- Opowiadanie: jamesmas - Ucieczka raz jeszcze

Ucieczka raz jeszcze

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ucieczka raz jeszcze

Ciemność i mokrość.

Te dwa słowa najpewniej przychodziły do głowy każdemu, kto w tamten wieczór znajdował się w pobliżu karczmy na rozdrożu. Sporych rozmiarów drewniany budynek oberży został należycie zabezpieczony na wypadek jakiejkolwiek ulewy, co odbiło się na otoczeniu, gdzie dość pokaźnymi strumieniami spływał cały opad deszczowy ze stożkowego dachu. Na takim deszczu pochodnie momentalnie gasły, a księżyc, choć był w pełni i tak pozostawał ukryty za potężnymi, ciemnymi chmurami. Całe szczęście, po nieudolnych próbach dostrzeżenia czegokolwiek, ludziom pozostawał jeszcze słuch. Gdyby nie on, z pewnością wpadaliby na siebie poruszając się na zewnątrz. Noc przenikała wszystko na tyle, że zwykły człowiek nie byłby w stanie ujrzeć własnej, wyciągniętej ręki.

Ciemność, mokrość i smród: na zewnątrz zbliżony do zapachu szczyn, wewnątrz alkoholu, potu i tytoniu.

Przede wszystkim tytoniu.

W gospodzie zatrzymała się karawana kupców zamorskich, wiozących towary orientalne dla tej części Przednich Lądów. Wśród owych dóbr najbardziej popularne były wszelakie używki, zaś pośród używek królował tytoń pod każdą postacią, który w tak niewielkiej gospodzie na skraju Królestwa był towarem wielce deficytowym.

Siwy dym wypełniający powoli wszystkie pomieszczenia gospody był pierwszą rzeczą, którą ujrzał wędrowiec zaraz po wstąpieniu w ciepłe i suche progi karczmy wprost z mokrego i zimnego dworu. Momentalnie zrzucił z siebie całkowicie przemoczony płaszcz i cisnął go gdzieś w kąt. Wiedział, że po wysuszeniu już i tak się do niczego nie nada.

Wędrowcem był niewysoki mężczyzna o kruczoczarnych, lekko falowanych włosach i zadbanym, równie czarnym, zaroście. Do pasa miał przypięty miecz, czym odróżniał się od większości bywalców oberży. Lekko obszarpane odzienie z pewnością nie było długo zmieniane, acz nie wyglądał w nim zbyt ubogo. Była w mężczyźnie jakaś duma, coś, co sprawiało, że zawsze nosił głowę wysoko, dziwna wzniosłość wprost emanowała od niego.

Zaciągnął kaptur i spoczął w kącie karczmy, w cieniu. Tam, gdzie zwykle siadają takie typy. Na uboczu, z dala od reszty osobników przebywających w oberży. Niewielu w ogóle zwróciło uwagę na jego przybycie.

I o to chodziło.

 

 

Bagna po północnej stronie miasta wydawały się tej nocy dziwnie spokojne.

Zaskakująco spokojne – pomyślał Cerv, drużynnik Horodniczego.

Stał w wejściu do stróżówki zbitej z drewnianych desek, tak naprawdę niezbyt szczelnej i niezbyt osłaniającej jego łysą głowę przed zimnym, nieprzyjemnie cuchnącym deszczem. Wychylił się lekko na zewnątrz. Nie przejmował się ulewą – już i tak był niemalże cały zamoknięty. Szybki zwiad polegający na spojrzeniu raz w prawo i raz w lewo zaowocował jedynie zwiększeniem zdenerwowania drużynnika – wszystkie pochodnie znajdujące się przy ścieżce do grodu zgasły, otaczała go całkowita ciemność.

Ciemność i mokrość.

Korzystając z ciszy i spokoju Cerv usiadł na ławie stojącej wewnątrz stróżówki. Przeciągnął się i ziewnął głośno.

Taką wartę to ja rozumiem – drużynnik powoli odpływał w stan błogości, a jego myśli kierowały się w stronę dziwek z zamtuza, wpełzały pod sukienkę nowej, cycatej i rudej.

Drzewa rosnące tu i ówdzie na moczarach delikatnie szumiały wieloma liśćmi. Mimo ulewy można było wychwycić delikatne szmery falującej trawy, bujnie porastającej niektóre tereny bagna.

Huk!

I trzask łamanych gałęzi.

Cerv zerwał się momentalnie. I równie piorunująco zaczął dygotać ze strachu. Zdecydowanie piorunująco, zważywszy na piorun, który w tym momencie uderzył gdzieś całkiem niedaleko stróżówki.

– Zawsze na mojej, pieprzonej warcie! – wykrzyknął sam do siebie, z wyraźnym naciskiem na przedostatnie słowo.

Odgłos grzmotu przeszedł przez całe ciało drużynnika, poczynając od nóg, które stały się teraz istnym centrum drgań, a kończąc na głowie, w środku której kłębił się niesłychany strach. Cerv nie zdążył wyjść na zewnątrz.

Nie zdążył nawet się ruszyć.

Ani drgnąć kolejny raz.

Maszkara zręcznie wyrwała jego kończyny, sprawiając że drewniane ściany stróżówki zalała dziwnie jasnoczerwona krew. Głowę mężczyzny potwór po prostu odgryzł i zaczął przeżuwać, jednak po chwili wypluł z wyraźnym niesmakiem, jaki pojawił się na jego kanciastej gębie.

 

 

Kolejny mężczyzna pojawił się w gospodzie. Swe kroki skierował do stołu ustawionego w samym centrum karczmy, przy którym siedziała miejscowa elita. Największą uwagę przyciągał Leśny posiadający bujne wąsy, nieźle już spity i klepiący co chwila przechodzącą dziewkę karczemną po tyłku. Zaraz obok niego, po prawej, miejsce na długiej ławie zajmował obżerający się kawałkiem kurczaka gruby, łysy Areałszy. Innymi, nieco mniej znaczącymi, nieco mniej pijanymi i nieco mniej objadającymi się biesiadnikami w tym gronie byli najstarszy mieszkaniec podgrodzia, zwany obiegowo Dziadkiem oraz dwóch halabardzistów zwykle o takiej porze stojących na warcie przed oberżą.

– Proszę, proszę, kogo wiatr nam przywiał! – zakrzyknął ochoczo Leśny, pociągający jeszcze przed chwilą łyk gorzałki.

– Panowie pozwolą, że się dołączę – odrzekł spokojnie mężczyzna i nie czekając na zgodę energicznie usiadł naprzeciwko Areałszego, do którego też się zwrócił: – A kogóż zaś me oczy widzą? Sam pan Areałszy się do karczmy pofatygował, z chłopstwem spotkać. A granice terenów miasta to o tej porze same się pilnują?

– Pan się nie mądrz, panie Miecznik, bo to i nie wasz frasunek. Jakbyście własny urząd godniej piastowali, to i też lepiej by było. A w taką ulewę mniemam iż tereny nasze są całkowicie bezpieczne. Prędzej moją matulkę pierun trzaśnie niż maszkary jakie podejdą do podgrodzia. – Areałszy odjął jedzenie od ust na czas mówienia, a gdy tylko skończył znów wgryzł się w ociekające tłuszczem, pieczone udko kurczaka.

– Waść nie podawaj mnie zarzutów fałszywych. – Zdenerwowany mężczyzna, który okazał się miejscowym Miecznikiem, wstał z miejsca i pochylił się lekko w stronę rozmówcy. – Ja swój urząd sprawuję godnie, przynajmniej nie przeżeram całymi dniami mojej pensyi, a martwię się o interes ogółu. Jak się coś dziś dzień wydarzy, to nie mnie będzie Horodniczy ganił, ale szanownego Areałszego.

Na moment wszyscy przy stole zamarli, a Miecznik z Areałszym wpatrywali się sobie głęboko w oczy z niezbyt przyjemnymi wyrazami twarzy. Łysy żarłok nawet o dziwo przestał na moment jeść. Ową sytuację przerwał dźwięk klepnięcia w tyłek jakiejś dziewki przez Leśnego. To właśnie wąsisty, podpity mężczyzna teraz pierwszy się odezwał:

– Panowie, zakończcie swary. Dziś wieczór spokojny się zapowiada, napijmy się więc trunku jakiego mocniejszego, na zgodę i za spokój. – Po czym jął polewać gorzałki wszystkim zebranym przy stole.

 

 

Zakapturzony samotnik nalał wina do stojącego przed nim kieliszka i zaczął odpalać w fajce tytoń od zamorskich kupców. Już po chwili wszyscy w karczmie byli w stanie podziwiać dymne kółka, które zgrabnie wypuszczał ze swoich krwistych, spierzchniętych ust.

Ale nikt nie podziwiał. Jemu to odpowiadało. Mógł w spokoju przysłuchiwać się konwersacjom innych.

– Polejcież no, panie Leśny! – krzyczał mocno już wstawiony Areałszy.

– Już, już, spokojnie, dziś nam gorzałki nie zbraknie!

– Łaaa – Miecznik nie odrywał spojrzenia od ręki wąsatego mężczyzny, która trzymała butelkę. Jego wzrok był równie mętny co jego myśli. – Wy to, panie, umiecie… no wiecie… no waść rzesz… oj no rozumiesz mnie, bracie, nie?

– Rozumiem, a żebyście wiedzieli, panie Miecznik, że was doskonale rozumiem. Jeno nie bratujcie mi tu, bo ja wasz żaden brat nie byłem i nie mam zamiaru do rodziny waści dołączać. – o dziwo Leśny był chyba najbardziej trzeźwy z całej zgrai zebranej w karczmie. – Choć jakby zważyć na nieprzeciętną urodę siostrzyczki… oj, warto by chyba kiedy wstąpić we waści progi, gdy ta ślicznotka również będzie tam przebywać. – Rozmarzony uśmiech pojawił się na twarzy wąsacza.

Cała oberża bawiła się w najlepsze. Znalazł się nawet bard, co całe towarzystwo zaczął zabawiać nieobyczajnymi piosenkami, których tekst, prawdę mówiąc, i tak nikogo nie obchodził. Wszystka karczma była bowiem pijana. Nie wyłączając karczmarza. Pominąwszy zaś zakapturzonego wędrowca. Ale jego nikt nie wliczał do bywalców karczmy. Nie wadziło to jednak nikomu w hulankach i swawolach, dalszym piciu, czy wesołych, energicznych tańcach do muzyki granej przez trubadura.

Istna radość i beztroskość. I rozpusta. A na zewnątrz ciemność.

Ciemność i mokrość.

Zabawa trwała w najlepsze, aż najstarszy mieszkaniec podgrodzia, znany jako Dziadek, wstał i poprosił wszystkich o uwagę. Był to bardziej nakaz i to dość wulgarny, trudno o przesadną kulturę i maniery po tylu wypitych kolejkach.

 

 

Deszcz padający na hełmy wielce irytował strażników trzymających wartę przy północnej bramie miasta. Na nerwy działało również hałaśliwe chrapanie ich kumotra, przysypiającego na murach, którego zadaniem było pilnowanie kołowrotu otwierającego wrota.

– Mówię ci, zasnął na dobre. Nie otworzy nam – odezwał się jeden ze strażników, delikatnie stając na palcach i spoglądając w stronę kompana. – Cholera, jak w ogóle ten stary pryk jest w stanie chrapać głośniej od tej ulewy!

– Nie sikaj, Veth – odpowiedział drugi, rozglądając się dookoła. – Ciesz się, że przynajmniej warta spokojna.

– Spokojna? – oburzył się strażnik nazwany Vethem. – Ty to nazywasz spokojną wartą? Czy ci na ten pusty, zapity łeb padło? Teuk, zaiste, z ciebie to jest optymis… optymes… no, ten, optymalista.

– No. – Teuk zrobił tępą minę. Nie musiał tego czynić, normalnie i tak wyglądał dość tępo. – Przynajmniej bestyi żadnych ani widu, ani słychu. I pochodni nam nie pogasiło, a patrz, jak tam przy gospodzie ciemno.

Strażnik wskazał ręką odległe, ledwo widoczne światła dochodzące zza okien karczmy.

– Widzisz? – zapytał z przygłupim uśmiechem na ustach. – Veth, widzisz? – powtórzył pytanie nie doczekawszy się odpowiedzi. – Veth?

Teuk odwrócił się w stronę miejsca, gdzie przed chwilą stał jego kamrat. Veth zniknął. Ślina gwałtownie napłynęła do ust strażnika, serce zaczęło mocniej bić. Przestał słyszeć odgłos chrapania mężczyzny śpiącego na murach, nie dochodziły do niego nawet jakiekolwiek dźwięki padającego, ulewnego deszczu.

Jedynie rytmiczne bicie serca.

Bum.

Coś odrywa Teukowi rękę, którą ciągle wskazywał gospodę. Ból. Przenikliwy ból pochodzący z obficie krwawiącego kikuta.

Bum.

Coś uderza strażnika w brzuch, wrzyna się w jelita robiąc z nich istną sieczkę. Krew. Krew tryskająca na wszystkie strony, podchodząca jakby z żołądka do gardła. Cierpienie. Nieopisywalne cierpienie.

Bum.

Ciało Teuka pada bezwładnie na twardą glebę. Kikut nieprzerwanie krwawi. Porozrywane flaki wypadają z rozszarpanego tułowia. Czuje jeszcze, że jest ciągnięty. Potem nie czuje już nic. Nie słyszy już nic. Serce nie bije.

 

 

– A ja głupi sądziłem że to przez owe burzowe chmurzyska księżyca nie widać! – wykrzyczał ożywiony nagle Miecznik, na moment trzeźwiejąc. Niestety po chwili znów miał rozanieloną minę pijaczyny.

– Mówię przecie, dziś Cey T'elin, przesilenie letnie. Setne od Idiosynkrazji Eyth – wtrącił Dziadek.

– Dziwy na tym świecie, oj dziwy. – Leśny podrapał się po nodze. – Jam to myślał, że nasze Przednie Lądy to spokojne, że to w innych krainach te bestyje i inne wielkie dziwności są. Znaczy, no i u nas maszkar niemało, jak wiadomo powszechnie. I dziwów, jak się okazuje. Różnem to ja rzeczy widział w swym niekrótkim już żywocie, ale żeby miesiąc na niebie zanikł! Prawdziwy to znak do stawienia oporu Zachodowi. – Wąsacz podparł ręką głowę i się zamyślił.

Kilka osób wyszło na zewnątrz by szukać choć drobnego śladu księżyca na nieboskłonie. Reszta towarzystwa zgromadzonego w karczmie uspokoiła się. Jakby odeszła im chęć do hulanek.

– Nie ma co się dziś bać potworów. Deszcz pada – upierał się Areałszy. – Mówię. W deszcz nie podejdą. Ale Zachodnikom to i bitka się wreszcie należy! Ruszyć na nich musim!

– Ale póki co maszkar ani jednych nie ma, jak mądrze prawi Areałszy! A Zachodnicy mogą poczekać! – wykrzyknął Leśny. – Dalejże! Niech zabawa trwa!

I wszystko wróciło do stanu sprzed przemowy Dziadka.

Zakapturzony mężczyzna zbierał się do opuszczenia karczmy. Sprawdził tylko, czy ma w cholewie sztylet. Miał.

Ludzie, którzy nie tak dawno wyszli szukać na nieboskłonie śladów księżyca, wrócili do gospody. Nie byli jednak sami. Towarzyszyły im…

– Elfy! – wrzasnął zdumiony Miecznik. – Ja pierdolę, elfy!

Po chwili dwóch osobników o spiczastych uszach stało już w środku oberży, otrzepując mokre, błękitne płaszcze, na których widniały białe lwy. Płomienie świec odbijały się w ich srebrnych kolczugach. Obaj mieli przypasane po dwa miecze.

– Nie ma to jak słynna gościnność ludzi w Przednich Lądach – odezwał się zachrypniętym głosem jeden z nich, posiadający rude, lekko pokręcone włosy. – Cudowne powitanie, czyż nie, Lethilen?

– Spójrz na nich – szepnął drugi, nieco wyższy, brunet. – Banda pijaków i rozpustników.

Szeroki uśmiech zagościł na twarzy rudego. Powolnym, dostojnym krokiem ruszył w stronę miejscowej elity, nie odrywając spojrzenia od wyraźnie zszokowanego karczmarza. Lekko wskakując po krześle, znalazł się na drewnianym stole, stojąc tuż obok talerza Areałszego. Co ciekawsze, elf nie przewrócił i nawet nie potrącił ani jednego talerza, półmiska, czy butelki. Łysy grubas nie krył oburzenia. Rudy jednak nie dał mu okazji dojść do głosu. Sam zaczął przemowę. W tym czasie tuż przy stole znalazł się brunet, nazwany Lethilenem. Dłonie zaciskał na rękojeściach mieczy.

– Spokojnie, ludzie! – Chrypki nie było już słychać. Jednak ciągle jego głos nie był ani trochę melodyjny. – Jesteśmy z… Jakby to wam tak prosto i na spokojnie powiedzieć? O! Łapiemy uciekiniera. Dość… ważnego uciekiniera. Jesteśmy pewni, że znajduje się w tej oto karczmie.

– Aileth, dokładne dane. – Lethilen podał rudemu kawałek papieru.

– Kirkhor Penemuan, zwany Kirkiem. Człowiek, mężczyzna – elf o imieniu Aileth zaczął czytać zapiski. – Dobrze zbudowany acz niewysoki, czarne włosy, zielone oczy. Znak szczególny: kilka blizn biegnących w poprzek klatki piersiowej. Kształcący się w Zgroma… Aj, to już was nie powinno interesować. Jest tu taki?

Bywalcy oberży byli zbyt pijani, by należycie zareagować. Większość okrzyków dotyczyła samych elfów. A to że ktoś ich pierwszy raz w swym żywocie widzi, a to że zarazę przyniosą, a to że to wspaniała rasa i ludzie powinni od nich brać przykład. Nic o owym uciekinierze. Ktoś odezwał się cicho:

– Matulko, elfy. Elfy są we wiosce.

– Wojna będzie – odparła jakaś chuda, zgarbiona babuleńka. – Przed wojną też byli.

Znaleźli… myślał siedzący w cieniu zakapturzony Kirk Penemuan. Znów za słabo… Za słabo.

Sposobów na szybkie ulotnienie się z karczmy było niewiele. Z początku zastanawiał się czy aby nie zaryzykować zwykłej ucieczki przez drzwi. Zbyt niebezpieczne. Znał Ailetha, taka opcja nie miałaby większych szans na powodzenie. Okno. Tak, to było jedyne wyjście. W dodatku siedział o krok od niego. Rozbić je… butelką? Nie, za słaba. Roztłukłaby się na małe kawałeczki nie zadając zbytniej szkody oknu. Krzesło. Tylko wyczekać na odpowiedni moment.

– Nikt nie przyznaje się do bycia szanownym Kirkhorem Penemuanem? – zawołał Aileth, powoli i z zadziwiającą gracją zeskakując ze stołu. – Trudno, jesteśmy więc zmuszeni do przeszukania karczmy. Lethilen. – Elf dał ręką znak kompanowi, a ten zaczął bez pośpiechu wędrować po gospodzie, bacznie przypatrując się twarzom wieśniaków. – Wolnego, nie ma co się złościć – rudy uspokoił podenerwowanego już Areałszego. – Mamy glejt, mamy wszelkie dokumenta. – I począł pokazywać wszystkim co i raz inne papiery. Leśny pozwolił sobie dokładnie zbadać ów glejt. Faktycznie, była pieczęć. Lew stojący na wzgórzu, taki sam jak na płaszczach elfów. Co innego że wąsaty mężczyzna taki obrazek widział pierwszy raz w życiu.

Byli tacy, których zmuszano do oglądania owego symbolu każdego dnia i tacy, którzy oglądali go dobrowolnie. Byli tacy, którzy za białego lwa stojącego na wzgórzu potrafili ginąć i tacy, którzy byli w stanie zginąć by tylko więcej na ten obrazek nie spojrzeć. Byli tacy, którzy nosili go z wielką dumą i tacy, którzy na niego plwali.

I tacy, jak Kirkhor Penemuan, którzy już prawie zakończyli swą przygodę pod znakiem białego lwa stojącego na wzgórzu, całkowicie zagubieni we własnym życiu. Mogący wiele, lecz czasem wątpiący i nie akceptujący tego daru.

Chwila najlepsza do ucieczki nadeszła, gdy Aileth był zajęty pokazywaniem ludziom dokumentów, a Lethilen znajdował się w naprzeciwległym kącie sali.

Wszystko trwało zaledwie parę uderzeń serca. Kirk błyskawicznie wstał, chwycił oburącz krzesło, zręcznie rzucił nim w okno, wybijając je. Dźwięk tłukącego się szkła na ułamek sekundy wypełnił całą karczmę. Odbijając się od stołka, przy którym jeszcze chwilę temu siedział, mężczyzna wyskoczył przez okno. Elfy momentalnie ruszyły za nim, z tą różnicą, że wybiegły przez drzwi.

 

 

– Bestyja! Bestyja atakuje! Chować się ludziska komu życie miłe!

Prawdziwy burdel zapanował w podgrodziu jeszcze przed wschodem słońca. Monstrum rozwalało jedną chatę, zręcznie wyłapując uciekających z niej wieśniaków. Maszkara wyrywała im kończyny, rozrywała na pół, bądź po prostu wbijała w ciała niewielkie acz ostre zębiska. Wieśniacza krew tryskała naokoło, ochlapując kmiotków znajdujących się najbliżej. Kilku mężczyzn chwyciło widły i rzuciło się z ochoczym krzykiem „Uraaa!" na ustach na bestię. Jednak i po nich nie zostało zbyt wiele. Miejsce, w którym zaatakowali było obficie oznaczone czerwoną juchą. Potwór człapał poprzez podgrodzie dość ociężale, ludziom nietrudno było przed nim umykać.

– Mieeecznik! Gdzie jest Miecznik?!

Miecznik w tym momencie był tak pijany, że osunął się pod stół w karczmie i tam już spędził resztę nocy. Na drodze potwora znalazł się natomiast Kirkhor, nieszczęśnie uciekający przed elfami w stronę, z której nadchodziła maszkara. Musiał zaatakować. Wpojony instynkt nie pozwolił mu zachować się inaczej.

 

 

Skok, cięcie, obrót. Kolejne cięcie. Krew wystrzeliwuje na Kirka. Unik, znów cięcie. I następne. Trawa pod stopami czerwienieje, by po chwili zżółknąć. To, co wypływało z dziwacznej bestii najwyraźniej po kontakcie z powietrzem zmieniało barwę na żółtą.

Nagle mężczyznę przeszył ostry, kłujący ból. Nie była to rana zadana przez potwora. Kirk wiedział co to było. Aileth go dopadł.

Nieznana siła odciągnęła mężczyznę na znaczną odległość od bestii. Prawie nie był w stanie się ruszać. Upadł na bujną trawę i zdołał przekręcić się tak, by widzieć jak wykrwawiająca się maszkara idzie w jego stronę. Widział, że jest coraz bliżej. Tuż przy nim.

Bestia brała zamach kanciastą kończyną, chcąc uderzyć Kirka. Mężczyzna zamknął oczy i mocno zacisnął zęby. Nie czując jednak żadnego ciosu, Kirkhor nabrał odwagi by spojrzeć. Słyszał odgłos miecza tnącego cienką tkankę potwora. A właściwie dwóch mieczy.

Widział jak truchło potwora padało na ziemię i przed długi czas jeszcze się ruszało, do czasu gdy posoka przestała wypływać z głębokich, ciętych ran.

Poczuł, jak ktoś kopie go twardym butem w brzuch. Spotęgowało to i tak już ogromny, wewnętrzny ból, niemalże palący od środka. Przekręcił się i położył na wznak, rękoma trzymał się za okropnie piekący brzuch. Pochylił się nad nim elf. Twarz, którą Kirkhor Penemuan świetnie znał. Aileth. I ten cudowny, oszałamiający uśmiech. Pojawiła się druga twarz. Tej mężczyzna nie rozpoznawał. Elf o czarnych włosach z twarzą lekko zachlapaną posoką bestii.

– I po co ci to znów było? – zapytał z wyraźnym politowaniem Aileth.

Kirk próbował odpowiedzieć, jednak ból paraliżował go na tyle, że tylko głośno wypuścił powietrze.

– Spokojnie, wracamy do Zachodnich Lądów. – Rudy elf znów uśmiechnął się w swój sprawdzony, fascynujący sposób.

– Wracamy do Zgromadzenia.

Koniec

Komentarze

mistrzostwo świata!

Autorze drogi! Widzę, że to Twój debiut dlatego postaram się być łagodny a na pewno szczery. Tekst jak dla mnie ani ciekawy ani też wciągający. Ot historyjka o potworze i uciekinierze. Sam nie wiem kto jest tu bohaterem. Na dodatek raziły mnie niektóre opisy i dialogi. Co do samej akcji to też się przyczepię. Jak to się stało, że księżyc zniknął? Bo jeśli nie za chmurami to jak? Scena przeszukiwania owej karczmy też mnie nie przekonała, wszystko jakieś sztuczne i trochę brak logiki. Po co elfowie rozprawiali o tym poszukiwanym? Nie mogli się rozejrzeć? Nie wiem ale szyba w oknie też mnie razi.
Już pierwsze zdania mnie odstraszyły:
"Ciemność i mokrość.
Te dwa słowa najpewniej przychodziły do głowy każdemu, kto w tamten wieczór znajdował się w pobliżu karczmy na rozdrożu."
- no odkrywcze. W nocy i podczas ulewy to nie jest takie dziwne bardzo. Ta mokrość powoduje u mnie dreszczość.
"Sporych rozmiarów drewniany budynek oberży został należycie zabezpieczony na wypadek jakiejkolwiek ulewy, co odbiło się na otoczeniu, gdzie dość pokaźnymi strumieniami spływał cały opad deszczowy ze stożkowego dachu."
- no popatrz jacy mądrzy, dach wymyślili.
"Na takim deszczu pochodnie momentalnie gasły, a księżyc, choć był w pełni i tak pozostawał ukryty za potężnymi, ciemnymi chmurami." - istniało coś takiego jak latarnie. Ale mniejsza z tym. wytłumacz mi jak oni chodzili nie widząc dalej niż na wyciągnięcie ręki? Zresztą z okien karczmy biło światło więc coś tam jednak może widać było?
"Całe szczęście, po nieudolnych próbach dostrzeżenia czegokolwiek, ludziom pozostawał jeszcze słuch." - Tego nie rozumiem. Jutro zrobię doświadczenie i sprawdzę jak się chodzi na słuch. Jeśli umrę to będzie to Twoja wina:P

Wiesz wypisałem Ci to, żebyś wiedział jak się sprawy mają. Takich dziwactw jest tu sporo. Sam pierwszy akapit zniechęcił mnie do czytania ale się przemogłem i skończyłem.

"Lekko obszarpane odzienie z pewnością nie było długo zmieniane, acz nie wyglądał w nim zbyt ubogo."
- znaczy się krótko je zmieniał? Może powinno być "Było nie zmieniane od dłuższego czasu...". Poza tym czemu piszesz, że nie wyglądał 'zbyt ubogo"? Nie dość, że brzmi to dziwnie to na dodatek odzienie było "obszarpane".

"Zaciągnął kaptur i spoczął w kącie karczmy, w cieniu. Tam, gdzie zwykle siadają takie typy. Na uboczu, z dala od reszty osobników przebywających w oberży. Niewielu w ogóle zwróciło uwagę na jego przybycie."
- wcześniej piszesz, że zostawił płaszcz. Nie jestem pewnien ale ten kaptur to chyba przy płaszczu był? Mogę się mylić. Po drugie, jakie to oryginalne, że usiadł w cieniu, w kapturku. "Osobników"? No nie bardzo moim zdaniem możesz tu tego użyć. Zatąp może gośćmi czy jakoś tak. Niewielu zwróciło uwagę na jego przybycie? Dlaczego? Przecież to obcy, z mieczem.

Dobra kończę wypisywanie choć tego jest sporo w całym tekście. Dodam jeszcze na pocieszenie, że nie ziewałem przy czytaniu czyli tak źle nie było. Jeśli będziesz pracować, dużo czytać, i dużo czytać, i dużo czytać to Twoje teksty będą coraz lepsze. Mam nadzieję, że mój komentarz potraktujesz jako motywację do dalszej pracy. Przede wszystkim przeczytaj sobie jeszcze raz swój tekst i zastanów się czy wszystko układa się w logiczną całość.

Pozdrawiam serdecznie i zachęcam do pisania. Debiut już za Tobą.

a jakby tak zjeść wszystko i wszystkich?

Unikaj też powtórzeń :
"Twarz, którą Kirkhor Penemuan świetnie znał. Aileth. I ten cudowny, oszałamiający uśmiech. Pojawiła się druga twarz."
"Byli tacy, których zmuszano do oglądania owego symbolu każdego dnia i tacy, którzy oglądali go dobrowolnie. Byli tacy, którzy za białego lwa stojącego na wzgórzu potrafili ginąć i tacy, którzy byli w stanie zginąć by tylko więcej na ten obrazek nie spojrzeć. Byli tacy, którzy nosili go z wielką dumą i tacy, którzy na niego plwali."

a jakby tak zjeść wszystko i wszystkich?

Po pierwsze @gwidon2 - cieszę się, że się spodobało. :)

Jako że najwyraźniej nikt więcej na razie nie ma ochoty skomentować, odniosę się do wypowiedzi @meksico.
1. "Jak to się stało, że księżyc zniknął? Bo jeśli nie za chmurami to jak?" - narrator nie powiedział, że księżyc zniknął. Nie powiedział też, że nie zniknął. Ot, zapewne ukryty był po prostu za chmurami i nie było go widać. A to, co mówią bohaterowie, nie zawsze musi być przecież prawdą, czyż nie? Dziadek mógł sobie po prostu wymyślić, że księżyc zniknął, a faktycznie się to może nie stało. Czy wszystko musi być na 100% oczywiste? Według mnie nie.
2. "Po co elfowie rozprawiali o tym poszukiwanym? Nie mogli się rozejrzeć?" - może i tutaj nie jest to do końca wyjaśnione, ale elfy owe pochodzą z pewnej dość specyficznej organizacji, o której postaram się napisać coś więcej w kolejnym opowiadaniu. Wtedy zapewne ich zachowanie w tej scenie stanie się bardziej logiczne.
3. "no popatrz jacy mądrzy, dach wymyślili." - niepotrzebna ironia. Chodziło mi o podkreślenie faktu, że dach jest solidny. Bowiem słabszy, niedbale zbudowany dach podczas takiej ulewy z pewnością by przeciekał.
4. "istniało coś takiego jak latarnie." - kurczę, a może właśnie nie istniały? Toż to ja opisuję ten świat. Jeśli nie ma najmniejszej uwagi o jakichkolwiek latarniach to najwyraźniej ich tam nie wymyślono. ;)
5. "wcześniej piszesz, że zostawił płaszcz. Nie jestem pewnien ale ten kaptur to chyba przy płaszczu był? Mogę się mylić." - szczerze przyznam, że podczas pisania sam się zastanawiałem, czy może założyć kaptur po wcześniejszym zdjęciu płaszcza. Doszedłem do wniosku, że jeśli nie było ani razu wspomniane, że przy płaszczu jest kaptur, może go mieć przy części ubioru znajdującej się pod płaszczem. ;)
6. "Po drugie, jakie to oryginalne, że usiadł w cieniu, w kapturku." - wiem, że to nieoryginalne. Ale, kurczę, czy wszystko musi być oryginalne?
7. "Przede wszystkim przeczytaj sobie jeszcze raz swój tekst i zastanów się czy wszystko układa się w logiczną całość." - czytałem go ze 100 razy przed wstawieniem tutaj, często coś poprawiając. Po wstawieniu przeczytałem go też niemało razy i, uwaga, sądzę że wszystko składa się w logiczną całość, acz może nie wszystko miało z początku wyglądać tak jak wygląda. Może i jest to opowiadanko nieco bez takiej swoistej "pompy", ale niczego nielogicznego tutaj nie znajduję. Zresztą, to taki wstęp i próba przed wstawieniem czegoś nieco większego, nieco lepszego i zapewne nieco ciekawszego, co pojawi się niebawem. Mam nadzieję że spodoba się bardziej.
I dzięki za komentarz.
Zachęcam również do czytania innych użytkowników i do pozostawienia śladu w postaci choć małego komentarza. ;)

Nowa Fantastyka