- Opowiadanie: Agrest - Czarodzielnica cz. 2

Czarodzielnica cz. 2

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Czarodzielnica cz. 2

Na wstępie do II części mojego opowiadania pragnę z całego serca ostrzec, że w tekście zawiera się pewna stylizacja jezykowa i swawolne przez autorkę uprawiane udziwnianie języka.

 

 

 

 

Ten dom wszędzie stawał się kruchy. Kruche były okna jak zwapniałe rybie pęcherze, poobdzierana farba z okiennic, kiedyś niebieska dziś tylko brudna. Okno uchylone tylko jedną swoją połową jak ptak ze zwichniętym skrzydłem. W izbie były dwa okna. Drugie nie otwierało się wcale, zrosły się na dobre parapety z okiennicami.

 

I w tym domu wszystko, co miało kolory i życie ograniczało się do tego jednego, złamanego okna. Za nim kipiał maj, a w środku chałupy nastała przed laty jedna, niezmienna pora roku. Zakurzony słomkowy pająk u sufitu, porozbijany częściowo klosz żyrandola. Bielone ściany i czarna prawie podłoga. W tej jednej porze roku wszystko uparcie przyjmowało jeden kolor piasku, bez względu na to, czy przed laty było białe, czy ciemne.

 

I babka, która pewnie miała już z tysiąc lat. Siedziała na wysokim łóżku. Za każdym jej ruchem i oddechem skrzypiał stary siennik. Wodziła po izbie pustym okiem. Nic. Cisza. W dłoni mełła tylko czarne kule różańca.

 

Potem wszedł Kaziu. W ręku trzymał stetoskop i stary ciśnieniomierz.

 

– Pochwalony – mruknął do babki, przechodząc przez zapadnięty próg. – Mama da, zmierzę jej ciśnienie. Lekarz kazał dwa razy w tygodniu mierzyć. Mama pamięta? – mówił głośno i powoli, co nie przeszkadzało jednak trzymać cały czas w ustach pożółkłą fifkę i kopcącego się na jej końcu papierosa.

 

Stara głową kiwnęła tylko, ale ani pozycji nie zmieniła, ani nic.

 

Kazik usiadł tuż przy niej na łóżku. Babka wyciągnęła suche ramię.

 

 

 

Do izby weszły jeszcze dzieciaki. Maciek na paluszkach pełzł pierwszy, po deskach, które doskonale pamiętał, te akurat nie skrzypiały. Za nim Monika cicho jak myszka, ale na buzi roześmiana jak skowronek.

 

Kazik groźnie się na nich spojrzał, wpychając w swoje wielkie i pomarszczone uszy słuchawki stetoskopu. Przyłożył palec do ust, co znaczyło, że mają być cicho.

 

Maluchy zapamiętale kiwały główkami, rozumiały.

 

Pompka ciśnieniomierza wydawała charakterystyczne dźwięki. Maciek podszedł. Twarz swoją przybliżył jak tylko mógł najbliżej twarzy babki. Patrzył w jej zapadnięte, porosłe pomarszczoną skórą oczodoły.

 

– Kaziu! – zachrypiała babka. Dzieciak odskoczył, przerażony, ale i ubawiony. Zasłonił dłońmi usta i chciał nie śmiać się. Monika jednak zachowywała dalej powagę.

 

– Cicho, matka! – powiedział syn – widzi mama! Od nowa muszę, bo mi się odezwałaś! Monika i Maciek przyszli sobie cię odwiedzić.

 

– Aaa – zamemłała i cmoknęła ze dwa razy wargami – to dobrze, dobrze. Niech posiedzą. Potem im nasmażę placków.

 

– Mama niech już nic nie smaży. Ewka zaraz przyjdzie to mamie da kolację.

 

– Niech przyjdzie… niech da – powtórzyła za nim, zmęczona już staruszka.

 

Dzieciaki cupnęły w kącie izby. Zaraz jednak Monika wystraszona wielkim kątnikiem, uciekła z domu. Maciek postanowił poczekać na mężczyznę i dopiero z nim wyszedł, obiecując po drodze, że zaraz z nim pójdzie i pomoże mu dać królikom jeść.

 

 

 

Stara została sama. Rzuciła różaniec na podłogę. Słyszała gdzie upadł, ale nie podniosła go. Będzie pamiętać. Zapadała powoli późna majowa noc. Ale w tej chałupie od lat nikt nie zapalał na wieczór światła, bo i nie było komu.

 

Szukała chwilę swojego kija, starego przyjaciela. Kiedy go znalazła, wstała z łóżka, kości zaskrzypiały, coś strzeliło w kręgosłupie. Znowu musiała iść się z diabłem dogadywać. Stuk – stuk – donica – stuk – stuk – stół – stuk – stuk – krzesło. Przemierzała domek swój malutki uparcie w stronę drzwi. Stuk – stuk – dębowa deska. Babka się ścięła na twarzy, mocniej kościstą dłoń zacisnęła na kiju. Stuk – stuk – dębowa deska – stuk – stuk – trumna oparta o piec.

 

– Dałbyś pokój – szeptała cicho pod nosem. Wiedziała, że diabeł nie odpuści łatwo i będzie jej podkładał te trumny jak tylko często będzie mógł.

 

 

 

Przyniosła w koszyku kilka szczapek i kilka większych kawałków drewna. Maj, ale jeszcze przed Zimną Zośką, to po nocach ciągnie mrozem. Usiadła na niskim stołku, kija odkładając na podłodze tuż przy swojej nodze.

 

Ktoś do drzwi zapukał.

 

– Kto tam? – odezwała się babka.

 

– To ja, babciu, Maciuś – powiedział chłopiec za drzwiami, zaraz jednak bez większego pozwolenia nacisnął na klamkę i wszedł. – Babcia, bo mówiłaś, że nasmażysz placków.

 

– Nasmażę, jak chcesz, kochaneczku – zamemłała stara. Darła w dłoniach szczapki na jeszcze mniejsze kawałeczki. W izbie zaraz zapachniało żywicą.

 

– A co byś chciał za placki?

 

– Takie z jabłkiem! – odparł zaraz malec, siadając na Wysokim krześle. Bacznie przyglądał się kobiecie, wiedział, że jest ślepa i może to robić bezkarnie. Na wszystkich innych ludzi nie wolno się tak gapić.

 

– Mogą być z jabłkiem. Tylko mi ze stryszku dżemu przynieś, kochaneczku.

 

Chłopak nie potrzebował zachęty, wystrzelił z chałupy jak z procy, zaraz skręcił w lewo za drzwiami, dopadł do drabiny i dalej, dalej na górę.

 

Babka odłożyła szczapy na czarne palenisko. Otworzyła ze skrzypnięciem drzwiczki od pieca. Nakładła nam dwa kawałki drewna. Szukała po fartuchu zapałek.

 

– Proszę! – powiedział zdyszany Maciek, odkładając na stół słoik z jasnym dżemem. – Babciu, ciemno tu u ciebie. Mogę zapalić światło?

 

– Maciuś. Wejdźże tam do środka i zobacz, czy nie ma tam klucza takiego – powiedziała stara, wskazując kościstą dłonią na drzwiczki od pieca.

 

– Tam?

 

– Ta.

 

– Ale po co klucz w piecu?

 

– Krasnoludki mi wyniosły. Zawsze są psotniki i kradną mi ten klucz.

 

Maciek więc podszedł do pieca. Włożył jasną główkę do środka.

 

– Ale ja tu nic nie widzę, ciemno jest strasznie, babciu! – marudził i już chciał się wycofać, kiedy na swojej pupie mógł poczuć kościstą dłoń staruszki.

 

– Spróbuj poszukać.

 

Więc dzieciak, nie mając szans na wyjście, musiał jeszcze raz spróbować. Głowa przeszła, chude ramionka także. Macał przed sobą brzuch pieca, ale niczego nie znalazł poza zimnym popiołem i kawałkami rozlatującego się spalonego drewna.

 

– Ale babciu!

 

Ktoś zapukał do drzwi. Uścisk kościstej dłoni zniknął i malec mógł wyczołgać się z pieca. Zaraz jednak wystraszony i załzawionymi oczami, uciekł z domu.

 

Babce Ewka przyniosła w końcu kolację.

 

 

 

Tysiącletnia kobieta jadła suchy ser. Sztuczne zęby bardziej jej w tym przeszkadzały niż pomagały, co i rusz dolna lub górna szczęka odpadała, nie trzymała się lub zwyczajnie przekręcała. W końcu, zdenerwowana kobieta wypluła ceramiczne zęby na stół. I sękatego palucha umoczyła w dżemie jabłkowym. Dżem się łatwiej jadło, nie było co gryźć.

 

Miała jeszcze trzy dni. Za oknem deszcze bębnił o szybę i o sosnowe deski dwudziestu drewnianych trumien, które posłusznie w nim mokły i nabierały wody.

 

Kobieta koniuszkami palców wodziła po swoim nosie. Po szyi kruchej jak zimowy sopel lodu nad oborą. Dotknęła łopatek za bardzo wystających i mostka. Kiedyś tu były piersi. Skrzywiła się. Niżej sięgnęła i pamiątkę po dawnej kobiecości znalazła dużo, dużo niżej. Dwa worki jak wyrzucone na brzeg wodorosty.

 

Miała jeszcze trzy dni.

 

Koniec

Komentarze

Będę wdzięczna za wyszukania ewentualnych literówek i innych błędów, których ja już nie widze w tekście.
:)

porozbijany częściowo karnisz żyrandola. --- od kiedy żyrandole mają karnisze? Przejęzyczyłaś się chyba.
I w tym domu wszystko, --- na pewno potrzebny ten spójnik na początku zdania? Bez niego sens pozostaje ten sam...
kolory i życie ograniczało się --- przecinek po życiu. Liczba mnoga.
czarna prawie podłoga. --- czy prawie czarna podłoga? Pytam, ponieważ przypuszczam, że podłoga była jednak nie prawie podłogą, ale podłogą że tak napiszę pełnoprawną.
Za każdym jej ruchem i oddechem skrzypiał stary siennik. --- a nie przy każdym jej ruchu i oddechu? Siennik skrzypiał? Taki klasyczny siennik może skrzypieć?
Maciek na paluszkach pełzł pierwszy, po deskach, które doskonale pamiętał, te akurat nie skrzypiały. --- widziałaś pełzające dzieci? Albo pełzł, albo na paluszkach szedł po tych deskach, które, jak doskonale pamiętał, nie skrzypiały.
---------------------
To tylko (i nie wszystkie) z samego początku. Aż przykro wypisywać, bo błędy są śmiesznowate... Masz jeszcze czas na poprawki.
Ale i tak czekam na ciąg dalszy.

Nie mam pojęcia jak nazywa się takie "bańki" w żyrandorze? myślałam, że właśnie pojedyncze karnisze, ale nie jestem pewna.

Reszta wypisanych błędów to - niestety - całkiem przemyślana stylizacja językowa. Polegająca przede wszystkim na udziwnieniu i bezpośrednim "biciu" do Leśmiana

No, poza przecinkami :) ale nadmiar spójników i udziwnień zdań tu jest porządany

Ja też nie kojarzę w tej chwili, jak się te "bańki" zwą, ale mogą one znajdować się na końcach ramion, i można o tychże ramionach napisać.
Leśmianowanie? Poza poezją, jak dla mnie, całkowicie niestrawne. W życiu nie zaryzykowałbym takiego dziwaczenia w prozie. A jeśli, zaznaczyłbym we wstępie, żeby czytelnik znał stopień zagrożenia. Wybacz tę uwagę, nie jest skierowana przeciw Tobie --- Autorka ma prawo swobodnego wybory formy, czytelnik --- wyrażenia opinii.

Dobrze, przy następnych tekstach podam na wstępie stopień zdziwaczenia języka :)

A już myślałem, że się biedaczyna w piecu spali :) Stylizacja przypadła do gustu, nie denerwuje i nie utrudnia jakoś specjalnie czytania. Tworzy się dzięki temu specyficzny i wyjątkowo udany klimat. Gdybym mógł, bez wachania dałbym pięć. Co do żyrandola, karnisze to są do wieszania firanek wyłącznie. Tak mi się przynajmniej wydaje.  Może osłona żarówki po prostu ? :)
Pozdrawiam

Osłona na żarówkę nazywa się klosz, jeśli jest szkalana, a jeśli z czegoś innego (nie wiem, pleciona, drewniana...)  to abażur.
Klimat jest na pewno. A co do stylizacji, to trochę nierówna. W jednym momencie bardzo sugestywne, krwiste opisy, a zaraz obok krókie, pojedyncze zdania trochę jak z wypracowania szkolnego. Jeśli to celowy zabieg, to na pewno ciekawy. Wprowadza lekki zgrzyt, wytrąca z rytmu, nie pozwala popaść w otępienie, choć może denerwować. Mnie akurat specjalnie nie denerwuje. Poza tym odnoszę wrażenie, że im bliżej końca, tym język mniej eksperymentalny, przez co tekst traci na jednolitości.
Ale i tak bardziej mi się podobało, niz nie podobało. Wspomniany już klimat, zróżnicowane dialogi, otwarte zakończenie...Coś jest w tym opowiadaniu.

Pozdrawiam.

Fajne. Jestem ciekawa, co będzie dalej :)

Czaiłam siena ten tekst od tygodnia, a tu ciągle czasu brakowało... A oto, co mam do powiedzenia:

Stylizacja mi jakos zgrzyta w stosunku do poprzedniej części. Tam była? Chyba nie. Poza tym nie prowadzisz jej konsekwentnie, bo momentami się zapominasz, na przykłąd przy momencie, kiedy chłopak wchodzi do pieca. I od razu powiem, że te momenty bez stylizacji bardziej mi siepodobało, bo wtedy zachodzi równowaga, pomiędzy treścią, a sposobem jej przedstawienia. Ze stylizacją, moim zdaniem, jest już trochę zbyt "za bardzo"...

A co do treści... Czyta się, czyta się, czyta... A potem nagle ten piec i ciarki na plecach :) Strasznie mi się też podoba motyw z trumnami. Z nieustającym zainteresowaniem czekam na resztę :) 

www.portal.herbatkauheleny.pl

Nowa Fantastyka