- Opowiadanie: Helionis - Iskra

Iskra

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Iskra

Georg szybkim krokiem zmierzał w dół ulicy, unikając spojrzeń nielicznych przechodniów na swej drodze. Pod pachą ściskał okryte płótnem podłużne zawiniątko, które od czasy do czasu poprawiał i szczelniej okrywał szarym materiałem. Z podobnego tworzywa uszyto jego koszulę bez rękawów i spodnie, zwisające z chudej sylwetki. Co kilkanaście kroków zerkał w górę, na strzelistą wieżę kościoła, z której niedługo miał popłynąć na całe miasto dźwięk dzwonów sygnalizujących godzinę policyjną. Obrzydzenie ogarniało go na widok czerwonych smug, które łączyły się w ostre symbole pokrywające budowlę. Znaki czasami szydziły z niego w parodiach oblicz wyrażających strach, rozpacz, idiotyczne rozbawienie, jednak najczęściej splatały się w oczy o czarnej źrenicy. Za każdym razem gdy to zauważył, przyspieszał kroku.

 

Cały dzień spędził na pracy w spichlerzu, gdzie wraz z pozostałymi szczęśliwcami zajmował się noszeniem skrzyń i worków wypełnionych ziemniakami, kukurydzą, zbożami. „Szczęśliwcami", gdyż nawet ból nadwyrężonych pleców i trzęsących się ze zmęczenia nóg był lepszy od wywózki do prac poza miasto. Georg nie wiedział zbyt wiele o losie za murami, jednak podejrzewał iż był to los po tysiąckroć gorszy niż bat jego nadzorców. Przynajmniej oni byli ludźmi. Sprzedanymi, pełnymi napędzanego strachem okrucieństwa ludźmi, którzy na koniec dnia, gdy kładli głowy na poduszkach i osuwali się w zaprawiony tanim winem sen, byli równie przerażeni co on sam.

 

Rozejrzał się dookoła i poprawił osuwające się zawiniątko. Z ulicy wyszedł na niewielki, otoczony żółtymi kamienicami placyk. Na samym środku, w łagodnym wgłębieniu stała pompa, pod nią zaś kratka odpływu ściekowego. Powietrze pachniało nieco świeżej niż w innych częściach miasta, gdzie smrodliwa mgła wgryzała się w ciało i ubrania jak zaciskająca się na szyi pętla. Przekroczył plac szybkim krokiem, ignorując swoje spierzchnięte, krwawiące drobnymi rankami wargi, które domagały się by podszedł do pompy, nacisnął na dźwignię i zanurzył twarz w strumieniu. Spróbował, z miernym sukcesem, zignorować pragnienie, podobnie jak tłumił chęć by zasłonić uszy. Odgłosy łapanki dochodzące z sąsiedniej dzielnicy oddalały się niechętnie.

 

Z góry dobiegł go syk. Uniósł spojrzenie, by w porę dostrzec smukłą, sześcionogą sylwetkę znikającą między dachami. Poczuł jak w przełyku nagle formuje się zimna, dusząca kula, ale zwalczył impuls by się odwrócić i zacząć uciekać.

 

Trzy wysokie postacie wyłoniło się z uliczki do której zmierzał. Podkute buty getorów stukały po bruku gdy powoli go otoczyli. Dwóch trzymało kije zwane serpami. Dowódca, na pierwszy rzut oka, nie był uzbrojony, ale Georg zauważył regularny wzór na jego rękawicach. Odłożył zawiniątko i uklęknął przed nimi, ze spojrzeniem wbitym w bruk i dłońmi płasko na ziemi, tak jak od niego oczekiwano. Długie, brązowe włosy zsunęły się z karku, odsłaniając jego tatuaż indentyfikacyjny.

 

– Keine seindere? – pytanie dobiegło spod zakrywającego twarz hełmu, którego przyłbicę wykuto by wyglądała jak spirala. Wszyscy trzej nosili podobne maski, podobnie jak opadające do kolan płaszcze i brązowe napierśniki, zroszone drobnymi, ciemniejszymi plamkami.

– Ja… nie znam Nowej Mowy.

Milczenie. Nagle u podstawy kręgosłupa eksplodował ból, gdy getor za jego plecami smagnął go serpą. Hakowate wypustki zagłębiły się w ciało i szarpnęły, a szary bruk zrosiła krew.

– Keine seindere? – zapytał ponownie dowódca getorów. Głos strażnika był spokojny. Z głową opartą o bruk i zębami zaciśniętymi by nie wrzasnąć z bólu, Georg zwątpił iż za przyłbicą czai się ludzkie oblicze.

– Kenazo! Kenazo datriame, set! – wycharczał, kuląc się mocniej. Ciepło u podstawy pleców powoli się rozprzestrzeniało.

– Więc teraz jednak znasz Nową Mowę? – plac wypełnił się śmiechem tego, który właśnie poczęstował go razem serpy. Jego głos był identyczny jak dowódcy – głęboki i chrapliwy, jakby właściciel mówił przez metalową tubę.

– Pracuję w spichlerzu, na placu Ładu. Nazywam się Georg Einhart. Jestem uniżonym sługą Wysokiego Kanclerza i wiernym Drogi Wyzwolenia. Wielka jest nagroda na końcu ścieżki…

– Wielka jest nagroda na końcu ścieżki – powtórzyli za nim getorzy.

Wszystkie te informacje mogli wyczytać z tatuażu, spisanego w runach Nowej Mowy. Getorowie byli ludźmi, znacznie lepiej uprzywilejowanymi niż on sam, ale wciąż ludźmi. W głowie Georga błysnęła myśl, że jego oprawcy sami może jeszcze nie zgłębili tego alfabetu.

– Co to jest? – spytał dowódca, wskazując na zawiniątko.

– To? Nic, tylko…

– Otwórz. Powoli.

Georg zawahał się. Kątem oka dostrzegł, jak getor który go wcześniej poczęstował uderzeniem leniwie obraca serpę w dłoni. Szybko przyciągnął do siebie tobołek i rozwinął płótno by okazać zawartość. Kiedy getorzy dostrzegli co jest wewnątrz, wybuchli stłumionym śmiechem. Mężczyzna klęczący przed nimi trzymał bochenek chleba.

– Komu to niesiesz? – zapytał dowódca.

– Kasmirowi, on ma sklep niedaleko stąd. Ostatnio trochę trudno o jedzenie, a on jest stary więc postanowiłem go odwiedzić, zostać na wieczerzę, a rano…

– Zmyliłeś naszego przyjaciela na dachu, sługo. Starasz się odwrócić naszą uwagę, co?

– Nie, set! Jestem wiernym Drogi Wyzwolenia.

– Spójrz na mnie.

 

Tak uczynił. Podniósł wzrok na dowódcę, który kucnął naprzeciw. Dłoń w czarnej rękawicy trzymał bezpośrednio naprzeciw twarzy Georga. Rozczapierzone palce otaczały szkarłatne oko, które poruszało się obrzydliwie gwałtownymi ruchami, studiując każdy szczegół jego twarzy, a nawet sięgając swym spojrzeniem dalej… Zaczęła go boleć głowa, gdy wzrok przenikał kolejne warstwy jego umysłu, przenikał skórę i czaszkę jak strumień wrzącej wody…

… a po chwili to się skończyło. Georg zorientował się, że leży skulony na ziemi. Twarz pokrywał pył i piach zlepione potem. Z miejsca w którym leżał widział chleb, który wypadł mu z dłoni. Dowódca getorów wstał powoli, a coś w jego posturze świadczyło o rozczarowaniu.

 

– Jesteś wolny, sługo.

– Tak jest, set.

– Wielka jest nagroda na końcu ścieżki. Pamiętaj o tym.

– Dziękuję, set…

– Jesteśmy tu dla waszej ochrony – odparł dowódca getorów. Moment później jego podkuty but opadł na chleb, wgniatając go w bruk.

– Miłego wieczoru.

 

Georg przeleżał tak jeszcze kilka potwornie długich chwil, gdy strażnicy oddalili się w stronę dźwięków łapanki. Ból głowy nie ustępował i wiedział, że prawdopodobnie nie uczyni tego do jutrzejszego poranka. Pomyślał, że cholernie proste byłoby zwyczajnie nie ruszenie się z tego miejsca. Zamknąć oczy i czekać na noc, na dzwony. Wsłuchać się w dyszenie i syki na dachach, gdy sześcionogie karvery rozpoczną żer. Wczuć się w drżenie bruku, gdy patrole getorów ruszą w miasto w poszukiwaniu spiskujących dysydentów i głupców, którzy nie zdążyli wrócić do domu.

W końcu jednak zebrał się na równe nogi. Pozbierał te pozostałości chleba, które wciąż wydawały się zjadliwe. Gdy opuścił plac, zostawiając za sobą krwawe plamy, ktoś krzyknął w oddali i gwałtownie umilkł.

 

***

 

Kasmir przywitał go paroma starymi bułkami pszennymi, które przegryźli gotowaną kukurydzą i zapili mlekiem. Poczęstunek był zaskakująco obfity, a starszy mężczyzna na pytania o źródło jedzenia wspomniał niechętnie o chorującym na serce urzędniku, który przysłał mu trochę zapasów w ramach wynagrodzenia. Zjedli na zapleczu sklepu, obecnie stanowiącego mieszkanie dla aptekarza. Na poddaszu mieszkały dwa małżeństwa, które tej nocy pracowały na późniejszą zmianę przy odnawianiu miasta. Kasmir dogadywał się z obiema bezdzietnymi parami, darmowo zajmując się ich oparzeniami, zadrapaniami i złamaniami. Te zabiegi prawdopodobnie przedłużyły żywotność sąsiadów o całe lata.

 

– Dobrze jest, gdy moje specyfiki pomagają dla odmiany komuś potrzebującemu– mawiał, nie ukrywając nawet goryczy iż większa część jego zapasów była regularnie konfiskowana przez władze.

Kasmir jadł przy stole na niskim stołku, Georg siedział na łóżku. Kiedyś szare ściany pracowni pokrywały zwisające z haków worki z ziołami, dziesiątki pękatych buteleczek i słoików stało w ścisku na półkach, gdy różnokolorowa zawartość migotała w świetle ognia z kominka lub płomyka pod alembikiem. W całym przybytku unosił się zapach czosnku zmieszanego z miętą, a wszędzie walały się papiery z notatkami z rachunkami i obliczeniami. Przyjęty do terminu młodzieniec sprzątał cały przybytek, upewniając się czy rozrzucone na ziemi liście, łodygi i korzonki wciąż nadają się jako składniki.

 

Ale tak było dawno temu, w innym świecie.

 

– Powinieneś postarać się o parę wolnych dni. Moja maść zagoi ci plecy, ale jad z serpy zostanie znacznie dłużej. Zabić cię nie zabije, ale momentami pożałujesz, że tak się nie stało… – Kasmir uniósł do ust szklankę mleka, którego krople zostały na wąsach.

– To nie mój pierwszy raz, dziadku. Czuję się w porządku, słowo – Georg uśmiechnął się do swojego gospodarza. Aptekarz był starszy od niego o prawie czterdzieści lat, więc chociaż nie łączyły ich więzy krwi to od zawsze nazywał go „dziadkiem". Niegdyś przezwisko miało charakter kpiny, teraz zaś stanowiło przyjemne echo lepszej przeszłości.

– Aha. Pewno. Ale jak ci dupa zgnije, to do mnie przybiegniesz żebym ci jad wysysał. Zawsze tak jest. Głupie szczeniaczki przychodzą… przychodziły, żebym im chore gardło po nocy zimowego chlania leczył. Sraczkę po pożarciu nieświeżych grzybów kurował, albo syfilis po burdelowych zabawach. A gdy Kasmir już owinie bubu, to potem jakby wam woskiem uszy zalepić, nikt nie słucha czego nie robić, gdzie nie wsadzać…

 

Wstał w trakcie tej tyrady od stołu i zbliżył się do drzwi. Zamknął je powoli, z pewnym wysiłkiem, po czym przejechał palcem po framudze; w miejscu gdzie dotknął drewna, pozostała błękitna jak strumień linia, która złożyła się w symbol przypominający odwróconą literę S. Gdy znak wniknął w drewno, Kasmir w końcu odetchnął.

– No. To nas skurwiele nie zinwigilują dziś – uśmiechnął się do swojego gościa.

– Kusisz los tym dziadostwem – Georg kiwnął na symbol.

– Jakby mnie mieli za to spisać, to już by to dawno zrobili. Gówno potrafią zdziałać ze starym zaklęciem – Kasmir poprawił tunikę i usiadł z powrotem na swoje miejsce. Wiek i lata wysiłku zgarbiły jego sylwetkę. Siwe resztki włosów nosił w nieładzie, podobnie jak rzedniejącą brodę. Ciągle pociągał nosem, który od czasu do czasu wydmuchiwał w chustkę. Georg nie mógł powstrzymać rozbawienia, które go ogarniało za każdym razem gdy starszy mężczyzna zerkał po wydmuchaniu w materiał, jakby oczekiwał znaleźć tam coś ciekawego.

– Jeżeli cokolwiek wyłapią, to wezmą to za echo dawnej magii, drobne zakłócenie, których teraz pełno. Trudno im śledzić zaklęcia rzucone zanim rozpoczęli obserwację… dlatego spalono tyle domów, wiesz. Niektórzy właściciele sklepów i zakładów, jak ja, wysupływali parę monet na arkanistę, co by im wzmocnił strop, zabezpieczył kominek, objął spiżarkę jakimś prostym wzorcem przeciw szkodnikom… wiesz zresztą, jak bywało.

– Aż trudno uwierzyć, że pominęli twój dom – młodszy mężczyzna nie spuszczał wzroku ze znaku, którego blady zarys wciąż był widoczny.

– Skąd ci taki pomysł przyszedł do głowy? Nie pominęli. Ale inspekcji dokonał mój… były znajomy, który dołączył do Kościoła. Był niski rangą, a ja mu wcześniej uratowałem córkę przed paskudną infekcją więc wisiał mi przysługę.

Młodszy mężczyzna skrzywił się nagle, gdy rana pod bandażem posłała przez jego ciało błyskawicę bólu. Kasmir przyjrzał mu się badawczo i zapewne powtórzyłby swoje zalecenie o zostaniu w domu, ale Georg szybko się zapytał:

– I myślisz, że wciąż mu możesz ufać?

– Nie muszę. Powiesił się.

Ta odpowiedź zaskoczyła nieco Georga. Samobójstwa nie były niczym niezwykłym w tych czasach, ale rzadko kiedy decydowali się na nie członkowie nowego Kościoła. Kasmir odgadł jego myśli, gdyż dodał:

– Nie był złym człowiekiem. Głupcem, tak, ale głupcem zrodzonym z desperacji i strachu. Miał rodzinę… pewnie uznał, że w ten sposób ich ocali. Dopiero gdy załadowali wszystkich poza nim na wozy, pojął, iż świat już nie jest taki prosty. Gdy dołączasz do rodziny Wiecznej Ścieżki, to jest to jedyna rodzina jaką możesz posiadać…

 

Kasmir spojrzał się w ogień. Zmęczenie wyryło mu parę nowych zmarszczek od czasu, gdy ostatnio widział się z Georgiem. W szarych oczach malowała się smutna rezygnacja, którą można było dostrzec w obliczu prawie każdego mieszkańca miasta . Niektóre dni były ciche, a wtedy odczuwało się po tysiąckroć każdy swój krok na ulicy, z której każdego dnia znikała jakaś znajoma twarz. Unoszące się nad dachami apele głoszące modły w mowie Starej i Nowej, w obu ukazujące obłąkane prawdy wsiąkające w umysł, zadomawiające się tam jak skażone komórki. Czasami przemawiały głosy miękkie, spokojne, uczone, tłumaczące konieczność zaciśnięcia pasa, namawiające do ochotniczej postawy obywatelskiej… Czasami zaś głosy rzucały potępieńcze obelg, żądania posłuszeństwa, roztaczały wizję świata gdzie rządzą jedynie muchy, wilki i ogień.

 

– Przyjmiesz moje przeprosiny, Georg? Jeżeli bym cie dzisiaj nie zaprosił…

– … to pewnie oberwałbym przy jakiejkolwiek innej okazji, z równie nieistotnego powodu. Nie ty trzymałeś kij, nie wygłupiaj się dziadku. Cieszmy się posiłkiem – uśmiechnął się do aptekarza i kiwnął na kociołek nad paleniskiem. – Znajdzie się jeszcze jedna?

– Oczywiście! Tak, tak… – Kasmir pośpiesznie nałożył gościowi dwie kolby.

– Dzięki… bardzo dobra, wiesz?

– Gadasz tak bo ledwo czym was tam karmią…

– Mało powiedziane. Cały dzień ładowania tego żarcia… Prawie codziennie kogoś zabierają za podwędzenie paru ziemniaków albo główki kapusty.

– Cóż… może nie tylko za to.

Georg uniósł spojrzenie znad drewnianego talerzyka.

– O czym ty mówisz?

– Wiesz… wozy wywożą różne rzeczy z miasta, ty pracujesz przy rozładunku i załadunku… niewykluczone, że niektóre z tych worków i skrzyń nie trafiają do kościelnych magazynów.

Kasmir wpatrywał się w symbol na framudze, który zamigotał zimnym światłem. Georg nagle zrozumiał, że zaproszenie nie było zupełnie przypadkowe. Znak na drzwiach niegdyś zabezpieczał przed niechcianą uwagą konkurencji, teraz jednak od jego skuteczności zależały ich życia.

– Przyszli do ciebie z podziemia?

– Parokrotnie…

– Na litość boską, dziadku! – Georg odłożył niedokończony posiłek na stół. – Wiesz, że jak ktoś to odkryje to sprzątną nie tylko ciebie ale prawdopodobnie spacyfikują całą dzielnicę?

– Mówisz, jakby potrzebowali powodu – Kasmir w końcu spojrzał się na swego rozmówcę. – To wściekłe psy, Georg. Gryzą niesprowokowani.

Młodszy mężczyzna spojrzał się na swój talerz, czując iż stało się coś, czego nie oczekiwał by się stało do końca życia – stracił apetyt.

– Dlatego posprzątałeś.

– Co?

– Posprzątałeś. Nigdy tego nie robiłeś, chyba że miałeś jakąś sprawę, o którą wstyd ci było poprosić.

– Po prostu uznałem, że trzeba tu trochę ogarnąć.

Georg nie skomentował tego. Kasmir, chociaż posiadał bystry umysł, zawsze był przyzwyczajony do pracy w bałaganie, który utrzymywał z podziwu godną zaciekłością. Ostatnie słowa musiały zabrzmieć fałszywie nawet dla niego samego…

Przez długą chwilę w pomieszczeniu słychać było jedynie trzaskanie płonącego drewna. Georg był wdzięczny, że znak tłumił także dźwięki z zewnątrz; wycie karverów do nocnego nieba było ostatnią rzeczą jaką teraz potrzebował.

– Czego chcieli?

Kasmir westchnął.

– Cóż, za pierwszym razem kazałem im się wynosić do diabła. Przyszli z trucizną, której miałem dolewać po trosze do każdego wykonanego lekarstwa, a nawet na opatrunki. Mówili, że w ten sposób żaden ranny getor już nie wróci na służbę. Ja im na to, że przecież mnóstwo z tych środków trafia do obozów, dla więźniów, co z nimi? „Wyświadczamy im przysługę, tak czy inaczej", tak powiedzieli. Więc odmówiłem… Gdybyś widział ich miny Georg… jasna cholera, byłem przekonany, że wrócą do mnie z wyrokiem, ale tak się na szczęście nie stało.

– Później?

– Dwa razy przynieśli mi rannych. Jednego odratowałem, drugiego… cóż. Nie bardzo.

– Ano… więc, czego chcieli tym razem? Masz napędzić nalewki na dzień wyzwolenia? – Georg uśmiechnął się krzywo, bez śladu wesołości.

Kasmir zignorował kpinę.

– Przyszła do mnie Ether. Dowodzi tymi, którzy zostali w naszej okolicy. Twarda baba, słowo daję, nigdy takiej nie spotkałem…

– Coś mi to imię mówi.

– Ano i dobrze, bo to była baronowa. Nie mam pojęcia jak uniknęła obławę, ale coś to o niej mówi, prawda? W każdym razie… przyszła do mnie z prośbą. Mieli ostatnio parę nieudanych akcji i jest szansa, że do podziemia dostał się niechciany kret… Nie jestem z nimi związany, a ona poszukuje kogoś do drobnego zadania…

– I wybrała ciebie? Kasmir, nie obraź się, ale na agenta to ty się nie nadawałeś nawet dwadzieścia lat temu, ta kobieta chyba zwariowała.

 

Odpowiedź starszego mężczyzny poprzedziło głośne wydmuchanie nosa. Kolejne słowa były nieco stłumione.

– To nie tak, bo… potrzebuje kogoś, by odebrał paczkę za miastem. W starej świątyni na północy, poświęconej Geonowi. Posłaniec zostawił ją tam, ale Ether boi się, że jeśli pośle złego człowieka to znajdą tam dość, by rozpracować obie komórki oporu. Ja zaś… wspomniałem, że znam osobę, która umie wydostać się niezauważenie z miasta. Osobę godną zaufania.

– Oh… Rozumiem.

– Georg…

– To stary wiek czy wygodny żywot tak łatwo pozwala ci szafować cudzym losem, dziadku?

 

Zapadło milczenie, którego Georg prędko pożałował. Chciał zwalić swe słowa na obcy, wszechobecny wpływ Kościoła, na ból pleców, na poniżenie, którego zaznał tego popołudnia ale każdy z tych powodów brzmiał żałośnie słabo. W tym momencie zachował się jak gnój wobec człowieka, którego zawsze z wzajemnością traktował jak przyjaciela, zwłaszcza w tych trudniejszych czasach.

 

– Przepraszam…

– Powiedziałem jej tylko… że znam kogoś godnego zaufania, kto mógłby wykonać to zadanie. Nie zdradziłem kim jesteś, ani nie obiecałem że tak się stanie. Chciałem cię o to poprosić i wciąż tego pragnę, Georg. Wiem, że zanim powstało obecne podziemie, ty wciąż walczyłeś w partyzantce i znasz okolicę lepiej niż ktokolwiek.

Georg zawahał się. Oparł łokcie na kolanach i zakrył twarz, czując jak zbiera się na niej pot.

– Wtedy było inaczej. Przebudowali mury, nie znam rozmieszczenia patroli, do kanałów wrzucili Sprzątacza no i ciągle obserwują Sferę. Jeśli nawet pamiętam jakieś sztuczki, zaraz mnie namierzą.

– Na wszystko jest sposób. Eter załatwi ci dobrą trasę w razie co, tak obiecała. Na karvery i tego mackowatego skurwiela w kanałach też coś się znajdzie. A co do twojej magii…

Kasmir podszedł do swego gościa i położył mu rękę na ramieniu.

– Nie uczynili z ciebie Tejana, bo potrafiłeś rozświetlić pokój pstryknięciem, albo uleczyć ranę tańcząc nad nią palcami. To był twój umysł, ponoć taki cholernie mądry i giętki. Czary były wynikiem, nie przyczyną twoich zdolności. Wiem, że od kiedy złożyłeś broń wciąż się ukrywasz… ale chyba oszukałeś równie dobrze ich, co siebie. Wciąż masz Zmysł, Georg. Nie wiem, jakie przysięgi składałeś, ale założę się o własny pomarszczony tyłek, że nie dotyczyły one marnotrawienia własnego talentu, gdy inni cierpią.

– Chowasz pod poduszką „Traktaty Lereajskie Świętego Hierona", że rzucasz mi tu takimi mądrościami, dziadku?

Kasmir się uśmiechnął. Ten prosty gest sprawił, że jego twarz odmłodniała o dobre dziesięć lat.

– Więc się zgadzasz?

 

Georg przez długą chwilę nie odpowiadał. W jego duszy walczyła ochota by wykląć tego starca. Porzucił swój żywot dawno temu, wymieniając go dobrowolnie na tę… wegetację. Ale tak było prościej, prawda? Rutyna i ból pozwalały zapomnieć, zarzucić na myśli płachtę zapomnienia i akceptacji. Dlaczego miałby znów się angażować w beznadziejną walkę? Przegrali. Ether ze swą dzielną garstką nie mogła nic zdziałać przeciwko infekcji, która toczyła teraz nie tylko ich ojczyzną, ale całym światem.

 

Odwrócił wzrok na symbol na framudze. Mimo, że z początku napełnił go paranoicznym niepokojem, to teraz nie mógł oderwać wzroku. Coś w tej prostej runie uruchomiło zapadkę w jego mózgu. Kąt znaku był nieco odchylony, a do tego nie posiadał wzorca utrwalającego. Musiał go wyryć początkujący arkanista, albo taki któremu się spieszyło, może na kolację, może do kobiety… Wystarczyłoby jednak przedłużyć lewą stronę, dodać pod spodem symbol sigmy i…

 

Uśmiechnął się lekko do Kasmira.

 

– Ano. Niech będzie. Jeśli wściekły pies ma mnie ukąsić, to przynajmniej dam mu dobry powód…

 

 

**********************

 

Ciąg dalszy nastąpi;

Koniec

Komentarze

Oprócz paru zjedzonych końcówek ta praca jest absolutnie bez zarzutu. Jest genialna, mówię serio. I może mało się na tym znam, ale akcja wciąga, jest wartka i zaciekawia. Brawo :)

Dziękuję bardzo :) kolejne części ukażą się niebawem.

Na razie mocno standardowo, taki trochę przerobiony "1984". Ogólnie na poziomie, tylko czasami zdarzają Ci się jakieś baboki: złe odmiany, nadmiar zaimków, no i zamotania przez które nie wiadomo co się dzieje.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Nowa Fantastyka