
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Pierwszy był wstrząs.
Ziemista chmura rozprzestrzeniła się, a świat pociemniał, jakby przykrył go ogromny cień. Piasek i kurz wypełniły każdy centymetr długiego korytarza, wpełzły mi do gardła i oślepiły. Nawet nie zauważyłem kiedy wypuściłem kilof i zacząłem biec. Łańcuchy, krępujące moje kostki i nadgarstki, uderzały o siebie rytmicznie niczym bęben, który co dzień popędzał nas do pracy. Tylko tym razem karą za ociąganie się nie była zwykła chłosta.
Była nią śmierć.
Trzask pękającego drewna oraz huk walącego się stropu ścigał mnie, zbliżał się z każdą sekundą. Drobinki piasku i małe kamyki stukały o mój mokry kark. Poczułem uderzenie i przewróciłem się jak ścięte drzewo. Nie rozumiałem dlaczego nie mogę się ruszyć, dlaczego nie potrafię wstać. Przecież to wcale nie bolało, ot zwykłe uderzenie podobne do niewielkiego plaśnięcia. Tył głowy zrobił się nagle bardzo mokry. Poczułem się słabo, wzrok zmętniał, a ciepłe ramiona obezwładniającej ciemności tuliły mnie do snu. Nie potrafiłem odnaleźć nóg w tej plątaninie kończyć, która była moim ciałem, nawet nie wiem, czy próbowałem. Zrozumiałem, że to koniec, że tutaj właśnie umrę.
Następnie nadeszła eksplozja i ten dziwny, zimny zapach. Mógłbym przysiąc, że szron osiadł mi na płucach. Odwróciłem się na plecy, patrzyłem i umierałem.
Chmura pyłu pojaśniała, przybierając krwawą, ciemnoczerwoną barwę. Uznałem, że to znak od boga. Mała nagroda pod koniec życia za wierną służbę dla ostatniego ze swoich wyznawców. Czegóż innego mógł chcieć zobaczyć młody rhagwyński wojownik przed śmiercią niż pył i krew? Uśmiechnąłem się. Zawsze wiedziałem, że bóg wiatru i pyłu został ze mną przez te ostatnie lata i słuchał moich modlitw. Byłem cierpliwy i teraz spotkała mnie nagroda. Mogłem zginąć, ale oprócz mnie dzisiaj w kopalni było ponad trzystu Zachodnich Diabłów, głównie żołnierzy. Może i nie wyrównało to do końca rachunków, ale o to zadbam po śmierci. Będę czekał na nich pod tymi słynnymi Wrotami Amyrh'lana, boga umarłych. Na każdego z tych bladoskórych sukinsynów. Tam zabiję ich jeszcze raz.
Zawsze poważnie traktowałem swoje przysięgi.
Chmura nade mną wciąż jaśniała. Ujrzałem w niej całe swoje życie, a raczej jego najważniejszą część. Bo tak naprawdę zaczęło się ono dopiero wtedy, gdy sam skazałem się na śmierć.
Od pyłu łzawią mi oczy, a gardło pali nieznośnym, dławiącym bólem. Nasz obozowisko nad jeziorem nie zasługuję na swoją nazwę. Nie zdążyliśmy nawet rozbić namiotów. Rozłożyłem tylko kilka posłań i rozdałem jedzenie dzieciom oraz starcom. Sen i głód są jednak niczym, gdy na zachodzie ważą się nasze losy.
Ledwo tłumię jęk, gdy ostre paznokcie mojej młodszej siostry wpijają mi się w dłoń jak szpony sokoła. Nawet sześcioletnia dziewczynka w mig łapie, co jest grane. Powinienem klęknąć przy niej, głaskać jej miękkie włosy i wyszeptać kilka uspokajających słów. Tak postąpiłby dobry brat. Byłem dobrym synem, lecz bratem byłem strasznie kiepskim. Zresztą, jakie słowa mogły być teraz właściwe? Żadne pieprzenie, nie ważne jak słodkie, nie sprawi, że ta tragedia będzie łatwiejsza do przełknięcia. Mówię więc po prostu, nie bacząc na ryk, który wywołam:
– Przegraliśmy bitwę. Wszyscy nie żyją.
Retha przestaje tańczyć i wbija we mnie swe stare, lodowato zimne spojrzenie.
– Ucisz się! – sapie. Oddycha ciężko, a jej czarna skóra błyszczy od potu. Nie raz widziałem jak takie stare babska jak ona padają po podobnym wysiłku i więcej już nie wstają. Może o to chodzi staruchom? Chcą zatańczyć się na śmierć? Teraz nie wydaje mi się to wcale takie głupie. Alternatywa jest dużo gorsza.
Reszta staruch dołącza do niej i patrzy niepewnie w górę. Cała dziesiątka ubrana jest w ciężkie szaty z grubej, poszarzałej wełny. Wyglądają w nich jak bezzębne, siwe bliźniaczki. Ojciec tłumaczył mi, że te szaty są w rodzinach od tuzina pokoleń i umierając, starucha przekazuje ją swojej następczyni z rodu. Każda rodzina miała jakąś brzydką kobietę, której nikt nie chciał za żonę, a do walki i polowań nie miała talentu. Wszystkie prędzej czy później kończyły, służąc bogu pyłu. Naszemu bogu, do którego co dzień modliliśmy, za którego walczyliśmy, zabijaliśmy i umieraliśmy.
Bogu, który milczał.
Chmura Wróżebnego Pyłu opada powoli, okrywając nas białym całunem. Grobowe milczenie staruch mówi dzieciakom więcej niż wynik rytuału Koth'ryk. Rzucony w górę pył opadł, nie rozwiał się w żadną stronę, nie przekazał żadnej wiadomości. Przynajmniej pozornie. Jedno przesłanie jest jasne. Bóg nie chcę gadać. Dlaczego? Bo wszyscy jego wojownicy zginęli. Zakute w stal Zachodnie Diabły wygrały bitwę. Pozostaliśmy tylko my. Szóstka pomarszczonych staruch, kalecy, niezdolne do walki kobiety, dzieci i ja. Wczoraj w nocy ojciec kazał nam wszystkim opuścić nasze domy i czekać na wiadomość od wojowników aż na granicy wschodniego stepu z Doliną Cieni. Mówił, że to dla bezpieczeństwa. Małe zabezpieczenie przed możliwością ataku bezbronnej wioski przez wycofujące się oddziały Zachodnich Diabłów. Z tego co się orientuję, podobnych grup do naszej jest co najmniej pięć. Dwie setki ostatnich Rhagwynów, porozrzucane po stepie, czekające na rzeź jak stado kóz.
Też nie byłbym rozmowny na miejscu boga.
– Co teraz? – pyta najniższa ze staruch, nazywa się chyba Naradey albo jakoś tak. – Co to znaczy?
Retha zniża głos i lekko pochyla głowę. Wszystkie gromadzą się w okół niej. Dobry wybrały sobie czas na tajemnice i spiski. Inaczej chyba nie potrafią. Nawet w Salach Pyłu będą wciąż szeptać i knuć. To dla nich jak oddychanie. Ignoruję je i patrzę w górę.
Słońce wychodzi zza chmur. Nadeszło południe.
– Tak – szepczę niemal bezgłośnie.
Nareszcie. Na to jedno południe setki chłopaków takich jak ja czekały przez całe swoje dzieciństwo. Mimo tego co mnie czeka, nie czuję strachu, tylko podniecające, mrowiące ciepło. Zaczyna się ono w okolicy jąder i rozlewa się po kręgosłupie aż po palce i kark. Zupełnie jakbym sam miał tam w środku własne, prywatne słońce.
Podchodzę do bandy staruch, trzeszcząc mokasynami na białej od pyłu trawie. Walczę ze sobą by się nie odwrócić. Boję się, że gdy spojrzę na te wielkie, bliskie płaczu oczy reszty dzieci, na te czarne twarze wpatrujące się we mnie jak na swoją ostatnią nadzieje, opuści mnie to uczucie. Właśnie teraz muszę teraz być egoistą. Mam gdzieś, co sobie o mnie pomyślą. W końcu niedługo wszyscy zginiemy, więc mam chyba zasrane prawo wybrać w jaki sposób umrę, prawda? Za to prawo zapłacę nawet reputacją bezkrwistego sukinsyna. Przecież to miano nie przylgnie do mnie na długo. Nie zdąży.
– Za krew może odpowiedzieć tylko krew. Za ból może odpowiedzieć tylko ból. – recytuję nabożnie. Staruchy, które do tej pory mnie nie zauważyły, odwracają się w moją stronę jak jeden mąż. Bardzo zaskoczony mąż. Nic w życiu nie było tak trudne jak powstrzymanie uśmiechu właśnie w tej chwili. Gryzę się w policzek aż do krwi i mówię dalej: – Za śmierć moich braci może odpowiedzieć tylko zemsta. Pozwólcie mi być tą odpowiedzią. Niech moi bracia zaznają ukojenia w Salach Pyłu. Żądam od was Ma'krav.
– Co? – dziwi się Ormin Najstarsza. Nigdy nie należała do najbystrzejszych, a niedawno skoczyła jej dziewięćdziesiątka. Kiedy tak marszczy brwi jej twarz przypomina zgniłą rodzynkę. – Nie możesz, jesteś za młody, chłopcze.
– Spójrz na słońce, Najwyższa. – Moje słowa nie są konieczne. Widzę w oczach Rethy bladą iskierkę zrozumienia. W końcu sama odbierała mój poród. Wie, dlaczego podszedłem i wypowiedziałem te słowa właśnie teraz. Jednak dalej odgrywam tę scenę. Jeśli nie dla nich, robię to dla siebie. – Czternaście lat temu Retha posypała mi pierś Wróżebnym Pyłem i podarowała mi imię Ygredd. Teraz Ygredd jest mężczyzną, ostatnim z rhagwyńskich wojowników. Ostatnim, który może odpowiedzieć na krzywdy, wyrządzone naszemu ludowi. Jedynym, któremu przysługuje prawo Ma'krav.
Ale je zatyka! Rozglądają się po sobie jak malutkie kocięta pozbawione mamy. Wyszło dokładnie tak jak sobie wyobrażałem. Tę jedną chwilę mógłbym zabrać ze sobą do grobu. Tak, właśnie na to czekałem całe swoje życie. Nie na to, by zginąć w bezsensownej, nierównej walce. Chodzi mi o te spojrzenia. Pieprzyć okoliczności, jestem największym z Rhagwynów. Jeszcze dzisiaj zginę z rąk Zachodnich Diabłów? Co z tego? Ojciec nie raz powtarzał mi, że życie jest ogromną pustynią rozczarowań, na której tylko kilka ziarenek piasku spełnia nasze oczekiwania. Wychowano mnie tak, by wszędzie szukać tych kilku malutkich ziarenek piasku. Gdy będą spisywać historię naszego ludu, ostatnia strona będzie należeć wyłącznie do mnie.
– Zgłupiałeś? – wścieka się Retha. Ona najszybciej zdaje sobie sprawę, jakie konsekwencje mają moje słowa. – To bez sensu, musimy uciekać, ukryć się przez najeźdźcami. Poprowadzisz pozostałe dzieci na wschód. Twoja siostra, cię potrzebuje.
Serce przeszywa mi chłodne ukucie żalu. Nie pozwalam mu nad sobą zapanować. Całkowicie poddaje się ogniu, płynącemu z moich lędźwi. Moja siostra przestaje dla mnie istnieć.
Robię jeszcze jeden krok naprzód.
– Nie dbam o to. Dajcie mi Ma'krav, a potem same możecie zaprowadzić dzieci nawet do Piekła w Dolinie Cieni.
` Wszystkie staruchy mówią jednocześnie. Boże, gdaczą jak kury. Jak mogłeś uczynić je swoimi kapłankami?
Ucinam ich protesty stanowczym krzykiem:
– Dość! Nie macie prawa mi odmówić! – Naprawdę nie miały. Proroctwa w tym miejscu były bardzo precyzyjne. Ostatni żyjący wojownik jest zemstą boga pyłu i musi odkupić śmierć współbraci, zabierając ze sobą tylu wrogów, ilu to możliwe. Tacy już jesteśmy. Ten, kto nas zabija, zabiera ze sobą ślady naszych zębów. Podczas Ma'krav sam bóg przekazywał ostatniemu wojownikowi cząstkę swej mocy. Oczywiście najpierw musiał zabrać ją kapłankom. Nic dziwnego, że podniosły taki raban. I kto tu wychodzi na egoistę, co?
– Posłuchaj mnie – Retha wciąż próbuje przemówić mi do rozsądku. – Jeszcze mamy szansę. Dlatego właśnie twój ojciec kazał ci z nami zostać. Dlatego ukrywamy się podzieleni na stepach. Gdyby wódz wojenny chciał byś zginął bezsensowną śmiercią, zabrałby cię ze sobą na bitwę. Spójrz na te dzieci, spójrz na nie! Chcesz skazać je wszystkie na zgubę?
Przeklęty, stary babsztyl! To nasi wojownicy skazali je na śmierć, przegrywając bitwę, nie ja. To Zachodnie Diabły nadzieją je na swoje włócznie i rzucą ich ciała psom na pożarcie. Co mam z tym wspólnego, do cholery? Jak śmiesz zrzucać mi to na barki, pomarszczony worku kości?
Tylko nie rób tego. Nie teraz, gdy jesteś tak blisko. Nie odwracaj się w ich stronę. Nie patrz na te zasmarkane bachory!
Zaciskam pięści. Mało brakuje, żebym rzucił się na kapłankę i wybił jej resztkę zębów z tej wiecznie skrzywionej gęby. Podnoszę wzrok. Nie wiem co widzą w moich oczach, ale wszystkie staruchy wzdrygają się i cofają o krok.
Pewność siebie i ciepłe łaskotanie w kroku wracają.
– Spełnisz swój obowiązek, Retha? – mój głos wydaje się zimny, niemal obcy. – A może mam cię udusić i sprawdzić, czy inna kapłanka będzie bardziej chętna do współpracy?
Dopiero teraz zauważam, że dzieciaki za moimi plecami płaczą.
Widzę ich. A raczej wysoki ponad linie horyzontu, zbity obłok kurzu. Moje serce śpiewa na ten widok. Nie tylko po raz pierwszy zobaczę Zachodnie Diabły, ale także w końcu ujrzę ich słynne, straszliwe konie, na których ruszają do boju. Sam w pojedynkę zmierzę się z ich kawalerią.
Sam nie wymyśliłbym tego lepiej.
Retha i pozostałe staruchy odeszły wraz z dziećmi przed godziną, gdy tylko ukończyły rytuał. Daleko nie zajdą. Bez mocy boga postarzały się o te kilka lat, które dzieliły je do śmierci. Ormin Najstarsza umarła od razu. Nogi złamały się pod jej ciężarem i runęła twarzą na ziemię. Została z niej tylko skorupa. Przeraźliwie pomarszczona skóra i powykręcane kości. Najgorsza była jednak jej twarz. Biała od pyłu, bezzębna. Jej wykrzywione w grymasie bólu usta wyglądały jak wyschnięte robale. Aż trudno uwierzyć, że to truchło przed chwilą było człowiekiem.
Na taki los skazałem kapłanki. Gdyby to tylko było to możliwe, znienawidziłyby mnie jeszcze mocniej. Było jasne, że od śmierci dzieliły je ostatnie oddechy. Zostawiłem swoją siostrę i resztę dzieci pod opieką chodzących trupów. Modlę się, by Zachodnie Diabły znalazły je i dały im czystą śmierć. Inaczej padną z głodu, lub same go zaspokoją. Kojoty uwielbiały smak młodego mięsa.
Zaraz przekonam się, czy było warto. Zasłaniam oczy przed słońcem i czekam, aż w chmurze będę mógł dojrzeć ich sylwetki.
– A niech mnie. – Twarz boli mnie od nagłego uśmiechu.
Jeźdźców było tak niewielu. Tuzin…nie…dziesiątka. Cwałują w luźnym szyku jakby właśnie jechali do domu po zwycięskiej bitwie. Czyżby tylko tylu ich przeżyło? Bitwa okazała się aż tak zacięta? Nie, to nie tak. Nie zapuściliby się tak daleko na wschód w tak małej liczbie. Musieli się podzielić na mniejsze, bardziej mobilne oddziały. W taki sposób łatwiej przeczesać rozległy step z masą pagórków i fałdów. A więc to wyprawa zwiadowcza. Szukają naszych wiosek i pozostałych przy życiu Rhagwynów. No, panowie. Proszę bardzo. Właśnie jednego znaleźliście.
Tylko dziesięciu. Wciąż nie mogę uwierzyć we własne szczęście. Z Ma'krav uzyskałem nie tylko boską moc, ale najwyraźniej sprzyjał mi równie boski fart.
Dziesięciu ludzi zmęczonych bitwą i długą jazdą, którzy nie marzą o niczym innym niż porządny odpoczynek. Och, załatwię im go. Będą wylegiwać się naprawdę bardzo długo. Zdążą dowiedzieć się ze szczegółami jak działa układ trawienny sępa.
Być może moje życie wcale nie skończy się dzisiaj. To dobry dzień na umieranie, to prawda, ale na zabijanie jest znacznie lepszy.
Nie mogę przegrać!
Łoskot pędzących jak strzały wierzchowców zbliża się. Dokładnie widzę sylwetki wrogów, ale to nie na ludzi wlepiam swój głodny wzrok. Ich konie są po prostu piękne. Wyglądają trochę jak wyrośnięte kozy, ale w ich łbach i brązowej skórze jest coś szlachetnego. Usta same otwierają mi się z podziwu, gdy widzę grę potężnych mięśni oraz jak łatwo i lekko unoszą się w powietrzu, połykając kolejne metry przestrzeni. Dlaczego my sami nigdy takich nie hodowaliśmy? Jak mogliśmy być tak głupi? Do tej pory nie chciałem niczego innego niż być pełnoprawnym, rhagwyńskim wojownikiem. Teraz marzę tylko o koniach.
Aż żal będzie zabić je wszystkie.
Kierują się prosto na mnie. Musieli zauważyć mnie jakiś czas temu. Ktoś tam ma całkiem niezły wzrok. Mimo to macham im wolną ręką i krzyczę:
– Tutaj, sukinsyny! No dalej!
Ciekawi mnie, co sobie myślą na mój widok. Czego tak naprawdę się spodziewali? Na pewno nie samotnego, uśmiechniętego od ucha do ucha Rhagwyna, który jeszcze dzisiaj był tylko dzieckiem. Czy widzą mały obłok pyłu unoszący się nisko wokół moich stóp? Mam nadzieje, że tak. „Za każdym razem, gdy zbijasz wroga z tropu, robi on krok w kierunku swojej śmierci", słowa mojego ojca rozbrzmiewają mi w głowie.
Są już tak blisko, że wyłapuję w powietrzu szczęk ich stalowych pancerzy. Na czele jedzie starzec w kolczudze i dziwnym, skrzydlatym półhełmie. Jego płaszcz, w przeciwieństwie do purpurowych płaszczy reszty jeźdźców, jest zielony i zabrudzony ciemnymi smugami. Pod tym całym brudem i siwą brodą jego skóra jest różowa. Pokrzykuje krótkie rozkazy i wszyscy zatrzymują się kilkanaście metrów ode mnie, tworząc nierówny szereg. Prawie każdy z nich uzbrojonych jest w długi, prosty miecz. Tylko trójka dzierży spore, trójkątne tarcze. Jeden z nich trzyma groteskową dzidę, która jest niemal dwa razy dłuższa niż on sam. Pod jej grotem powiewa wystrzępiona, czerwona szmata.
Wszyscy są różowi, przygarbieni i zerkają na siebie niepewnym wzrokiem.
Co za rozczarowanie, po prostu żenada. Słysząc przy ogniskach setkę opowieści o nieustraszonych wojownikach z zachodu, którzy przybyli do nas przez morze piasku i trującej wody, człowiek spodziewa się czegoś innego. Po prostu, gdy szykowałem się na spotkanie z Zachodnimi Diabłami, miałem nadzieje ujrzeć kogoś no…bardziej diabelskiego. Zamiast tego dostałem zlepek zakurzonych, różowiutkich chudzielców, prowadzonych przez staruszka, w którego brodzie zmieściłby się cały bochenek chleba.
To na pewno oni właśnie jakieś dwie godziny temu pokonali naszych wojowników? Chyba będę musiał zabić ich wszystkich. Inaczej nazwa naszego ludu okryje się wstydem na całą wieczność.
Do staruszka dołącza ostatni Diabeł. Nie wiem czemu nie rzucił mi się wcześniej w oczy. W tej zbieraninie to właśnie on wyróżnia się najbardziej. Jest niski i gruby, ledwo trzyma się na końskim grzbiecie. Jego kolczuga jest niedopasowana, wyraźnie za duża jak na takiego kurdupla. Jako jedyny nie nosi płaszcza ani hełmu, wydaje się także o niebo czystszy niż pozostali.
Twarz ma czerwoną i błyszczącą od potu. Sapie głośno jak kobieta przy porodzie. Jest najżałośniejszym mężczyzną jakiego widziałem.
Starzec klepie go po plecach i mówi coś w tym ich bełkotliwym języku. Pozostała ósemka wybucha gromkim śmiechem. Policzki grubasa okrywają się jeszcze ciemniejszą czerwienią.
No dalej, żartujcie sobie. Chętnie pośmieje się z wami, gdy będę się ślizgał w kałuży waszej krwi.
Grubas kiwa na mnie palcem i mówi coś, łapiąc co chwile głębsze hausty powietrza. Wskazuje mnie samego, czy raczej moją broń przy przepasce. Długo nie potrafiłem się zdecydować, co zabrać ze sobą do walki. Ku niezadowoleniu mojego ojca od małego najlepiej radziłem sobie z krótkim łukiem. Rhagwynowie nie traktują tej broni zbyt poważnie. Nie jesteśmy żołnierzami, tylko wojownikami. Sztuka walki, którą preferujemy jest dużo bardziej osobista. Najbardziej lubimy długie, zakrzywione noże. Te nie nadają się jednak w walce z ciężko opancerzonym przeciwnikiem. Kilka pierwszych potyczek z Zachodnimi Diabłami nauczyło nas pokory i nowego spojrzenia. Ukradliśmy ich broń i próbowaliśmy zrobić podobną. Przy przepasce mam autentyczny krótki miecz, który mój ojciec odebrał z zimnych dłoni różowego trupa. Jego ostrze jest długości mojego przedramienia. Od miesiąca staram się by był przedłużeniem mojej ręki. Użycie ich stali w tej walce wydawało mi się pewną sprawiedliwością.
Brodaty dowódca mówi coś do żołnierzy po swojej lewej. Dwóch z nich oraz grubas zsiadają z koni i podchodzą do mnie powoli jak do rannego, acz wciąż groźnego zwierzęcia. Obaj mężczyźni trzymają dłonie na rękojeściach swoich mieczy.
Sam stoję rozluźniony i wciąż się uśmiecham. Nie mogę ich zaatakować wtedy, gdy tego się spodziewają. Muszę dać im się odprężyć i wykorzystać w największym stopniu element zaskoczenia.
Grubas wyciąga rękę i dwójka żołnierzy zatrzymuje się. Wydaję mi się dziwne, że ta klucha przejęła dowodzenie. To jednak nic w porównaniu do tego zaskoczenia, które niemal powala mnie na ziemię.
– Rrrhagwynny, być, gdzie? – pyta Grubas. Jego akcent jest okropny. Każde słowo wymawia z precyzją dziecka, które właśnie nauczyło się nowego słowa. Jakim cudem poznali naszą mowę?
– Hę? – mój język wyprzedza resztę ciała w pobudce z osłupienia.
– Czarny wojownik, mówić, dzieci i starcy, wschód. Gdzie?
Nagle mój rozgrzany z podniecenia żołądek staje się niezwykle ciężki. Czas zwalnia, zawisa w miejscu niczym podrzucony do góry kamyk. Czy ta różowa bryła tłuszczu właśnie daje mi do zrozumienia, że ktoś z mojego ludu nas zdradził? Nie, to jest niemożliwe. Rhagwyn nigdy nie klęka. Zaciskam zęby i pięści. Kłykcie strzykają.
– Nic ci nie powiem, ty sflaczała kupo koziego gówna!
Grubas marszczy brwi. Chyba jednak nie poznał naszego języka zbyt dobrze. Co za kołek. Jak on chciał porozumieć się z czternastoletnim chłopakiem, nie znając ani jednej porządnej obelgi?
Dwójka żołnierzy wciąż kurczowo trzyma się swoich mieczy jakby bali się, że im powypadają. Nie podoba im się moja mina. Ręce aż ich świerzbią, by wyciągnąć ostrza z pochew i zrobić mi kilka ładnych dziurek. Ten po prawej burczy coś pod nosem. Drugi mu przytakuje skinieniem głowy.
Mam złe przeczucia.
– Moc? – Grubas wskazuje moje stopy. – Co to…
Nie daję mu dokończyć. Uginam nogi w kolanach i rzucam się nisko do przodu. Wydobyte z pochew miecze śpiewają wysoką, metaliczną nutą. Tej pieśni nie da się pomylić z żadną inną. Ona zwiastuje tylko śmierć.
Gdy jestem dwa kroki od nich, uwalniam Ma'krav.
Obłoczek pyłu u moich stóp eksploduje w górę, okrywając nas od stóp do głów białą ścianą kurzu, ziemi i małych kamyków. Nic nie widzę, ale to nie problem. Dokładnie wiem, gdzie stoi dwójka żołnierzy, a walka na ślepo niweluje wszystkie moje braki. W uczciwej walce każdy z tych różowych chudzielców pokrajałby mnie na plasterki w kilka sekund. Byli więksi, silniejsi i mieli dłuższy oręż, którym posługiwali się całe życie. Dlatego musiałem uczynić walkę jak najmniej uczciwą. Teraz obaj są zaskoczeni i właśnie odruchowo zasłaniają oczy przed oślepiającą chmurą pyłu.
Pierwszą przeszkodą jaką napotyka mój miecz jest miękkie ciało. Słyszę obrzydliwe mlaśnięcie przecinanej skóry i rozpaczliwy krzyk. Jeśli dobrze zgaduję, trafiłem sukinsyna od dołu w pachwinę.
Moja pierwsza rana zadana w walce. Boże, co za wspaniałe uczucie. Czysta ekstaza. Czuję żar i obezwładniający chłód. Świat zamiera w bezruchu, a krew łomocze mi w czaszce w oszalały, nierówny rytm serca. Jedynie kilka cali mojego ostrza tkwi w kroczu Zachodniego Diabła, ale czuję się jakbym wsadził mu tam rękę aż po łokieć i łaskotał go po żebrach.
Wyciągam miecz i tnę na oślep w górę. Miecz przecina powietrze, lecz następne ukośne cięcie trafia rannego dokładnie w szyję. A przynajmniej to mogę wywnioskować, gdy jego krzyk zmienia się w mokry bulgot, a całą twarz obryzguje mi ciepły strumień krwi.
Nie mam czasu na napawanie się tym małym zwycięstwem. Dwa cale od mojego oka przelatuje ostrze miecza drugiego żołnierza. Świst powietrza muska mnie po rzęsach. Dopiero teraz docierają do moich uszu nerwowe wrzaski i odgłos nadjeżdżających koni.
Chyba czas pomyśleć o defensywie.
Jedną myślą wprawiam tańczące bezwładnie smugi pyłu w ruch wirowy i tworzę w okół mojego ciała coś w rodzaju półkuli. Ciosy padają ze wszystkich stron. Nie widzę ich, ale czuję w kościach jak miecze ześlizgują się po mojej boskiej zbroi. Jest nie do przebicia, zupełnie jakbym otoczył się litą skałą.
Wydawałoby się, że najlepsze co mogę osiągnąć to pat. Oni nie mogą zranić mnie, ja nie mogę zranić ich. No cóż, mam w zanadrzu małą niespodziankę.
Czekam jeszcze sekundę zanim wszyscy mnie otoczą i sam przystępuję do kontrataku.
Robię wąski otwór w swojej tarczy i wyprowadzam błyskawiczne pchnięcie. Potem kolejne i jeszcze jedno. Wszystkie w innym miejscu. Obracam się przy tym jak tańcząca kapłanka. Po każdym ciosie natychmiast zamykam dziury w swojej obronie. Dzięki temu luki w mojej wirującej tarczy pyłu pojawiają się dosłownie na ułamek sekundy. Jedyną osobą, która może tutaj kogoś zranić, jestem ja.
Większość ciosów trafia. Konie kwiczą przeraźliwie i zrzucają swoich jeźdźców z grzbietów. Potężne uderzenie w kulę pyłu zwala mnie z nóg. Jeden z koni musiał upaść prosto na nią.
Podnoszę się na kolana i uderzam na oślep. Mam zamknięte oczy i wrzeszczę na całe gardło. Coś jest nie tak. W okół mnie nie ma nikogo. Czy zabiłem wszystkich?
Długo nie czekam na odpowiedź. Oślepiający, błękitny błysk przebija się nawet przez moją białą zbroję. Nawet nie mam czasu porządnie się zdziwić. Nogi odrywają się od ziemi i lecę w tył jakby popchnęła mnie ręka boga. Chroniąca mnie ściana pyłu rozrywa się się niczym wysuszony listek.
Uderzenie o ziemie wybija mi powietrze z płuc. Oczy zasłania mi szara mgła szoku, przybarwiona szkarłatnymi pręgami bólu. Mrugnięcie okiem trwa wieczność. Co to było, do cholery? Co potrafi zdmuchnąć moc Ma'krav jak zwykłą świeczkę? Zaczynam się zastanawiać, czy Zachodnie Diabły też nie mają po swojej stronie jakiegoś boga…albo kilku.
Przykrywa mnie ogromny cień – nade mną stoi jeden z wrzeszczących żołnierzy. Twarz ma zakrwawioną, jednooką, płonącą zwierzęcą furią. Rzuca się na mnie w bezlitosnym, dwuręcznym pchnięciu. Nagle ta cała gadka o diabłach z zachodu staje się niezwykle trafna. Jego miecz zbliża się ślimaczym tempem. Moje reakcje są jeszcze wolniejsze. Nie mogę się ruszyć. Mogę tylko patrzeć i czekać aż przyszpili mnie do ziemi.
Rozpaczliwie próbuje przywołać boską moc, uformować kolejną wirującą kulę pyłu. Ma'krav natychmiast odpowiada, lecz jest już za późno. Miecz wbija mi się w skórę tuż nad sercem. Te mrowiące ciepło, ten szał bitewny, który jeszcze przed kilkoma sekundami mną zawładnął wyparowuje bez śladu. Zostaje tylko kujące zimno. Fala odrętwienia zmienia moje ciało w bezwładną kłodę. A, no i jest oczywiście ból. Słuchałem w przeszłości tysiące opowieści o pojedynkach na noże, krwawych bitwach i polowaniach na skalne jaszczury, czy preriowe, dzikie psy. Gdyby któryś z moich współplemieńców wspomniał jak kurewsko bolesna jest rana kuta, dwa razy zastanowił bym się nad samotną walką z bandą Zachodnich Diabłów.
Facet przekręca mi ostrze w ranie. Wykrzywiam plecy i piszczę podobnie do zarzynanego konia. Mój wrzask jest jednak niczym w porównaniu z nagłym jazgotem żołnierza. Ciekawość jest silniejsza niż ból. Otwieram oczy.
O ja pierdolę…
Wirująca tarcza pyłu próbuje się zmaterializować dokładnie w tym miejscu, w którym stoi przygarbiony żołnierz. Zwykle człowiek nawet nie zauważyłby małej drobinki ziemi, która odbije się od jego policzka. Sytuacja się zmienia, gdy takich drobinek są miliony i próbują się rozpędzić do olbrzymiej prędkości, większą niż osiąga burza piaskowa. Skóra jego twarzy jest zdzierana, rozrywana przez niewidzialne pazury. Krew i kawałki mięsa wirują wraz z pyłem. Moja boska zbroja barwi się na krwistą czerwień. Wrzeszczący żołnierz cofa się, przykłada ręce do twarzy. W tym momencie zostaje przerwana ostatnia granica oporu. Głowa wybucha mu jak dojrzały melon. Czuję na języku jego mózg i kawałki kości.
Smakują jak kozina.
Miecz i bezgłowe, okute stalą ciało upada prosto na mnie. Boże, ależ ten chudzielec jest ciężki. Z trudem odrzucam martwego Diabła i wstaję na wciąż miękkie nogi. Rana pod lewym obojczykiem pulsuje w rytm symfonii bólu, lecz to nie jest najgorsze. Łzy napływają mi do oczu i naprawdę tylko krok dzieli mnie, by w tej chwili rozpłakać się jak mała dziewczynka.
To dopiero byłaby katastrofa.
Luzuję moc Ma'krav. Pył zatrzymuje się w powietrzu, zmienia się w chaotyczne, wiszące smugi. Rozglądam się w poszukiwaniu wroga. Najpierw w oczy rzucają mi się martwe i dogorywające konie. Nawet teraz ten widok łamię mi serce. Widzę jeszcze jednego jak ucieka szalonym galopem na południe. Przynajmniej jedna dobra wiadomość, bo reszta krajobrazu nie podoba mi się ani trochę.
Przy życiu pozostała jeszcze piątka Zachodnich Diabłów w tym grubas. Wszyscy mają na tyle sił, by utrzymać się na nogach i najwyraźniej nie odnieśli cięższych obrażeń. Starzec w zielonym płaszczu chyba nawet nie wziął udziału w walce. Wciąż siedzi na końskim grzbiecie, a jego pobrudzoną, kamienną twarz nie plami ani jedna kropelka krwi. Co innego pozostałą trójkę żołnierzy. Są lekko ranni i cholernie wkurzeni. Widzieli jednak co stało się z ich kumplami. Nie rwą się do bitki tak chętnie jak wcześniej. Tkwimy w tym bezruchu kilka dobrych sekund.
Grubas znów podchodzi w moją stronę. Tym razem sam. Jego rybie oczy błyszczą na niebiesko niczym dwa, topniejące w słońcu okruchy lodu. Gdy podchodzi bliżej widzę, że powietrze wokół niego faluje, jak nad żarzącymi się węglami. Bije od niego taka moc, że aż wibrują mi zęby. Moje nozdrza wypełnia ciężki zapach.
– Poddać się! – chrypie nerwowo. – Natychmiast!
Uśmiecham się drapieżnie przez załzawione oczy. Nie widzę nigdzie swojego miecza. Podnoszę więc ten, który leży mi pod nogami. Od razu czuję się lepiej. Stal w garści działa lepiej niż najlepszy leczniczy balsam.
– Pierdol się – odpowiadam mu słodkim głosikiem. – Rhagwyn nie klęka.
Skrzywia tę swoją kluchowatą gębę. Powietrze wokół niego gęstnieje. Napina mięśnie i w jego dłoniach wzbierają błękitne fale mocy.
Już do niego biegnę, otaczając się po drodze zbroją pyłu tak ciasno jak tylko potrafię. Ostatnie co widzę, to jego wyciągnięte ręce.
Tym razem, po ogłuszającym huku i błękitnym błysku, nadeszła jedynie nieprzenikniona ciemność.
cdn.
Zawsze chciałem napisać jakieś fantasy. Tekst odkopany z odmentów twardego dysku i nieco przerobiony, by był choć troche czytelny. Ten fragment powstał jak jeszcze myślałem, że kiedyś napiszę powieść.
Opowiadanie naprawdę mnie wciągnęło. Mam nadzieję, że napiszesz więcej, bo nie mogę się doczekać dalszych części.
genialne. O ja, dawno mnie tak żadne opowiadanie nie wciągnęło. Masz świetny styl, aż się kurde zaczęłam denerwować w czasie tej walki, a to mi się rzadko zdarza. I mnie szlag trafia, że dopiero jutro będę miała czas przeczytać drugą część. Nic to. Zostawiam 6 i jutro czytam dalej...
it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA
No dobra, to fantasy też Ci wychodzi ;) Co prawda nie kręciło mnie dotychczas jakoś szczególnie fantasy ze stepami i jeźdźcami, ale nie wiem jak to się stało, że przeczytałam migiem. Zabrakło mi chyba jednak trochę dystansu, który lubię w Twoich opowiadaniach. Tutaj bohater też zapowiadał się na fajnego bufona (Pieprzyć okoliczności, jestem największym z Rhagwynów, madafaka :D), ale potem poszedłeś w patos i siekaninę w zwolnionym tempie, przez co końcówka wyszła trochę zbyt podniosła i kiczowata. Zobaczymy co tam w dalszych częściach ;)