
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Ciemność była wrogiem; mocno odcinała się od świetlnej elipsy wytyczanej przez reflektory mojego samochodu. Lubiłem ciemność, ale tak odgrodzona była groźna. Gdy cię otacza, czujesz, że jest z tobą, jest twoją przyjaciółką. Gdy się od niej odetniesz, zaczyna mieć tajemnice.
Zawiedziony przez zdobycz techniki w postaci nawigacji GPS błądziłem już trzecią godzinę po leśnych bezdrożach. Cóż z tego, że tędy miała przebiegać najkrótsza trasa, skoro po kilku kilometrach straciłem zasięg nadajników? Stara, wyszperana w schowku mapa okolic nie uwzględniała dróg przecinających tutejszą puszczę. Zielona plama na pożółkłych kartach wyglądała niezbyt optymistycznie, zwłaszcza, że była dwa razy większa od mojej rodzinnej miejscowości, która przecież też do najmniejszych nie należała. A najgorsze, że nie wiedziałem, w którym miejscu się znajduję.
Próby zawrócenia i przejazd drogą, którą przyjechałem zdały się na nic. Wszystkie drzewa wyglądały identycznie, każde rozdroże mogło być właśnie tym, z którego tu dotarłem. A było ich od cholery.
Jako z natury spokojny i bezkonfliktowy człowiek zaufałem żonie w sprawie nawigacji. Dałem się przekonać, chociaż stroniłem od zbędnej elektroniki. Tak ładnie prosiła, mówiła, że będzie jej łatwiej, że jak nie będzie błądzić po mieście szybciej będzie do mnie wracać. No i zgodziłem się.
W skutek czego jeździłem, podejrzewałem, że wkoło, a wskazówka wskazująca stan paliwa w baku niepokojąco opadała.
Zacząłem zastanawiać się, czy nie lepiej zgasić samochód, rozłożyć siedzenie i przespać się. Lecz myśl o małżonce powstrzymała mnie. Zmartwi się, gdy nie wrócę, pomyślałem, telefon zostawiłem w domu, na pewno zacznie odchodzić od zmysłów. Tak więc podjąłem jeszcze jedną próbę powrotu do domu.
Zawieszenie wysłużonego już samochodu stukało niemiłosiernie podczas zbyt szybkiej jazdy po wertepach. Drzewa, oświetlane skaczącym światłem, wyglądały jak stado spacerujących zjaw. Odbicie we wstecznym lusterku stało się groteskowe, gdy drogę za mną oświetliły światła stopu. Zatrzymałem się, żeby po fragmentach nieba, migoczących wysoko między zielonymi koronami, określić właściwy kierunek jazdy. Obawiałem się, że niewiele na tym zyskam, gdyż drogi przecinały tę piekielną puszczę bardzo nieregularnie.
Powietrze było rześkie. Dawno takim nie oddychałem. Zupełnie inne niż podmiejskie, oszałamiająco czyste. Nie chciałem od razu wracać do samochodu, wolałem pozwolić moim płucom jeszcze chwilę rozkoszować się świeżą porcją tlenu, niż znów wdychać woń papierosów, które paliła moja żona.
Nagle kątem oka zauważyłem ruch po lewej stronie. Odwróciłem się szybko, żłobiąc dziurę w miękkim piasku. Nic jednak nie zauważyłem. To musiał być zając lub mocniejszy powiew wiatru poruszający gałęziami.
Zwątpiłem w to jednak i w swoje zdrowe zmysły po chwili, gdy na ścieżce przede mną zaczęły pojawiać się ślady. Tak, zaczęły się pojawiać. Same. Nic ich nie zostawiało. Wyglądało to tak, jakby coś niewidzialnego maszerowało w moją stronę. I to dość żwawo, jak wnosiłem z tempa pojawiania się tropów. Gdy zbliżyły się bardziej zauważyłem, że są zbliżone do odcisków kopyt niepodkutego konia.
Wtedy zacząłem się bać. Nie pobiegłem jednak do samochodu, zdumiony tym, co się wokół mnie dzieje. Owionął mnie chłód, a na mchu zobaczyłem szron. W środku lata! W powietrzu zawirowały wielkie płatki śniegu. Przeczesałem dłonią włosy; były mokre i już zamarzały. A na białym puchu, przykrywającym już część ścieżki, ślady kopyt były o wiele bardziej widoczne. I były już blisko. Poczułem dreszcze wstrząsające całym ciałem.
Gdy ślady zatrzymały się przede mną, drżałem jak w febrze. Stałem jak wbity w ziemię, nie mogąc się ruszyć. A ona zaczęła się materializować.
Długa, powłóczysta czerwona suknia, nieskażona ani jednym płatkiem mokrego śniegu. Czarne, pofalowane włosy. Oczy, nieziemskie oczy patrzące na mnie zimno. To spojrzenie mroziło bardziej, niż chłód panujący wokół. Obok stał koń. Wielki, biały rumak. Obserwował mnie podobnym spojrzeniem, jak ona. Pomimo ciemności widziałem ją wyraźnie, jakby żarzyła się własnym blaskiem.
Strach zamienił się w ciekawość. Nie mogłem oderwać od niej spojrzenia; konia zignorowałem. Była piękna. Uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę…
Obudził mnie śpiew ptaków. Leżałem w samochodzie, na rozłożonym siedzeniu. Przez uchylone szyby wdzierał się słoneczny blask. Oślepił mnie. Byłem zdezorientowany, nie pamiętałem, że się kładłem. Zabłądziłem i na tym koniec. Musiałem być bardzo zmęczony wielogodzinną jazdą.
Włączyłem silnik i ruszyłem. Droga prowadziła prosto, bez żadnych zakrętów. Przygotowując się na kolejne godziny szukania po omacku, zdziwiłem się. Po dwóch kilometrach las zaczął rzednąć, a pomiędzy drzewami zobaczyłem zabudowania. Udało się!
Jednak nie ucieszyło mnie to zbytnio, nie wiedzieć czemu. Automatycznie wrzuciłem trójkę i dodałem gazu, wyjeżdżając na asfalt. Kilka godzin później byłem w domu.
Żona przywitała mnie entuzjastycznie, jednak po pierwszej fali radości zaczęła marudzić. Zdenerwowałem się. Warknąłem na nią parę razy. Pocałowała mnie w policzek na przeprosiny. Zmysłowymi ustami zbliżyła się do moich warg. Odepchnąłem ją. Nie chciałem jej pocałunków. Obraziła się, nigdy dotychczas jej nie odmówiłem. Cóż, mówi się trudno, to tylko zwykła kobieta.
Tej nocy śniłem sen. To był chyba najpiękniejszy sen mojego życia. Miałem nadzieję, że był projekcją poprzedniej nocy, że zagubione wspomnienia wróciły do mnie. Było wspaniale. Oplatałem sobie wokół palców czarne wstęgi włosów. Uśmiechała się do mnie, jednocześnie rozpinając guziki koszuli. Długie paznokcie znaczyły zmysłowe kręgi na mojej skórze, drażniąc i przyprawiając o gęsią skórkę. Nie pozwoliła mi się dotknąć. Trzęsąc się z tłumionego pragnienia, jęczałem. Jęczałem, dopóki nie zamknęła mi ust pocałunkiem. Namiętnym i zmysłowym. Całowała mnie niespiesznie; nigdy w życiu nie zdarzyło mi się z nikim tak całować. Językiem drażniła mi podniebienie, czego dotychczas nie znałem. Subtelna pieszczota rozpaliła mnie do białości, jednak dalej nie pozwalała mi dotknąć swojego ciała. Ścisnąłem więc mocniej pukle włosów. Pociągnąłem, aż odchyliła głowę do tyłu, odsłaniając mlecznobiałą szyję. Z pasją, o którą się nie podejrzewałem i pewną dozą brutalności, przełamałem jej opór. Wpiłem się wargami w miejsce, w którym poczułem delikatne pulsowanie serca. Biło nierówno, jednak wciąż wolniej niż moje. Postanowiłem to zmienić i popchnąłem ją mocno na miękki dywan śniegu. Kochałem ją długo, krzyczała. A wokół nas szalała śnieżyca.
Snułem się po domu już kolejny dzień. Właściwie byłem obecny tylko ciałem, moja dusza ulatywała daleko, w poszukiwaniu nieznanej piękności. Nie chodziło tu jednak o urodę; moja fascynacja sięgała głębiej. Czułem w niej coś mistycznego, ta kobieta była dla mnie uosobieniem magii i mądrości. Przyciągała jak magnes.
Nic nie było dla mnie ważne. Jedynie to bolesne pragnienie ponownego spotkania. Jedyne, co mnie powstrzymywało, to słowa, które wyśniłem. „ Nie szukaj nas więcej, nie możesz. Zakazuję ci, nakładając na ciebie geas.* Wiedz, że gdy wrócisz, będziesz stracony" -
powiedziała. Z całą mocą szczegółów potrafiłem wyobrazić sobie zatracenie w niej. Stała się moją obsesją.
Sprawdziłem hasło „geas" w Internecie. Dowiedziałem się, iż było to prawo druidów, pozwalające im nakładać na innych nakazy i zakazy. Złamanie ich groziło zemstą sił nadprzyrodzonych. Nie było więcej informacji, tradycje druidów zabraniały im spisywać swoich nauk. Pragnąłem tej wiedzy. Poza tym, cóż mi uczynią istoty nadprzyrodzone, gdy ona będzie ze mną? Nic.
Nie jadłem, nie piłem, nie rozmawiałem z żoną. Nie była moją mistyczną kochanką, nie zasługiwała na uwagę. Zignorowałem najpierw błagalne, później pełne urazy spojrzenia. Wiedziałem już, że niedługo wyruszę.
Był początek sierpnia i słońce przyświecało mi w twarz, gdy wyszedłem z domu i wsiadłem do samochodu. W całym ciele czułem mrowienie, byłem podniecony. Przejrzałem się we wstecznym lusterku; nawet w przekrwionych oczach widniała maniakalna obsesja. Musiałem to zrobić.
Gnał mnie wewnętrzny przymus, byłem pewien, że trafię tam znowu. Jeśli zaszłaby taka potrzeba, szedłbym na pieszo, z nosem przy ziemi, w nadziei natrafienia na jej boski zapach.
Miałem rację. Kilka godzin później zacząłem rozpoznawać okolicę, tak dokładnie przedstawioną w sennej wizji. Zachowywałem się jak wilk na tropie, wcale mi to nie przeszkadzało. Już wcześniej powinienem uwolnić zwierzęce instynkty, a nie trzymać prawdziwą naturę na uwięzi.
Zatrzymałem się w miejscu, którego dotykało jej cudowne ciało. Wciąż czułem magiczną, pradawną aurę unoszącą się w powietrzu. I wszechobecny seks.
Gdzieś w oddali usłyszałem muzykę. Tajemnicze nuty układały się w rzewną melodię, nad którą zapewne niejeden by zapłakał. Zamknąłem oczy, nasłuchując. Dźwięki były coraz głośniejsze, zbliżały się do mnie. Miały tę samą moc, co moja pani. Absorbowały umysł i przyciągały swoim mistycyzmem. Zatańczyłem. Wyciągnąłem ramiona, żeby pochwycić niewidzialną partnerkę i poczułem ją. Była tam! Wirowaliśmy w tym nieznanym mi tańcu, który mnie prowadził. Nie znałem kroków, ale stopy same znajdowały właściwe miejsce. Z zamkniętymi oczyma gładziłem niematerialne ciało partnerki. Byłem w niebie.
Gdy w końcu muzyka ucichła, a ja otworzyłem oczy, byliśmy wśród ludzi. Niektórzy przyglądali mi się z dziwnymi uśmiechami, lecz większość ignorowała. Wszyscy mieli na sobie identyczne ubrania – czerwone szaty. Niektórzy byli brzydcy, twarze żłobiły im setki zmarszczek i nic, nawet małe kępki włosów, nie ukrywało łysych czaszek. I to zarówno u mężczyzn, jak i kobiet. Młodsi, chłopcy i dziewczyny zaledwie, znajdowali się dalej. Odznaczali się pewna urodą, jednak nie tak fascynującą jak moja kobieta. Tak, uparłem się nazywać ją moją. W końcu tak było…
Siedziała na koniu, kilka metrów ode mnie. Wbiła we mnie spojrzenie czarnych oczu. Cudownych. Uśmiechnęła się lekko, gdy nawiązaliśmy kontakt wzrokowy.
– Witaj na Eochaida Allatia – powiedziała. Na jawie jej głos miał jeszcze większą moc niż we śnie. Czułem się jak podczas studiów, gdy pozwoliłem się zahipnotyzować. Nie miałem nad sobą władzy.
– Złamałeś prawo geasa, święty druidzki zakaz – kontynuowała. – Zostaniesz ukarany. Jednak baw się jeszcze, póki możesz. Skosztuj naszych owoców, czcij z nami święte drzewa. – Wskazała doskonałymi palcami na otaczające polanę dęby. – O północy dopełnimy świątecznych rytuałów.
Tak bardzo chciałbym być jednym z nich. A tak naprawdę, to bardzo chciałbym być z nią. Niczym pies z wywieszonym językiem jeszcze przed północą pobiegłem na poszukiwania.
Odnalazłem ją, tylko ona świeciła blaskiem jaśniejszym niż ogniska kapłanów. Koń skubał źdźbła trawy, a ona wpatrywała się w dym unoszący się do nieba. Poszedłem w jej ślady. Obserwowałem fantastyczne kształty tańczące nad nami, a one zaczęły się zmieniać. Na moich oczach przedstawiły kobietę i mężczyznę splecionych w miłosnym uścisku. Spojrzałem na nią, znów skrzyżowaliśmy spojrzenia. Uśmiechnęła się i znów wyciągnęła do mnie rękę, tak jak wtedy.
Dalej czułem fascynację. Niestety, nie mogłem już spełnić marzeń. Nigdy już się stąd nie ruszę, lecz czasem będę ją widywał, gdy znajdzie się w polu widzenia martwego wzroku. Poczuję jej zapach i znów ogarnie mnie obsesja. Gdy zechce się ze mną podrażnić, nie będę jej mógł za to ukarać, bo to ona ukarała mnie – za złamanie świętego zakazu.
Kobieta pracowicie przekładała rzeczy z biurka do kartonów. Dziwnie było pakować przedmioty należące do męża, który ją porzucił. Wiele z nich wywoływało niepotrzebne wzruszenia, których starała się unikać. Chowała więc po prostu, metodycznie, wszystko co wpadło jej w ręce.
Dopóki nie natknęła się na rysunek. Dawno nie wiedziała nic, co wyszłoby spod ołówka jej męża. A teraz znalazła to. Pamiętała, jak kiedyś sporządził i jej portret.
Obejrzała dokładnie szkic. Przedstawiał kobietę, w długiej sukni. W tle widać było pięknego konia. Zadziwiająco przypominał jej starą rycinę, którą widziała kiedyś w książkach o mitach celtyckich. Uwieczniona na niej była bogini śmierci druidów, Rosmerta.
Uśmiechnęła się pod nosem. Druidzi, ofiary ze zwierząt, manipulacje pogodą, zamienianie ludzi w głazy – menhiry, czary. Że też ludzie tracą czas na wymyślanie takich bzdur…
Mimo woli pomyślała o mężu. Samotna łza pojawiła się w kąciku oka. Płynęła powoli, docierając do krawędzi twarzy, zatrzymała się na sekundę. A potem skapnęła na szkic.
Czyta się gładko, nie ma 'przeszkadzaczy', które zakłócałyby rytm czytania, styl nie odciąga uwagi od fabuły. Początek miejscami wydaje się trochę zbyt rozwlekły (za dużo tej jazdy samochodem), ale za to podoba mi się w nim obrazowość opisów. Fabuła może nie wybitna, ale ciekawa. Ode mnie masz duży plus za elementy celtyckie. Świadczą o tym, że autor musiał coś poczytać, gdzieś poszperać = przygotować się do pisania. A drugi plus za konia. Mam słabość do mistycznych rumaków ;) Być może ktoś powie, że wątek erotyczny pozbawiony jest konkretów. Jak dla mnie jest poniekąd liryczny i taki mi się podoba.
Ode mnie 5 :)
Piszesz ładnie, choć czasami w tekście pojawiają się jakieś niezręczności, czy łopatologie. Fabuła jest ciekawa do momentu, kiedy pojawia sie kobieta, a potem robi się niestety strasznie miałko...
www.portal.herbatkauheleny.pl
Moim zdaniem, takie sobie. Napisane nieźle, ale fabuła nie powala. No i wywal te przypisy. Tu chyba każdy wie co to jest geas, a tego drugiego można się domyślić. 4
Powiało trochę nudą. W tekście nie ma jakichś specjalnych zgrzytów ale nie ma też żadnych emocji. Przynajmniej ja tak to odbieram. Po takim tekście oczekiwałbym jednak większego dramatyzmu. Pozdrawiam.
Przypisy wywalone.
Dziękuję za opinie wszystkim.^^
Jeszcze "**" przy Allatia ;)
OK, do konkursu.