- Opowiadanie: deathhascome - Bitwa pod Maddlethon

Bitwa pod Maddlethon

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Bitwa pod Maddlethon

– Każda śmierć ma jakiś sens – mówię, a potem boleśnie szarpię za jego włosy i tępym sztyletem rozbabruję gardło. Syknęło obrzydliwie, a potem zabulgotało szybko. Słaby krzyk zastygł mu w gardle. Wycieram piach zmieszany z posoką z własnej twarzy. Brud wdarł mi się pod paznokcie, we włosy i między zęby. Jestem zmęczony, zdyszany. Tarczę już dawno porzuciłem, ciążyło mi to żelastwo. Teraz leży gdzieś tam, wśród zabarwionej krwią trawy.

Ja zaś maszeruję między poległymi. Idę, jakby sama głowa ważyła dwakroć tyle, co moje całe ciało. Mam zwieszone bezwładnie ręce i powłóczę nogami, potykając się co chwilę. Wszystko widzę przez jakiś mleczny nalot, który pojawił się pod powiekami. To już koniec. Mógłbym odejść na bok i usiąść. Paść jak rażony piorunem i nie poruszyć się już nigdy więcej. Na to mam ochotę. Chciałbym zasnąć.

Szesnasty marca, roku pańskiego tysiąc sto dwanastego. Bitwa. Krwawa jatka pod Maddlethon. Trzask łamanych kości nadal dzwoni mi w uszach, a przed oczami mam rozwrzeszczane, zakrwawione twarze i wywrócone oczy straszące białkówkami. Masakra pod Maddlethon. Ja też w niej zabijałem. Wyrzucam zabrudzony sztylet, brzydzę się go. Brzęknął gdzieś, ale nie patrzę gdzie. Ja po prostu muszę iść przed siebie.

Kucam przy jednym z zabitych, to jeden z wrogów, Północny. Ma bladą jak papier twarz pokrytą bryzgami krwi, które wydają się być jeszcze ciepłe. Usta niczym krwawa dziura i nieobecne, przesiąknięte bólem spojrzenie. Wprost na moją twarz. Muchy wchodzą mu do gardła i nosa, odór przyprawia o mdłości. Spoglądam w górę, by dostrzec kilka wirujących nad moją głową, drapieżnych ptaków; a potem rozglądam się wokół i nie widzę nic, prócz śmierci. Leżące na sobie ciała ciągnące się aż po wzgórza i bojowe żelastwa powbijane w ziemię, zbroje, tarcze… w ciała. Śmierć ma dziś niezwykłą ucztę. Smacznego, suko.

Sam nie wiem, gdzie mógłbym postawić stopę, żeby kogoś nie nadepnąć. Tyle chociaż poszanowania się im wszystkim należy. Zaciskam kurczowo napierśnik, trochę nad tym nie panuję. Nie chce tego widzieć po raz kolejny, ale patrzę, mimo to. Zbroja tuż nad podbrzuszem jest rozpłatana, czarna od krwi, która nadal sączy się z rany. Odrażający widok. To dziwne uczucie, gdy widzisz coś takiego u siebie. Przynajmniej jestem teraz otwarty na świat. Cholera, upiorny żart.

Jestem słaby jak niemowlę, ale idę. Nic nie jest w stanie mnie powalić. Muszę dotrzeć do lekarzy. Widzę ich z oddali. Kręcą się między jęcząca połacią rannych, błyszczący od potu, z naręczami opatrunków i tykwami lekarstw. Nie wyrabiają. Krzyczą na siebie poirytowani.

Patrzę pod nogi i dostrzegam jedną z setek twarzy. Mróz ścina mi skórę, staję osłupiały. Znam tę twarz. Gruss. Mój towarzysz od piwa i dziewek. Mój przyjaciel, który zawsze miał dla mnie dobrą radę. Padam na kolana przed jego obliczem i z obrzydzeniem ściągam z niego czyjąś bezpalcą rękę.

Szarpię go za włosy i mocno ściskam niebieskawą twarz pozbawioną emocji. Z ust ciągnie się strużka krwi. No obudź się, cholera! Nie odpowiada.

Przesuwam po jego zbroi umorusaną piachem dłonią i natrafiam na wbity w nią topór.

– Gruss! – wrzeszczę, a potem wyrywam żelastwo z jego ciała i wyję przeraźliwie jak wilk. Podrywam się i chwytam topór w obie ręce, a potem ciskam nim w niebo.

– Oby wbiło się w twoją rzyć, suko! – berdysz pomknął w górę, a ja jedynie odprowadzam go wzrokiem. Gdy już wydaje mi się, że pocznie rozcinać chmury, ten koziołkuje po łuku i runie gdzieś w truchła jak zwykły, martwy kawał metalu. Płaczę i siadam boleśnie na czyjś brzuch. Czernieje mi przed oczami, przestaję czuć nogi. Zlewam się potem szybciej, niż dociera do mnie, że opadam z sił.

– Lekarza! Lekarza, do cholery! – wrzeszczę tak głośno, jak tylko potrafię, ale odpowiadają mi tylko drapieżne, zataczające nade mną okręgi ptaki.

Drżącą dłonią muskam ranę. Krew sączy się nadal, a z każdym moim oddechem, wypływa jej więcej. Życiodajne powietrze, pomoże mi teraz umrzeć. Cudownie.

Szarpię jakąś włócznię i podciągam się na niej, patrząc w twarz Grussa, mojego przyjaciela. Kompana od piwa i dziewek, który zawsze służył mi dobrą radą.

– Nie zasłużyłeś na taki skon, bracie – szepczę do niego, a potem ociężale zaczynam iść przed siebie, w stronę lekarzy. Nadal słyszę ich nerwowe wrzaski. Widzę, że na noszach przyniesiono im kogoś nowego. Cholera, zdążę. Ścieram pot z czoła, brudząc je ziemią i krwią.

– Lekarza! Lekarza, wy syny dziwki! – ktoś mnie usłyszał i wskazał na mnie palcem. Krzątanina i przeraźliwe okrzyki cichną na długość jednego oddechu. W chwilę potem, któryś z nich porywa naręcze z opatrunkami i zaczyna biec w moim kierunku, patrząc, by się nie przewrócić o jakiegoś trupa.

Dobrze, już idzie, nie umrę. Wytrzymam.

Krwawa jatka pod Maddlethon, spluwam na ziemię. Walczyłem w niej i zabijałem. Śmierć ma dziś niebiańską ucztę.

– Smacznego – chrypię, a potem zalewa mnie fala gorąca i ciemności. Włócznia wyślizguje się z mojego uścisku. – Smacznego, suko.

 

Koniec

Komentarze

Rok 1112, a Ty piszesz o lekarzach, noszach, opatrunkach. Albo pomyliłeś epoki, albo ja czegoś nie kumam. Opisów bitew mamy w literaturze tysiące i nic nowego to nie wnosi. I nie jestem pewien, czy tępym sztyletem można poderżnąć gardło. Ciekawi mnie czy wymyśliłeś miejsce bitwy, czy naprawdę miała miejsce?

Syknęło obrzydliwie, a potem zabulgotało szybko – mnie się to kojarzy z przetykaniem zlewu, a nie z poderżnięciem gardła.

 

Przecieram piach zmieszany z posoką z własnej twarzy. – Wycieram chyba. I warto zaznaczyć, jakby wycierał z czyjejś.

 

Bród wdarł mi się pod paznokcie, we włosy i między zęby. – To co on, gębę w rzece maczał? Czy dostał takiego ślinotoku? :P

 

Idę, jakby samo życie, ważyło dwakroć tyle, co moje całe ciało. – Nie rozumiem tego porównania.

 

Wszystko widzę przez jakiś mleczny nalot, jaki zawitał mi pod powiekami. – Głupio to brzmi. Bardzo głupio…

 

ale odpowiadają mi tylko drapieżne, toczące nade mną okręgi ptaki. – chyba zataczające. Bo brzmi to jakby po tym niebie hula hop toczyły.

 

- Nie zasłużyłeś na takie skonanie, bracie – Jakieś dziwne sformułowanie…

 

Tyle bym się uczepił. Mam mieszane uczucia odnośnie tego tekstu. Ma jakiś tam klimat, ale nie porywa ani nie zaciekawia. W dodatku te króciutkie zdania nie bardzo mi podchodza.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Bród wdarł mi się pod paznokcie, we włosy i między zęby. - To co on, gębę w rzece maczał? Czy dostał takiego ślinotoku? :P

Nie. Po prostu, gdy walczysz, zdarza Ci się również upadać. To nie kręgle. 

Sauron88 nie, bitwa taka nie miała miejsca. A lekarze i opatrunki są, bo to fantastyka, więc uznałem, że nikomu tym krzywdy nie zrobię ;)

Dzięki za opinie. 

Klimatyczne, ale krótkie i właściwie nie bardzo wiadomo o czym...

Fasoletti dlaczego uważasz, że "takie skonanie", jest dziwnym sformuowaniem? 
Z resztą się zgadzam, ale to mnie nurtuje. 

Skon --- kwalifikowane jako przestarzałe i praktycznie wyłącznie książkowe, czyli do stylizacji. Poprawniej byłoby: taki skon.
A zakwalifikowanie noszy do fantastyki... Wybacz, Autorze --- fantazja Cię poniosła...

Dzięki AdamKB, ten skon na pewno mi się przyda :)

Liczę, że trochę bardziej się udzielisz i jakoś ocenisz to, co napisałem.

Pozdrawiam! 

W moich oczach jest to scenka zaledwie, ale trafiająca mi do przekonania. Myśli i poczynania jednego z nielicznych, którzy cudem przeżyli, wydają mi się po prostu prawdziwe.
Szkoda tylko, że nie uniknąłeś błędów.
Bród - przejście, przejazd przez rzekę po jej dnie. Czy bród może znaleźć się pod paznokciami?
(...) głowa, ważyła (...) - zbędny przecinek.
(...) roku pańskiego tysiąc sto dwanaście. - tysiąc sto dwunastego.
Dźwięk łamanych kości (...) - ejże! Zdecyduj się na jakieś trzaski, chrzęsty, dopasuj coś w miejsce tak ogólnikowego dźwięku.
(...) ściskam mocno niebieskawą twarz (...) - mocno ściska, czy twarz jest mocno niebieskawa? Jeśli to pierwsze, zmień szyk.
Przesuwam po jego zbroi umorusaną piachem dłoń i natrafiam na wbity w nią topór. - dłonią, nie dłoń (przesuwamy czymś po czymś; co przesuwamy tylko, gdy na przykład szafę). Poza tym: topór nie jest maleństwem, które nie rzuca się w oczy...
To bynajmniej nie wszystko, niestety.
Podsumowanie: udana scena chropowato opisana.

Masz rację, dzięki bardzo :)
Co my, grafomani, byśmy bez Ciebie zrobili :) 

A ogólnie, co do roku... Od mojego polonisty usłyszałem, że przykładowo "zmarł dwutysięcznego czwartego roku", jest błędem i powinno się powiedzieć "zmarł w dwa tysiące czwartym roku"...? 

No to Twój pan polonista wyraźnie sprzeciwia się zasadzie, mówiącej o wzorowej odmianie liczebników wielowyrazowych.
Jak policzył po zakończeniu swej poselskiej kadencji, otrzymał listy od trzech tysięcy sześciuset czterdziestu dwóch osób.
W ankiecie podał, że urodził się w tysięcznym (tysiąc) osiemsetnym dziewięćdziesiątym dziewiątym roku.
Dodatkowo, ponieważ nie można zrezygnować z odmiany dwóch ostatnich członów  takiego liczebnika, zmarł w dwutysięcznym czwartym roku, a nie dwa tysiące czwartym. Cudów nie ma. Słownie 2004 to dwa słowa, dwa człony...

Dziękuję AdamKB.

AdamieKB,
odmiana "wzorowa" liczebnika to jedyna słuszna odmiana? Czy wspomniane " w dwa tysiące czwartym" jest po prostu będne? Pytam, bo kilka lat temu mówiła o tym na wykładzie pewna babka, o tytułach naukowych dłuższych niż jej imie i nazwisko, i do dzisiaj byłem przekonany, że to właśnie "w dwutysięcznym czwartym" jest nieprawidłowe. A teraz runął mój światopogląd.
deathhascome,
sorki, że nie na temat, ale obiecuję, że opowiadanie przeczytam i skomentuję!

Jeśli tak, to offtopuj do woli ;D

Opowiadanie niby całkiem, całkiem, ale krótkie strasznie, zresztą jak zdania w nim zawarte, chociaż, jeśli się zastanowić, to do kogoś na granicy śmierci takie zdania pasują. Myslę jednak, że to powinien być prolog do czegoś większego, i w sumie mam taką nadzieję. Jakieś błędy dostrzegłem, ale pewnie inni je wypisali.

Pozdrawiam. 

-> Zige.
Na półce stoją cztery słowniki poprawnej polszczyzny, i wszystkie mówią to samo. To samo o wzorowej odmianie.
Babka z tytułami. Nie wyskoczę z twierdzeniem, że tytuły otrzymała nienależnie. Co to, to nie. Ale to był wykład, żywe słowo, ulotne --- ona mogła mówić, że wzorzec to, uproszczenia tamto, a nadmierne dążenia do ułatwień siamto, Ty natomiast zapamiętałeś fragmenty, ale bez kontekstu, bo wydał Ci się nieważny, albo zapamiętałeś to, kosztem czegoś innego, bo wykładowczyni skakała po temacie w tę i we wtę...
Poza tym, zauważ, istnieją różne szkoły. Nie to, że lepsze lub gorsze. Chodzi mi o podział na rygorystów, permisywistów czczących uzus jakim by nie był...

Też mnie zabolała niekonsekwentna stylizacja. Nawet jak na fantastykę, jeżeli stylizacja jest niekonsekwentna, to niech to ma jakiś sens ;) A tekst jest nawet interesujący ze względu na swoją chropowatość i próbę odwzorowania myślenia umierającego, ale te nosze i lekarze rzeczywiście powodują komiczny efekt.Tylko że... no dobra, gdyby to był fragment tekstu, to ok, ale bohater umiera, więc domyślam się, że to całość. I nie widzę również celu tej całości.

Aż zerkłam do poradni PWN w sprawie tych lat, bo ja też byłam zawsze przekonana, że mówi się "dwa tysiące czwarty", i odmiana dat jest trochę inna niż liczebników wielowyrazowych. I oto co mówią:

Słowa od roku 2000 czytamy: od roku dwutysięcznego. Słowa od roku 2001 czytamy: od roku dwa tysiące pierwszego albo od roku dwutysięcznego pierwszego. Ta druga konstrukcja, choć rozpowszechniona, jest przez językoznawców normatywistów oceniana jako błąd.
Jeśli kierować się analogią do dat już minionych, to przemawia ona za sformułowaniem od roku dwa tysiące pierwszego, por. od roku tysiąc (dziewięćset dziewięćdziesiątego) pierwszego, a nie od roku tysięcznego (dziewięćsetnego dziewięćdziesiątego) pierwszego. Można tę obserwację uogólnić, mówiąc, że w wyrażeniach wskazujących rok odmieniają się tylko słowa odpowiadające dziesiątkom i jednościom. Jeśli na miejscu dziesiątek i jedności stoją zera, to odmieniamy słowo odpowiadające cyfrze trzeciej od końca, np. od roku tysiąc dziewięćsetnego, a jeśli na miejscu setek też stoi zero, to odmieniamy słowo odpowiadające cyfrze czwartej od końca, np. od roku (dwu)tysięcznego.
- Mirosław Bańko, PWN

Czort wi, jak trafić za tymi językoznawcami...

Czyl chyba mogę dalej mówić "w dwa tysiące czwartym" i nic mi za to nie będzie groziło :D

Bo jest ich za wielu i każdy chce się wyróżnić z tłumu.
A bardziej poważnie: wszystko zjeżdża po równi pochyłej, toteż stopniowo akceptuje się przeróżne ułatwienia. Tyle słów odmieniać, język łamać? No to nie odmieniajcie...
Za trzy pokolenia ktoś, kto potrafi napisać, że Jerzy nie wierzy, aby na wieży w Białowieży i tak dalej, z automatu dostanie magistra.

I tutaj się z Tobą zgodzę. Mnie cholernie wkurza słowo "otwarł". Kiedyś nie do pomyslenia, żeby uzyto go w książce, nawet komiksie. A teraz trafiam na nie coraz częściej. Pewnie niejeden "mądry pan od języka" dopuszcza już taką wersję.

Ok, przyjaciele, na Hyde Park z resztą przemyśleń ;)...

opowiadanie ciekawe, bardzo mi się podobały przemyślenia konającego czekam na następne opowiadania ;)

Ja czytając wyobraziłam sobie tę scenę. Znaczy sugestywnie ją opisałeś. Podobało mi się, pomijając te kruczki językowe, które zostały Ci wypisane, że tekst jest emocjonalny. Odczucia bohatera są w moim mniemaniu realistycznie opisane. Tylko , czy to fragment jakiejś większej całości? Czy zakończenie każe domyślić się, iż bohater umiera?

Bohater umiera, droga koleżanko :)

Nowa Fantastyka