- Opowiadanie: krzyskar - HUMPHREY (HAREM 2011)

HUMPHREY (HAREM 2011)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

HUMPHREY (HAREM 2011)

HUMPHREY

Załóżmy – zbliża się koniec świata. Bliżej nieokreślona asteroida na miejsce spoczynku wybrała sobie naszą planetę, i do zderzenia z Ziemią został dzień, może mniej. Nastąpi wielkie bum, a z uścisków tych dwóch ciał zostaną tylko tysiące tysięcy okruchów, które, uwolnione od swych codziennych form i spraw, rozpoczną samodzielną wędrówkę po czarnej puszce kosmosu.

Asteroida jest podstępna. Od lat przemykała po słabo doglądanych sektorach nieba, więc kiedy oko jednego ze strzegących nas teleskopów wreszcie na niej spocznie, będzie po wszystkim. Żadne prośby ani groźby, ani obrażanie się na samego Boga nie powstrzymają bezrozumnego ciała niebieskiego przed skórnym kontaktem z Ziemią. Sapanie gigantów zagłuszy nasze piski. A kiedy wreszcie odpadną od siebie, małe, ludzkie definicje nie będą mieć ani punktu odniesienia, ani kogoś, kto mógłby je odnieść do czegokolwiek.

 

Załóżmy – idę przez miasto. W oddali tlą się zgliszcza budynku Instytutu Badań nad Ciałami Niebieskimi, popularnie zwanego Ibcenem. Kiedy sprawa z asteroidą wyszła na jaw, wściekłość ludzi skanalizowała się na ten właśnie budynek. Zabarykadowano drzwi i puszczono go z dymem. Naukowcy, w liczbie trzystu z groszami, posłużyli za kozły ofiarne. Oczywiście w obliczu nadchodzącego liczba ofiar, ani nawet samo wydarzenie nie mają żadnego znaczenia, jednak patrząc na dogorywający Ibcen, nie mogę pozbyć się myśli o tym, jak znacząca jest ta scena. Bardziej niż tępo wpatrzeni w niebo ludzie, bardziej niż pełne przerażonych wiernych kościoły.

Słyszę odległy trzask rozbijanej szyby, potem krzyk. Ulice zrobiły się naprawdę nieprzyjemne. Choć część ludzi siedziała w domach, desperacko próbując złapać kontakt z boską opatrznością, część całkowicie straciła na łaskę nadzieję i wybiegła w miasto, poświęcając ostatnie chwile swojej egzystencji na zrównywanie dorobku cywilizacyjnego z ziemią. Nie było kradzieży. Były zniszczenia, były gwałty i morderstwa. Wszystko to najprawdopodobniej zachowania czysto terapeutyczne. Kiedy słyszę krzyk, chcę rzucić się w jego stronę. Pomocy, ktoś potrzebuje pomocy. Parskam śmiechem i śmieję się aż do utrat tchu. Potem idę w swoją stronę. Pomocy. Trzeba ocalić czyjeś życie… po co!? Zabawa w ratowanie życia skończona. Niewiele pozostało w grze. Spełnianie zachcianek, pozwracanie długów, ubranie najlepszego garnituru i umycie włosów… można oszaleć. Zbawić duszę – być może.

Byłbym zapomniał – były też samobójstwa. Dużo, ale zazwyczaj dyskretnie – ludzie zabijali się zapewne żeby mieć kontrolę do końca. A może dlatego, że utracili kontrolę trochę za szybko. Ja należę do tych pośrodku. Nie jestem ani za odważny, żeby zadecydować o własnym końcu, ani zbyt tchórzliwy, żeby uciec ze sceny tuż przed ostatnim aktem… zresztą – ja wciąż mam coś do zrobienia.

 

Tuż za Ibcenem, skręcam w lewo, gdzie za niewielkim parkiem zaczyna się dzielnica willowa. Rozjuszony tłum zostawił ją w spokoju, wybijając jedynie kilka szyb w poniemieckich, dobrze utrzymanych domach sąsiadujących z instytutem. Dalej ciągnie się aleja wysadzona równo przystrzyżonymi żywopłotami i niewysokimi, ozdobnymi klonami. Cicha, pusta, jak gdyby nigdy nic spokojna.

W domu numer 17 furtka jest zamknięta. Przesadzam więc przez ogrodzenie i pokonując po kilka stopni naraz, staję przed drzwiami z ciemnobrązowego drewna. Klucz jest w skrytce za gipsową donicą. Otwieram drzwi i wchodzę.

 

Znajduję Ją w saloniku na parterze. Siedzi skulona na kanapie, ubrana jest w zieloną koszulkę na ramiączkach i wytarte, białe dżinsy z podwiniętymi nogawkami. Siedzi, przyciągając kolana pod brodę. Jej wzrok jest trochę nieprzytomny, ale kiedy mnie dostrzega, wstaje i pyta, czy nie miałbym ochotę się czegoś napić. Proszę o szklankę whiskey i siadam na kanapie, z której Ona zerwała się przed sekundą. Miejsce obok mnie jest wciąż ciepłe Jej ciepłem. Przesuwam po nim kilka razy dłonią. Ona dziękuję, że zdecydowałem się odwiedzić ją jeszcze, potem zapewnia, że zawsze miała mnie za oddanego przyjaciela. Uśmiecham się i mówię, że to było łatwe, bo zawsze ją kochałem. Jest trochę speszona, spuszcza wzrok, ale pod nosem błąka się uśmieszek zadowolenia. Wraca na swoje miejsce. Opróżniam szklankę kilkoma potężnymi łykami i zaczynam.

 

Mówię Jej o tym, że nie tylko ją kochałem i kocham dalej, ale też, że jej pragnę i teraz mam ostatnią szansę na ziszczenie swoich pragnień. Jestem delikatny. Zaczynam opowiadać jej o grze, którą jeszcze mamy szansę podjąć. O tym, że w zaistniałych okolicznościach, taka gra ma szansę naprawdę rozkwitnąć. „Naprawdę" – powtarzam, żeby podkreślić. Żadnych pomyłek, żadnych wątpliwości, żadnych oczekiwań. Jedynie nasze ciała, nasze spojrzenia i oddechy. Nasza ostatnia szansa, żeby uciec.

– Kocham cię. – mówię.

Oczywiście nie staram się jej przekonać tylko słowami. Dłonią zakładam kosmyk włosów za drobne, pokryte rdzawym nalotem piegów ucho. Głaszczę też Jej skronie, od czasu do czasu pozostawiając na nich całusa. Nie broni się. Moje gesty sprawiają Jej dużo przyjemności. Na chwilę zapomina o czekającym nas losie i pozwala swoim policzkom wyprężyć usta we wstydliwy uśmieszek. Zbliżam się nieznacznie, żeby poczuła moje ciepło przez skórę, chcę odcisnąć się na niej, jak ona przed chwilą odcisnęła się na kanapie.

Szepczę o drżeniach, o jakie przyprawiała mnie zawsze, gdy była w mojej obecności, że dziś nie chcę ich już ukrywać. Bawię się puklem jej rudych loków, całuję ramię.

Jej ramię pachnie świeżo. Jest czysta, na swój sposób przygotowana do zbliżających się wydarzeń. Lecz o nich – milczę. Wolę mówić o tym, co najbardziej ludzkie, może najbardziej piękne i dobre. Całą erudycją na jaką mnie stać, erudycją swoich słów i dłoni, i pocałunków pracuję nad przekonaniem Jej, że to nasze siedzenie na kanapie na parterze Jej domu to właśnie chwila, w której mamy szansę się spotkać. Spotkać, jak nigdy wcześniej, jak nigdy później. I że chcę się z nią spotkać, że potrzebuję. Jej. Spotkania.

 

Humphrey (tym imieniem zachodnie media obdarzyły asteroidę) jest już na tyle blisko, że jego masyw powoli wymazuje słońce z krajobrazu naszego miasta. Ostatni zachód słońca. Ostatni… to słowo nabrało całkowicie nowego znaczenia. Odkleiło się od swojej definicji i w całej konkretności rozszalało po ulicach, barach i sklepach. Zagnieździło się nawet w lodówkach i szufladach z bielizną. Wszystko było ostatnie. Wszystko było ostatni raz.

Ludzie patrzą więc ostatni raz na ostatnie promienie słońca niknące za horyzontem, przy czym horyzont znajduje się gdzieś wysoko nad ich głowami, odwrócony o 180 stopni. Robią zdjęcia. Następną okazję na ujrzenie promieni słonecznych będą mieć jako mgławice rozproszonych atomów, lecz dla nich to żadne rozwiązanie. Są zachłanni. W powietrzu klekoczą uwalniane migawki, zagłuszają płacz. Ostatnia szansa.

 

Ja też miałem swoją ostatnią szansę. Swój ostatni, pierwszy i jedyny raz z dziewczyną, której pragnąłem od momentu, gdy los postawił Ją na mojej drodze osiem lat temu. Z dziewczyną, której dotknąć nie miałem odwagi, o której śniłem, którą pieściłem w innych. To Jej piersi próbowałem odnaleźć w piersiach kobiet, których nie bałem się posiąść.

Dlaczego tak późno? Nie wiem. Może ten drobny rudzielec oznaczał dla mnie świętość, której nie dotyczyły ordynarne słowa, pot i sapanie. Dlatego wolałem wulgarne kobiety o ciałach zdecydowanych i zapraszających. Kobiety swobodne na swój zwierzęcy sposób. Wolałem ciała bez zobowiązań, wilgotniejące dla mojego ciała, kochające mnie przez kwadrans całą miłością wszechświata, ciała bez ciągu dalszego.

Ona była od tego oddzielona. Trochę nieśmiała, filigranowa, w ulotności ruchów dziewiczo piękna. Była, jak już powiedziałem, święta. Teraz nastała dla mnie chwila odnalezienia świętości, Jej smaku. Zespolenia z Nią. Nasz brud i blask… nasze wyjście awaryjne.

Być może, te myśli doprowadziły mnie na kanapę, na której właśnie siedziałem i to przez nie próbuję przekonać Ją do siebie. Do swojego ciała, do duszy, do wszystkiego.

 

Więc mówię, że liczy się tylko ta chwila – chwila całkowitej wolności, bez konsekwencji, że to los daje nam ją w prezencie. W odpowiedzi wtula się we mnie mocno. Całuję Ją w czubek głowy i przez chwilę tak trwamy. Nieskończoność… śliski temat. Unosi głowę, a Jej zęby błyszczą pomiędzy oddechami, by za chwilę zniknąć w połączeniu naszych ust. Jej wargi drżą, język prześlizguje się po powierzchni mojego języka. Coraz bardziej zatraca się w pocałunku. Czuję Jej dłoń na karku. Wciska mnie w siebie do granicy bólu. Głaszczę ramiona i boki jej ciała, wreszcie chwytam ją za pośladki i odpowiadam przyciąganiem na przyciąganie. Moje dłonie wędrują pod zieloną koszulkę rozkoszując się aksamitnością Jej skóry…

 

Czy to była miłość? Ziemia krążyła przecież po swojej orbicie, a Humphrey obojętny na tę orbitę, wędrował przez kosmos po wyznaczonym mu na początku czasu (a może później) torze. Tykające nie wiadomo gdzie kosmiczne zegary tych dwóch ciał wyznaczyły im całkiem przypadkiem tę samą godzinę i miejsce pobytu. Zbieg okoliczności, obojętna chwila, w której zginie Ziemia, i zginie Humprhey, i my razem z nimi. Lecz ta chwila wspólna, ten przeznaczony im obojgu kataklizm, ten moment spotkania, zjednoczenia i śmierci – czy to nie jest miłość?

 

Za tym tęskniłem całe życie. Tego szukałem u Niej, tego odmawiałem zwierzęcym ciałom innych kobiet (a przecież były mi one mniej obojętne niż Ziemia zbliżającemu się do niej Humphreyowi). Pomyliłem się.

 

Kiedy próbuję wsunąć dłoń w szczelinę pomiędzy krawędzią Jej spodni a gładkość pleców, Ona zrywa się przestraszona. W jej oczach widzę konsternację. „Kochana", szepczę, ale ona nie słucha, rzuca się w stronę barku. Nalewa sobie sporo koniaku i bez mrugnięcia opróżnia szklankę. Podchodzę do Niej, chcę pogłaskać ją po ramieniu. Spina się. Ucieka przed moim dotykiem. Nie chce też spojrzeć w moją stronę, ale widzę, że chce mi coś powiedzieć. Nalewam sobie i wracam na kanapę…

– Nie wiem, – mówi wreszcie. – czy jestem gotowa na związek z tobą.

 

 

Ziemia i Humphrey nie mieli takich wątpliwości.

Koniec

Komentarze

Bardzo fajne. Tylko bohatera szkoda - "już witał się z gąską" a tu lipa ;P Podoba mi się Twój styl :) 5

Typowe. On chce tyko zadupczyć, a ona od razu o jakimś związku :P
Fajny tekst, bardzo przyjemny, a i zakończenie mnie naprawdę zaskoczyło. Tekst kobitki był powalający.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

To byłby raczej związek bez przyszłości. To nie mogła mu powiedzieć po prostu, że jej się nie podoba. Ze woli się uchlać i zginąć, niż uchlać, uprawiać seks i zginąć. Świat może się walić w gruzy a my i tak nigdy nie zrozumiemy kobiet. fajne opowiadanie z puentą ( tak się to chyba pisze). Pozdrawiam  

Z tym na pe, w każdym razie. Obrigado.

Całkiem fajny tekst:)
 

OK, do konkursu.

Bardzo przyjemne i bardzo dobrze napisane.
Erotyka w zupełnie oryginalnym wydaniu (w końcu bez seksu a właściwie nawet bez początku - tych pieszczot nie było znowu tak wiele). Mimo wszystko w tekście bardzo dużo emocji.

Mam też wrażenie, że między wierszami tkwi pewne przesłanie o korzystaniu z życia :) o utraconych okazjach itd.

Stanowczo zasługuje na 5 a i szans w konkursie bym mu nie odmawiał (oryginalne, zwięzłe i mądre z zaskakującym zakończeniem).

Dzięki

Świetny!A zakończenie wprost ocieka świetnością! Ach, my kobiety.

Dziękuję Yelonek, dziękuję ifyoucan89.

Pomysłowe zestawienie dwóch miłości, tej niespełnionej i tej spełnionej. Gratulacje.

Ciekawy pomysł, znakomicie spuentowany. Inteligentne, pełne emocji i przekonujące. Podoba mi się to opowiadanie.

Pozdrawiam.

Dziękuję powyższym

Dziękuję powyższym

Nowa Fantastyka