała z nim walczyć i uległa. Pozwoliła aby to on zakończył sprawę z oprawcą.

Markinus energiczne poderwał się z sofy, podszedł do kobiety i uderzył ją w twarz. Oczy Ingrid zaszkliły się i zapłonęły.

Kobieta odruchowo dotknęła piekącego policzka i jęknęła cicho. Włosy opadły jej na twarz, spojrzała z przerażeniem i wściekłością na mężczyznę.

Oczy jej płonęły jakimś obcym blaskiem, furią, do której ona nie miała dostępu, lecz przemawiała przez jej ciało.

Markinus zbladł. Coś go przeraziło. Zawahał się. Nie rozumiał niczego. Stał przed kobietą, którą znał, którą kilka miesięcy temu poznał w barze, a teraz stała przed nim obca osoba. Była całkiem odmieniona. Jakby awansowała w hierarchii. I stała na podium ramie w ramie tuz obok niego. Przecież to było nie możliwe. Była tylko kobietą, kruchą i wątłą. Ograniczoną.

Nie wiedział co zrobić, był zdezorientowany, jednak nie poddał się. Rezygnacja nie leżała w jego naturze. Musiał poznać prawdę, jak to możliwe, dlaczego wyczuwał potężną moc od niej. Złagodniał. Uśmiechnął się.

– Myślisz, że te twoje mizerne wdzięki podziałają na kogoś takiego jak Korin i pozwolą ci go zatrzymać przy sobie.? Że on tak doskonały, zostawi cały dobrobyt i władzę, którą mu dałem i będzie z tobą toczył zwykłe, szare i nudne życie.! Dla ciebie, dla kogoś tak mizernego jak ty.?!- znów roześmiał się, a jego oczy były pełne wzgardy i politowania.

Czekał na ripostę. Wiedział, że jeśli nie myli się i jakimś cudem awansowała w hierarchii to przepełniona dumą zdradzi tajemnicę. Jednocześnie zachodził w głowę próbując sobie to jakoś wytłumaczyć. Nie znał takich przypadków, to było zwyczajnie nie możliwe, a jednak stała przed nim, całkiem odmieniona i widział to na własne oczy.

Głosik też był przebiegły. Nie chciał ujawniać swej tajemnicy i pozwolił Ingrid przemawiać. Kobieta słysząc słowa pełne odrazy poczuła się kimś gorszym tylko szepnęła:

-On mnie kocha.– uwierzyła w siłę ich miłości i w czystość uczuć jakim ją obdarzył Korin, pełna odwagi i determinacji, wspierana nieznaną siłą, dodała po chwili pewniej– Dla niego nie ważne jest kim jestem i skąd pochodzę. Taką właśnie mnie kocha.

-Dobrze Ingrid.– ucieszył się głosik,– Nie pozwól mu wszystkiego zniszczyć.

Markinus wiedział, że to prawda. Wtedy ujrzał zbliżającą się własną klęskę. Miał jeszcze szansę, ostatnią, właśnie teraz, która już nigdy miała mu się nie nadarzyć. Jeśli jej nie wykorzysta przegra nieodwołalnie.

Musiał ją zniszczyć, osłabić i zmusić aby przystała na jego warunki. Jednak kobieta była teraz zbyt silna aby mu ulec. Coś ją ochraniało. Coś potężnego.

Była to walka o coś więcej, niż tylko o samego Korina. Chodziło o władzę, którą tak bardzo ukochał Markinus. O tron, który sobie wywalczył. Jeśli dopuści do rozpadu to może nie zachować swojej pozycji.

Teraz pojawiło się inne niebezpieczeństwo. Miał jedną, jedyną szanse aby zwyciężyć, albo przekona Ingrid do współpracy albo zniszczy ich miłość i wszystko co się z tym wiąże.

– Ciekawe– zasyczał złowrogo– czy będzie dalej cię tak kochał, gdy dowie się kim naprawdę byłaś?! Gdy pozna prawdę o tobie? Jak cię stworzyłem, żeby on dostał swojego Anioła. I wreszcie jak chętnie brałaś pieniądze za wasz wspólnie spędzony czas i jak chętnie donosiłaś mi o jego planach. Może mam ci przypomnieć jaki był układ.? A może mu powiedziałaś sama?– spojrzał na nią, wiedział, że w tym momencie serce jej pękło, a ból i strach przed utratą ukochanego wypełnił jej ciało. Na jego twarzy pojawił się uśmiech, oznaka tryumfu, bliskiego zwycięstwa.

– Ależ skąd, nie jesteś aż tak głupia. On o niczym nie wie.– wyczytał z jej oczu gorzką prawdę i roześmiała się pusto.– Nie wie, że byłaś moim szpiegiem. Nie wie że osoba, którą tak szczerze nienawidził, która tak chętnie by unicestwił stała tuz obok niego. Była jego wsparciem i doradczym głosem. A za jego plecami wbijała mu sztylet.

Był potworem pastwiącym się nad nią, ale czy ona była lepsza. Przecież to wszystko co o niej powiedział było prawdą. Tak było. Czuła do siebie wstręt.

– On mnie kocha.– szeptała jak w amoku, jakby to miało przekonać ją, że mimo wszystko jakoś to się ułoży, że kiedyś jej przebaczy. Głosik w jej głowie zamilkł, odszedł, zostawił ją samą w tej trudnej chwili.

– Ale czy na tyle aby zrozumieć i wybaczyć?!- powiedział teraz spokojnym, choć szorstkim tonem– Czy wybaczy?– po chwili ciszy znów dodał tym razem bardziej energiczniej, lekceważącym tonem– Czy ktokolwiek mógłby wybaczyć nawet kochając tak mocno?! – spojrzał w głąb jej chabrowych oczu– Nawet.– dodał– Może udało ci się zaskarbić jego sympatię ale gdy pozna prawdę zostawi cię.– oznajmił uśmiechając się szyderczo wtedy też odkrył, że jej siła odeszła, skryła się gdzieś daleko.

Podszedł do kobiety i delikatnie tym razem trząchnął ją za ramiona jakby chciał ją obudzić

– Ingrid nie bądź głupia. Zrób to co mówię, a on nigdy nie pozna prawdy i będziecie mogli sobie gruchać jak dwa gołąbki. Dwa razy nie będę prosił.– ostrzegł ją.

Czy miała wybór? Miała milczeć i nadal trwać przy ukochanym, wciąż ciągnąć to wielkie kłamstwo i nienawidzić się każdego dnia coraz bardziej. Czy był jakiś sens ciągnąć to dalej, przecież go kochała. Miłość zobowiązuje do tak wielu, a na pewno do szczerości. Zmieniała się, nie była już tą samą Ingrid, którą Markinus spotkał w barze, była inna.

To miłość Korina zmieniła ją tak bardzo, dzięki niej znów odzyskała swoją duszę, którą utraciła mieszkając w tym zaplugawionym mieście. Nie mogła już patrzeć na swoje odbicie w lustrze, kiedy myślała o tym jak bardzo krzywdzi Korina, jak bardzo niszczy siebie, jego i uczucie, które narodziło się między nimi, miała dość.

Czuła, że jeśli nie przetnie teraz pępowiny, która łączyła ją z Markinusem, straci bardzo wiele, o wiele więcej, niż gdy pozwoli odejść Korinowi, a może kiedyś on jej wybaczy. Zaprzeczyła tylko ruchem głowy i dodała:

– To koniec. Trudno, jeśli mnie zostawi, nie będę miała mu tego za złe.– westchnęła ciężko i usiadła bezwładnie na fotelu– Nie potrafię tak dłużej.– błagalnie spojrzała na Markinusa szukając w jego oczach zrozumienia, jednak tam zobaczyła tylko chłód i wzgardę.

– Może będę sama ale– ciągnęła dalej– z czystym sumieniem. Kocham go, a on mnie, pozostaje mi tylko nadzieja, że mi kiedyś wybaczy.– odpowiedziała cicho i spuściła wzrok.

– Bo się rozpłaczę.– zacharczał z wściekłością i dodał– Głupia.– był rozwścieczony, jego plan spalił na panewce.– Jesteś naiwna. Ostrzegałem cię.– warknął– Zniszczę ciebie i wszystko co kochasz! Zobaczysz podła, ludzka kobieto!

Chęć zemsty zawładnęła nim i odebrała resztki rozsądku, miał ochotę rozerwać ją na strzępki. Jak ona, zwykła, słaba, ludzka kobieta miała czelność sprzeciwiać się jemu, tak potężnemu, który gdyby chciał zamienił by ją w proch w oka mgnieniu.?

Jego twarz zrobiła się czerwona, a w oczach płonęła furia. Jednak tego Korin by mu nie wybaczył, takim posunięciem mógłby słono przypłacić. Powstrzymał więc swoją furię. Wtedy to zaświtała mu w głowie inna myśl.

Uśmiechnął się do swojego szatańskiego planu. Zraniony Korin przecież nie będzie miał siły aby go opuścić. Znów mu zaufa i tym razem nie pomyśli o odejściu od niego. Nie kryjąc zadowolenia z takiego obrotu sprawy wycedził tylko przez zęby:

– Zobaczysz.– po czym bez słowa wyszedł, a za nim reszta jego orszaku zostawiając ją samą.

Ingrid nie przestając płakać spakowała resztę swoich rzeczy, anulowała bilety do Brasyli, a zarezerwowała jeden do Paryża na późny wieczór.

Jej całe szczęśliwe życie rozsypało się niczym domek z kart. Pozostało jej tylko czekać na przyjazd Korina i wyjechać jak najdalej stąd.

Chodziła po mieszkaniu przerażona, każdy odgłos butów na chodniku, każdy parkujący przy ulicy samochód wywoływał w niej lęki. Podbiegała z nadzieją, a zarazem obawą do okna i przez firankę próbowała dostrzec, czy to przypadkiem nie Korin. Gdy okazywało się, że to nie on czuła chwilową ulgę i zażenowanie, bo chciała mieć tą rozmowę za sobą.

Koło godziny dziewiątej usłyszała, jego samochód. Ogarnęła włosy, poprawiła makijaż. Gdy wyszła z łazienki była już w nieco lepszym humorze. Spojrzała w kierunku drzwi i jej serce zadrżało. Tuż obok jej drzwi, a raczej futryny i koleboczących się na jednym zawiasie drzwi stał on.

Stał nieco przerażony. Dłonie mu drżały zaciśnięte w pięści. Oczy płonęły wściekłością i strachem. Bał się, bał się, czy aby na pewno nic jej nie zrobili. Przemierzył całe miasto z duszą na ramieniu, o ile tak właśnie można powiedzieć o nim. Gnał jak szaleniec z nadzieję, że jeszcze raz dane mu będzie spojrzeć w jej błękitne, łagodne oczy.

Pędząc tu jak wariat miał nadzieję, że wszystko się wyjaśni, że to co usłyszał to zwykłe oszczerstwo i pomówienie. Że ona rzuci się mu na szyję, ucałuje go i ze łzami w oczach powie:

-To nie prawda. Nie wierz mu.

A on nie będzie już o nic pytał, zwyczajnie jej uwierzy. Bo chciał aby tak właśnie było. Nie chciał znać prawdy, chciał żeby znów byli szczęśliwi. Tak bardzo ją kochał. Jeśli ona zaprzeczy, nie będzie dopytywał, zamknie ten rozdział i wyjadą jak najdalej od Markinusa, jak najdalej od tego plugawego miasta, które tak znienawidził.

Patrzył na nią z przerażaniem i błaganiem w oczach. Bał się tego co miało stać się prawdą.

Bo jeśli słowa tak straszne nie zostaną wypowiedziane, lub mimo wszystko zostaną zaprzeczone, bez znaczenia czy są prawdą, czy nie, jeśli nie ujrzą światła dziennego nie staną się rzeczywistością. Tak pragnął aby nigdy nie wyszyły z jej ust, aby pozostały tam. Aby ich nie musiał słuchać.

Patrzył na jej drżącą postać, na oczy zaszklone od łez i drżące usta, które jak w gorączce szeptały jakąś nieznaną mu modlitwę.

Odetchnął na chwilę widząc ją przerażoną, ale całą i zdrową. Tak bardzo chciał ją przytulić, uspokoić, ucałować. Poczuć ciepło jej serca. Był rozdygotany i zraniony, czuł się oszukany. Ale mimo to gotów był zapomnieć, tylko niech nic nie wie. Niech ona nie mów, nie tłumaczy, tylko zaprzeczy.

Świat Ingrid runął, a serce pękło jej z bólu, to był koniec, koniec jej szczęścia. On tylko spojrzał na nią i nie mógł wypowiedzieć słowa. Widziała jak bardzo walczy ze sobą aby powstrzymać się przed przytuleniem jej.

Wtedy podszedł do niej i przytulił ją. Było mu tak dobrze.

-Nic nie mów proszę.– szepnął– Zaprzecz wszystkiemu.– szeptał błagalnie.

Ingrid nie mogła. Chciała ale nie mogła. To oznaczałby że znów musiałby żyć w kłamstwie, i w każdym jego spojrzeniu doszukiwałaby się prawdy. Nie potrafiła tak żyć, nie z nim.

Zbyt mocno go kochała aby go znów tak krzywdzić. I mimo iż wiedziała, że będzie żałować tych słów, to wolałaby aby spotkali się za jakiś czas ale już z czystym blankietem. Wtedy zaczną od nowa. Może była głupia i naiwna, jednak jeśli się kocha naprawdę nie można żyć w kłamstwie.

-Kocham cię Korin.– szepnęła tylko.

I już wiedział, że nie zaprzeczy, że wszystko mu powie. Wtedy coś w nim pękło. Ingrid poczuła dziwny chłód bijący od niego. Ciało jego stało się sztywne i zimne niczym głaz. Nagle zgasł, jego twarz stała się bez wyrazu, oczy puste. Przypominał teraz rzeźbę, z zimnego marmuru.

W jednej chwili stał się jej obcy, jakby nigdy tak naprawdę do końca go nie znała. Stał i milczał. Nie rozumiała co stało się z mężczyzną, którego kochała, który przyjechał do niej rozdygotany, pełen bólu, a teraz stał tam jak wryty, milczący i jakby pusty.

I niby wciąż ją tulił lecz było to zupełnie inaczej niż jeszcze chwilę temu. Spytała więc tylko spoglądają w jego zimne oczy:

-Chcesz coś do picia?– zaprzeczył ruchem głowy.– Wiesz już?– dodała jakby wyczytała wszystko w jego myślach.

-Był u mnie Markinus.– wybąkał i odepchnął ją delikatnie.

Staną ponownie krok dalej i uderzył pięścią w ścianę. Mimo to jego twarz nie zmieniła wyrazu, nadal była poważna, oczy puste, a przecież powinien zwijać się z bólu, ściana lekko się odkształciła. Spojrzał na nią, była przerażona i taka piękna, taka czysta, nie rozumiał.

– Dlaczego musiałaś wszystko zniszczyć?– wyszeptał i wcale nie chodziło mu o to co zrobiła, ale o to, że przyznała się, choć ją prosił.

Gdy to mówił znów zawładnęły nim emocje, cały ból, który rozrywał mu serce sprawił, że na chwilę, znów stał się takim jakiego znała.

– Odpowiedz?!

Lecz Ingrid milczała, nie rozumiała go. Był na nią zły, że chciała mu wszystko wynagrodzić, że chciała być szczera we wszystkim, że chciała zacząć od nowa.

Nie miała usprawiedliwienia, wykorzystała go, okłamała i gdyby wiedział jak bardzo jej źle z tym, chciała mu to powiedzieć, lecz on nie miał zamiaru słuchać. On wolał aby zaprzeczyła, aby znów go okłamała.

Głosik, który wspierał ją przez całą wizytę Markinusa, teraz jakby ukrył się gdzieś w głębi niej.

Nie miała zamiaru się usprawiedliwiać, nie wiedziała co powiedzieć, bo czy słowa mogły złagodzić ból. Czasem lepiej nic nie mówić.

-Kocham cię Korin.– szepnęła, tylko tyle, a może aż tyle.

-Kochasz?– zapytał z ironią– Czy aby na pewno? – objął jej twarz dłońmi i patrzył w jej czyste chabrowe oczy, jakież one były piękne i czyste, pełne łez.– Byłem gotów zrezygnować z wszystkiego dla ciebie, nie wiesz z jak wielu rzeczy.– zawahał się. Poczuła, gdy to mówił, że nie ma na myśli tylko bogactwa i wygodnego życia.– Chciałem dać ci cały świat, wszystko. Ale ty nie mogłaś, musiałaś, musiałaś właśnie tak.– bełkotał niczym w gorączce, a ona wciąż nie rozumiała go.

-To koniec.– szepnęła drżącym głosem, próbując powstrzymać łzy

-Nie potrafię inaczej. Jesteśmy inni, zupełnie.– westchnął

-Może kiedyś gdy mi wybaczysz?– spytała z nadzieją w głosie.

Ale on nie powiedział już nic tylko odsunął się od niej wybiegł z domu. Musiał jak najszybciej odejść, jak najszybciej aby się nie zawahać, aby nie uczynić jej krzywdy, a może bał się swojej słabości, bał się, że patrząc na nią będzie gotów wybaczyć, dać drugą szansę.

Odwrócił się i zbiegł szybko po schodach, zatrzymał się na chodniku. Po raz ostatni spojrzał na nią i szepnął tylko:

-Żegnaj najdroższa Ingrid, żegnaj.– w jego słowach było tyle bólu, tyle tęsknoty i tyle siły.

Przebiegł na drugą stronę ulicy i odjechał gwałtownie. W tym momencie Ingrid myślała, że nigdy go już nie spotka. Wiedziała, że to koniec, ale wciąż miała nadzieję.

Może lepiej byłoby dla niej aby nigdy go już nie spotkała. Nie miała tu czego szukać. Jeszcze przez kilka chwil patrzyła na pusty hol mając nadzieje, że wróci, że ochłonie. Zimny dreszcz przebiegł jej ciało.

Była jak otępiała. Wróciła do sypialni wciąż pozostając w szoku. Chciała spakować resztę swoich rzeczy, lecz opadła bezwładnie na łóżko. Rozejrzała się po pokoju, we flakonie stojącym na nocnej szafce były czarne róże, te same które wczoraj dostała od niego.

Były dowodem jego miłości, jeszcze wczoraj tak pełne szczęścia, dziś przynosiły tylko ból. Zsunęła się na podłogę i ściskając w dłoniach mocno poduszkę płakała. Jak mogła żyć dalej, jak mogła żyć bez niego, sama.

Był dla niej wszystkim, stał się jej życiem, jej sensem istnienia. Dzięki niemu zrozumiała i po raz pierwszy poczuła miłość.

Pragnęła aby jej wybaczył, aby ochłonął i wrócił. Przecież ją kochał. Widziała ból w jego oczach, czuła jego cierpienie. Czy kiedykolwiek jej wybaczy?

Gdy poczucie bezsilności zaczęło wolno ustępować, resztką sił podniosła się, poczłapała do łazienki, aby obmyć twarz.

Spojrzała na swoje odbicie. Blask, który jeszcze rano bił od niej teraz zniknął gdzieś w czeluściach rozpaczy. Była całkowicie rozbita, wewnętrzna siła i cały entuzjazm uleciały gdzieś w próżnię rozpaczy, bezpowrotnie.

Czuła się taka pusta i taka bezsensowna. Spojrzała ponownie na swoje odbicie w lustrze, poczuła wstręt i obrzydzenie do tej kobiety, która stała przed nią.

Tak czysta, taka zakochana i słaba, a potrafiła złamać serce swoje i ukochanego. Jeśli ona tak bardzo nienawidziła siebie, to co on mógł czuć teraz do niej.

Szalona z bólu chwyciła w dłoń metalową mydelniczkę i cisnęła nią w lustro, aż rozprysło się na miliony kawałków. Nie potrafiła powstrzymać łez. Obraz rzeczywistości zamazywał się jej przed oczyma. Chciała zebrać szkła jednak tylko pokaleczyła dłonie.

Drobne odłamki poutykały jej w palce. Jeden utknął dość głęboko rozcinając prawą dłoń, gdy go wyjęła zasyczała z bólu, krew płynęła szybko, tak, że nie mogła jej powstrzymać. Chwilę, a już sączyła się przez palce i zachlapała terakotę.

Łapiąc łapczywie powietrze chwyciła rozkrwawioną dłonią ręcznik i zawinęła ją. Wtedy jakaś szalona myśl przebiegła jej umysł, myśl kończąca wszystko, cały ból i samotność.

-Może zakończę to wszystko.– jej wzrok padł na duży kawałek rozbitego lustra, wystarczyło tylko przeciąć żyły. Chwila cierpienie nie większego, które teraz rozrywało jej serce i cisza.

To było takie kuszące, takie proste. Usiadła na zimnej terakocie, ocierając łzy krwawiącą dłonią wzięła ostry kawałek lustra, który przed chwilą wyjęła w dłoni.

Przyglądała mu się uważnie. Z jednej strony było gładkie, wycięte w półokrąg, zakończone szpikulcem niczym szpon sokoła. Z drugiej ostre jak brzytwa, lekko poszarpane przez drobiny, które podorywały się podczas upadku lub uderzenia. Wyglądną jak ostrze noża traperskiego.

Zawahała się, dotknęła jego ostrym kantem wewnętrznej strony dłoni i cofnęła je. Brakowało jej odwagi, czy desperacyjna siła nie była aż tak wielka? Spróbowała ponownie.

-A jeśli on ci kiedyś wybaczy?– zadrżał głosik w jej głowie

– Trudno już za późno.– gryzła się w sobie.

-Dzisiaj jesteś zmęczona ale jutro, jutro wszystko będzie wyglądać inaczej.– nie podawał się głosik.

-Nic nie będzie jutro. Jutra dla mnie nie ma.– rozpłakała się Ingrid i już miała zakończyć swój marny żywot gdy usłyszała dźwięk telefonu.

Ignorowała go, jednak dźwięk stawał się coraz bardziej natarczywy. Świdrował jej w uszach nie pozwalając skupić uwagi na niczym innym. Jakby przez chwilę ktoś rzucił na nią urok, a ona była zbyt słaba aby oprzeć się pokusie.

-Może to Korin.? Może chce się spotkać?– szeptała jej podświadomość, Ingrid rzuciła ostrze i poderwała się do telefonu.

Pośliznęła się na terakocie, w ostatniej chwili chwyciła się futryny i zasyczała z bólu. Otarła łzy i opanowała emocje. Odetchnęła kilka razy po czym podniosła słuchawkę:

-Tak, słucham.

-Pani Ingrid Lenuar .– usłyszała obcy głos kobiecy dziwnie znajomy jakby z dalekiej przeszłości

-Tak.– powiedziała próbując opanować ból i łzy.

-Mam dla pani przykrą wiadomość.– kobiecie nogi zaczęły drżeć, poczuła jak robi jej się słabo, „Czyżby coś z Korinem?”,– zadrżała.

Rozmówczyni słysząc z drugiej strony słuchawki ciszę, zaniepokoiła się, spytała:

-Ingrid jesteś tam, tu Henia?

-Tak. Tak.– Ingrid wyrwana z rozmyślań, nie mogła skupić uwagi. Drżącym głosem dodała– O co chodzi.? Co się stało Heniu?– bała się odpowiedzi.

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Jakoś nie mogę doczytać. Przebrnąłem przez miłosne buble, przez konurbacje "ciszowości", "mroczności" czy "duszowości" (słowa-klucze do kiczu), ale pękłem przy dialogach. Pamiętam takie/podobne (one wszystkie jak z jednego miotu ptaki) w jakimś serialiku (I myślisz, ze...?!).
Naprowadzony tytułem, myślałem, że będzie nawiązanie do TYCH Kwiatów zła, no, ale... ganiąc dzień przed zachodem słońca, chyba się jednak przeliczyłem :(
Co do podpatrzonego szczątku stylu, to nie przypadł mi on do gustu; z takim był niemrawym, sztucznym nieco emocjonalnym fermentem - odczuwalny zamiar, a sam efekt już nie;
ale to mój gust

 

Zamiast Baudelairem powiało Margit Sandemo (przynajmniej w moim odczuciu). Tekst czyta się wręcz ekstremalnie ciężko a niektóre zdania są nadęte jak przestraszona ryba fugu. Na początku Księgi I słowo "mrok" pojawia się w co drugim zdaniu. To nie wróży dobrze. Nie ukrywam też, że nie za bardzo zrozumiałam o co właściwie się rozchodzi. Rozbawiło mnie za to, że Twoja bohaterka nosi takie samo nazwisko, jak jedna z moich postaci... tyle, że pisane fonetycznie ;) Plusy: początek zapowiadał coś interesującego. Widać, że jest znacznie bardziej dopracowany, niż dalsza część. Pisz wolniej, czytaj, co napisałaś (najlepiej na głos). Powinno pomóc.

Dziękuję za rady Ranferiel. Zapominacie, że to fragment, zaledwie 3 pierwsze strony, dlatego ciężko zrozumieć, chciałam umieścić całość ale się nie zmieściła :(, więc muszę ratalnie. A jeśli chodzi o język i jego pompatyczność, to niestety to wychodzi naturalnie, ja tego nie dostrzegam. Dlatego doceniam każdą wskazówkę i postaram się poprawić resztę, aby była bardziej czytelna, ja wiem o co mi chodzi, lecz ciężko to czasem ująć, żeby czytelnik też to zrozumiał. Jeszcze raz dziękuję, bardzo mi miło, że doszukałeś się czegoś więcej niż twój przedmówca.

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka