
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Przez panoramiczne okno do pokoju wlewało się światło księżyca, gwiazd i tętniącego nocnym życiem miasta, malując wnętrze pastelowym kolorem, kładąc gdzie niegdzie miękkie cienie, tężejąc po stronie wielkiego łóżka. Powietrze było ciężkie, zgęstniałe od tytoniowego dymu. W szybie odbijała się twarz. Zapatrzone w dal podkrążone oczy, wydatny nos, zaciskające się wokół papierosa usta, mocna szczęka porośnięta twardą szczeciną.
Mężczyzna stoi już od kwadransa. Marnuje czas, którego ma jak na lekarstwo. Pomimo regulatorów stresu wszczepionych w podwzgórze i płat przedczołowy, odczuwa osobliwy niepokój, widocznie związany z innymi obszarami mózgu. Nic dziwnego, w końcu traci cenne minuty na bezproduktywnym czekaniu. Na nią. Umówili się, a ona się spóźnia. Czyżby próbowała wyprowadzić go z równowagi, zastanawia się? Papieros szybko czerwienieje, żarzy się, wreszcie aż syczy. Mężczyzna nie otwiera ust, zaciska je mocniej na bibułce, po czym nieznacznie rozluźnia. Z nozdrzy, niczym z silników odrzutowca, wylatuje dym.
Czeka.
Ledwo słyszalny odgłos otwieranych drzwi wywołuje u niego uczcie ulgi. Wreszcie, myśli, i wzmacnia przyciemniający okno filtr. Nie chce pokazać jej, jak bardzo się niecierpliwi. Stoi nadal przed szybą, nawet się nie odwracając. W bezruchu przypomina posąg. Jedynie błyskające w ciemności oczy zdradzają, że jest wściekły. Kobieta porusza się bezszelestnie, staje kilka metrów za nim.
– Segren – upewnia się.
Mężczyzna chciałby pomilczeć, wyczuć za sobą aurę niepewności. Poczuć z tego dziką satysfakcję, zemścić się za to, co mu zrobiła. Nie może. Czas leci.
– Rakha – wymawia imię kobiety niedbale, z papierosem w ustach.
– Przyszłość cię szuka.
Jej dźwięczny głos wibruje mu w uszach, budzi wspomnienia dawnych lat, wyblakłe i coraz mniej wyraźne. To właśnie przez wzgląd na nie Rakha dała mu szansę – dwa dni na zmiany, znalezienie innego ochotnika. Okazanie dobrej woli zadziałało jednak inaczej, niż kobieta oczekiwała. Na początku jej osoba wzbudzała w nim niechęć, która następnie przerodziła się w gniew. Teraz pozostała skazująca na wygnanie z jego serca zimna obojętność. Beż żadnych silniejszych afektów. I bez możliwości powrotu.
Segren spogląda na czasomierz, zostało mu pięć godzin. Gdyby nie środki ostrożności, jakie podjęli z Rakhą żeby Przyszłość go nie namierzyła, mógłby działać i odezwać się do niej dopiero, kiedy znalazłby kogoś innego na swoje miejsce. Brak urządzeń kontaktowych wymuszał spotkania co sześć godzin. A właściwie wymuszała je Rakha, która chciała mieć nad nim kontrolę i pewność, że nigdzie nie ucieknie. Uargumentowała to tym, że jeśliby do tego doszło i sprawa wyszłaby na jaw, straciłaby nie tylko pracę. Segren powiedział wtedy, że może sobie przypiąć nadajnik, ale od razu usłyszał o niebezpieczeństwie wykrycia go przez specjalistów z korporacji.
– Masz mało czasu.
Zupełnie jakby tego nie wiedział. Poczuł zalewającą falę irytacji, bo nie znosił protekcjonalnego traktowania. Mimo to kryje swoje emocje, zaciąga papierosa ostatni raz i wyrzuca niedopałek na ognioodporną podłogę.
Zimna suka, myśli.
– Na pewno nie zmienisz zdania? Na boga, może to najbardziej niebezpieczne i największe przedsięwzięcie w historii, ale czy nie warto?
Segren odwraca się i patrzy na Rakhę świdrującym spojrzeniem bladoniebieskich tęczówek. Doskonale pamięta jej twarz, choć od jakiegoś czasu jest ona mniej atrakcyjna. Wokół bystrych oczu malowało się zmęczenie, policzki jakby opadły, a po bokach ust widniały zmarszczki. Skóra na czole przypominała pomarszczony papier.
– Nie – mówi wreszcie. – Nic nie jest warte ceny życia.
Kobieta stara się zareplikować. Nieskutecznie. Wie, że nie ma racji.
– Nie umrzesz. Dlaczego mi nie wierzysz? To mogłoby się udać.
Segren kręci głową.
Największe przedsięwzięcie w historii miało polegać na przeprowadzeniu wielu operacji na jego ciele. Wszczepieniu neurotransmiterów, ingerencji w mózg i wprowadzeniu nanocząsteczek modyfikujących układ krwionośny, oddechowy oraz mięśniowo-szkieletowy. Wszystko w celu dostosowania organizmu Segrena do warunków panujących na odległej planecie. W imię nauki, oczywiście. Zamiast terraformować tamto miejsce, chcieli przerobić jego. A to niosło ze sobą ogromne ryzyko skutków ubocznych. Częściowa utrata świadomości, zawężenie postrzegania, niepamięć następcza. Żadne pieniądze nie były tego warte. Żadne. Nie mówiąc już o sławie Rakhy.
Paskudna, zakłamana dziwka.
– Dałem ci się nabrać – mówi pustym głosem. – Poświęciłaś wszystko, co nas łączyło dla kariery. Nie mam zamiaru w tym uczestniczyć i wykorzystam szansę, jaką łaskawie mi dałaś.
– Nie możesz nikogo zmusić siłą. Wyrażenie zgody przez ochotnika jest bezwzględnie konieczne.
W świetle jego przykładu brzmiało to absurdalnie. Segren jednak podpisał zgodę, wszczepili mu piekielnie drogi chip a potem, przypadkowo dowiedziawszy się o ryzyku, zrezygnował ze współpracy tuż przed główną modyfikacją ciała.
– Wiem. Korporacja musi zachować twarz. Nie bój się, znajdę kogoś zainteresowanego. Dopilnuj tylko, żeby Przyszłość mnie nie znalazła.
Rakha zwęża oczy, przygląda mu się badawczo.
– Gdzie będziesz szukać?
Ale Segren nie odpowiada. Zbyt wiele czasu stracił na rozmowę.
***
Strefa Zleceniobiorców trzeciego stopnia znajdowała się w najniebezpieczniejszej dzielnicy miasta. Gromadzili się tu ludzie dramatycznie potrzebujący pieniędzy, podejmujący się niemal każdej pracy. Powietrze było ciężkie nie tylko od smogu, lecz także od unoszącej się aury rozpaczy, biedy i braku nadziei. A wszystko ściśnięte do granic możliwości, przez co wyglądało niemal groteskowo. Speluny, motele, przybytki rozkoszy, rozświetlone poświatą z pokazywanych na telebimach reklam kałuże, pękające ściany i smutne twarze. Segren nie chciał tu przychodzić, ale nie widział innego wyjścia.
Miał wszczepiony w mózg niezwykle drogi chip przedoperacyjny, a w okolicach grasowali Łowcy z wykrywaczami nanoimplantów, więc nie zdziwił się, kiedy zauważył, że jakiś mężczyzna od pewnego czasu idzie za nim. Chodnikiem obok ruchliwej drogi, podziemnym przejściem i wąską uliczką pomiędzy budynkami, gdzie dwóch bezdomnych ogrzewało się przy płonącym koszu na śmieci.
Przyspieszył kroku. Mężczyzna z tyłu zrobił to samo i wyciągnął telefon. Widocznie nie miał zamiaru odpuścić.
Segren czuł rosnący powoli poziom adrenaliny. Naczynia krwionośne zwężały, mięśnie napięły się w gotowości, bicie serca przyspieszyło. Wyczulony słuch odbierał najdrobniejsze bodźce dźwiękowe, włącznie z nieregularnym oddechem natręta.
Ma słabą kondycję, pomyślał.
Skręcił w ciemną uliczkę i rzucił się biegiem w stronę majaczącej w oddali speluny. Niedaleko przed sobą dostrzegł Łowców, więc musiał odbić w lewo i nadrobić kawałek drogi. W końcu zgubił natręta.
Ale tym razem miał pecha. Drogę zagrodziło mu trzech mężczyzn. Byli od stóp do głów ubrani w skóry. Skórzane kurtki, spodnie, rękawice, buty oraz maski na twarzach. Dwóch z nich trzymało ręce z tyłu, jakby coś chowali. Trzeci – idący z tyłu pewny siebie dryblas – ostentacyjnie przekręcał między palcami ogromnej dłoni wielkim łomem. Najwidoczniej w przeciwieństwie do swoich towarzyszy nie czuł potrzeby ukrywania zamiarów. I to właśnie on kazał im się zatrzymać.
Segren od razu poznał, że to nie Łowcy, którzy działali samopas, tylko ludzie do wynajęcia, opłaceni najprawdopodobniej przez Przyszłość. Szybko jednak zmienił zdanie, bo agresorzy nie mieli zamiaru go oszczędzać. Mężczyzna z prawej wyrwał do przodu, unosząc z jednej strony do uderzenia pięść, z drugiej zaś chowając za biodrem paralizator. Był bardzo szybki. Ale nie wystarczająco dla Segrena, który doskoczył do rywala – uniemożliwiając tym sposobem cios pięścią – oraz błyskawicznie wykręcił mu drugą rękę z paralizatorem, i docisnął aktywowane urządzenie do lędźwi. Osiłek znieruchomiał, padł bezwładnie na ziemię i zadygotał, przeszywany spazmami śmierci. Drugi napastnik złapał w tym czasie Segrena z tyłu, wsuwając mu ramiona pod pachy i chwytając za kark. Teoretycznie z takiego chwytui nikt nie miał prawa się uwolnić.
Teoretycznie, bo Segren wywinął się i wbił mu palce w oczy.
Mężczyzna krzyknął przeraźliwie, złapał się za twarz i klęknął na ziemi. Pomiędzy dłońmi spłynęła mu krew, a na betonie powstała ciemna plama moczu, który widocznie znalazł w skórzanych spodniach lukę.
Ostatni uderzył podstępnie. Segren ledwo zdążył się uchylić, kątem oka widząc mijający o parę centymetrów głowę łom. Wykorzystał pęd nadany ciału i kopnął przeciwnika pod rękę, miażdżąc staw łokciowy. Olbrzym upuścił broń, stęknął i ruszył w kierunku Segrena, który zdążył w tym czasie złapać równowagę, podnieść paralizator i zamierzał nim usmażyć tępakowi mózg. Nie wziął jednak pod uwagę jednej kwestii. Coś go uderzyło tak, że z impetem wyrżnął o beton. W prawym barku poczuł eksplozję bólu. Spróbował wstać, ale jakaś siła go przygniatała. Dostał cios w łopatkę. Na ziemię kapnęła kropelka krwi. Czy to jego? Odwrócił się i zobaczył wykrzywioną z bólu twarz. Z krwawiącymi oczodołami. Z makabrycznie zmiażdżonym okiem, przylepionym do skórzanej maski jak ślimak. Ogarnięty furią ślepiec uderzał gdzie popadnie.
Segren z obrzydzeniem złapał za ledwie trzymające się oko i urwał je. Zyskał w ten sposób kilka cennych sekund. Wywinął się, wstał i skręcił bydlakowi kark, natychmiastowo ucinając nieludzkie zawodzenie. W tym czasie olbrzym wziął potężny zamach łomem i uderzył go w plecy. Segren chwycił oburącz za uszkodzoną rękę oponenta, szarpnął. Dźwięk urywanych więzadeł i gruchotanej doszczętnie kości był okropny. Ale olbrzym tylko stęknął i rzucił łomem celując mu w głowę. Chybił o włos, rozrywając kawałek skóry na ciemieniu. Zdyszany ruszył dokończyć dzieło, z groteskowo dyndającym, nienaturalnie wygiętym przedramieniem.
Skurwysyn musiał mieć wszczep wydzielający do organizmu ultramorfinę w momencie przekroczenia pewnego progu bólu. A on nie miał czasu na łamanie wszystkich kończyn oraz sprawdzanie długotrwałości i efektywności działania specyfiku.
Schyla się i podnosi łom.
Olbrzym na sekundę przystanął, jakby stracił pewność siebie, ale zaraz znowu ruszył, stękając coraz głośniej.
Segren postanowił zagrać na innym, bardziej wtórnym ludzkim komponencie – zaczął okładać łomem uszkodzoną rękę. Olbrzym był coraz wolniejszy, wszelkie jego desperackie próby obrony i uników spełzały na niczym.
Wreszcie upadł na kolana. Segren rąbnął z całej siły w dłoń, rękawica rozerwała się, śródręcze przestało istnieć, dwa urwane palce potoczyły się po mokrym betonie. Mocz, krew, pot i strach okazały się zbyt mocnym przeżyciem. Olbrzym spojrzał na okrwawiona kończynę. Zemdlał. Nie z powodu utraty krwi czy z ból, tylko z powodu szoku.
Segren upuścił łom i złapał się za głowę. Na szczęście krew już zakrzepła. Na plecach, dzięki kombinezonowi z elastycznych włókien, miał tylko małe rozcięcie. Za to prawy bark ćmił mocnym bólem. Pożałował, że nie ma choć ampułki zwykłej morfiny.
Obszukał ciała zamachowców. Wszyscy posiadali komunikatory konkurencyjnej korporacji. Jakimś sposobem Jedność dowiedziała się, że Segren ma wszczepiony w ciało chip przedoperacyjny. Zamierzali go zabić i wykorzystać mikroukład do własnych celów.
Spojrzał na czasomierz. Trzy i pół godziny.
***
Najbliżej siedzi łysy mężczyzna z wielkim nosem, o mętnych oczach i brzydkim uśmiechu. Wlewa w siebie alkohol, obmacując tutejszą pannę lekkich obyczajów. Przy pasie ma nóż w pochwie, zapewne nie tylko do samoobrony. Ramiona – wytatuowane prostackimi, kipiącymi agresją obrazami – chude i żylaste, ze śladami blizn, sugerują niechlubną przeszłość.
Segren przysiada się, nie pytając o pozwolenie. Robi to, bo ten człowiek nie kosztowałby go wyrzutów sumienia.
Ale będzie ciężko.
Zielonkawe, mętne oczy degenerata łypią na niego wściekle, nie wytrzymują jednak długo spotkania z bladoniebieskimi tęczówkami. Zrzuca z kolan dziwkę, klepie ją w prześwitujący spod batystowej tuniki zgrabny tyłek i odprowadza zawiedzionym spojrzeniem. Mięśnie żuchwy mocno pracują, na czole coraz wyraźniej pulsuje żyłka.
Segren wie, że potrzeby takich ludzi jak ten ograniczają się do picia, dzikiego rechotu, seksu i pieniędzy. Wie również, że wszelkie środki perswazji, w związku z nieobliczalnym temperamentem degenerata, mogą dać efekt odwrotny do pożądanego. Musi działaś szybko, mówić zwięźle i zrozumiałym językiem. I nie może okazać strachu, bo tacy jak on gardzą ludźmi słabymi psychicznie.
Kładzie na stole magnetyczną kartę pierwszej klasy. Mężczyzna otwiera szerzej oczy ze zdziwienia, ale trwa to może sekundę, po której znów przybiera groźną minę, pełną nieufności i agresji.
– Cipę mi wystraszyłeś – cedzi, lecz w jego głosie poza rozdrażnieniem brzmi również niezdecydowanie.
– Sam ją wygoniłeś.
– Bo się bała!
Cisza. Segren nic nie mówi, czeka.
Wytatuowany mężczyzna podnosi kartę, przysuwa do twarzy, mrużył oczy.
– Ile jest warta?
– Na razie nic.
– Pusta? – pyta głupio, mina znów mu tężeje.
– Mam propozycję.
– Mów. Ale ostrzegam, nie próbuj żadnych numerów.
Mężczyzna słucha, pije alkohol. Uśmiecha się; brudna skóra rozciąga się, odsłania niepełne uzębienie, wokół ust wyrastają zmarszczki mimiczne. Mętne oczy pozostają czujne, lodowate. Pod tatuażami na ramionach naprężają się mięśnie.
– Znam tę twoją Przyszłość – mówi. – Nie jestem zainteresowany.
Segren patrzy na czasomierz. Dwie godziny i pięćdziesiąt minut. Spogląda w stronę dziwki, która siedzi w rogu przy oknie. Nagle wydaje mu się delikatna i subtelna. Nie, niemożliwe.
– Bądźmy szczerzy – zwraca się do degenerata, świdrując go bladoniebieskim spojrzeniem. – To jest dla ciebie ogromna szansa. I nie pojawi się nigdy więcej. Zyskać możesz wszystko. Stracić niewiele. Wóz albo przewóz.
– Jaką mam gwarancję, że nie kłamiesz?
– Żadnej.
Zapada milczenie.
– Źle trafiłeś. Nie szukam pracy.
Nie ma szans na przekonanie go. Poczucie winy jest nieuniknione. Spogląda w stronę kobiety lekkich obyczajów. A może nie będzie żadnego poczucia winy?
Wstaje od stolika, mija zataczających się bywalców i siada naprzeciwko niej. Kobieta odwraca się zaskoczona, spuszcza wzrok, smutnieje. Segren momentalnie ocenia jej nastrój i swoje szanse. Podkrążone zielone oczy są smutne, przestraszone. Cera na twarzy jest niezdrowa, blada, półprzezroczysta, ponaznaczana niteczkami zielonawych i niebieskawych naczynek krwionośnych. Po bokach ust, tuż przy policzkach rozchodzą się płytkie, choć jak na jej wiek nietypowe zmarszczki.
Segren przedstawia się i kładzie kartę w celu sprawdzenia swoich przypuszczeń.
– Nimma – odpowiada kobieta, czerwieniejąc na twarzy.
Czyżby się pomylił?
– Tamten przygłup – wskazuje w stronę łysego – to twój facet?
Nimma zaprzecza głową.
Ale czy dziwka mogłaby być tak subtelna w wyglądzie i zachowaniu? Dostrzega to, czego dostrzec nie chciał. Oczy może i ma podkrążone, lecz ładne, z gęstymi rzęsami, o ujmującym spojrzeniu. Rysy buzi łagodne i kobiece. Usta niewinne.
Prostytutka to prostytutka.
– Mam dla ciebie propozycję.
I zaczyna się.
Nimma słucha uważnie, nie przerywając, nie dopytując o szczegóły. Segren tłumaczy dokładnie, przekonywująco, moduluje głos i dopasowuje swoje ułożenie ciała. O skutkach ubocznych wspomina bardzo niewiele, bagatelizuje je, umniejsza potencjalne ryzyko niemal do zera. Dla niej to światełko w tunelu, nadzieja na lepsze jutro. Wie, że przekonał ją i odczuwa z tego powodu ulgę. Jednak świadomość manipulacji, jakiej się dopuścił, zaczyna nieprzyjemnie ciążyć gdzieś w środku, jakby blisko serca.
Dziwka to dziwka.
Dawała się dotykać temu zepsutemu typowi, po piersiach, nogach i tyłu. Z pewnością odwzajemniała jego cuchnące, pełne śliny zwierzęce pocałunki. Wpuszczała jego oślizgły język i zapuszczała się swoim między niepełne uzębienie i chore na szkorbut dziąsła. Być może nawet pozwoliła mu się wyżyć niejednej nocy. I może kiedyś będzie miała z nim, niechcący oczywiście, dzieci, które wychowywane w patologicznych warunkach wyrosną na podobne do tatusia potworki.
Segren wzdrygnął się, spojrzał w jej smutne oczy, zerknął na delikatny, melancholijny uśmiech rysujący się na ustach. Pomyślał o Rakhi. Dostrzegał pomiędzy dwiema kobietami bliżej nieokreślone podobieństwo, prawdopodobnie w tym, że i Rakha, i Nimma były ładne, choć na ich urodzie swe piętno odcisnęły trudy codzienności i stres. Zastanowił się, czy ich losy mogłyby potoczyć się inaczej, czy ścieżki, jakie obrały, były determinowane przypadkowymi zdarzeniami, środowiskiem, w jakim się wychowywały, czy też predyspozycjami biologicznymi.
Spojrzał na Nimmę raz jeszcze.
Nie
Prostytutka to tylko prostytutka.
Nie powinna wzbudzać w nim litości. Ale wzbudzała i co gorsza, Segren poczuł również potrzebę zaopiekowania się nią. Bliższego poznania, przytulenia, pogłaskania, wyszeptania do ucha, że jakoś to będzie.
Wszystko przez to wysokie czoło i wielkie, zielone oczy z gęstymi rzęsami. Przez delikatnie rozchylone usta i zarumienione policzki, zroszone teraz od łez szczęścia. Od nadziei, którą w niej bezdusznie rozpalił.
Tylko, co z tego? To były jedynie pierwotne instynkty, powstałe miliony lat temu, potrzebne i zrozumiałe, ale wcale nie lepsze od palącego trzewia instynktu pożądania cielesnego. I pierwsze, i drugie można pokonać, zwalczyć, kiedy zachodzi taka konieczność, a teraz z pewnością zachodzi.
Nimma była zainteresowana propozycją, tylko to się liczyło. Nie musiała znać szczegółów. Dawał nadzieję w zamian za wolność. Tak to widział. Nie inaczej. Był jednorazowym dobroczyńcą.
Spojrzał na czasomierz. Dwie godziny. Musi iść, zanim przestanie wierzyć w swoje myśli.
***
Światło lamp miga po bokach, woda mlaska pod butami, do płuc wpada oczyszczane deszczem powietrze. Na twarzy rozbijają się krople zimne niczym dotyk lodu, w żyłach uderza z siłą tsunami adrenalina, przyjemnie znoszącą niemal do zera wszelkie ograniczenia jego ciała i umysłu.
Są tuż, tuż, dwóch ściga go na motocyklach, więc wbiega w wąską uliczkę i znika im z oczu w klatce schodowej. Wbiega na samą górę, starając się zgubić mężczyzn, ale to niemożliwe, bo wszyscy trzej posiadają tak samo jak on wszczepy do regulacji hormonalnej. Na dachu nie ma alternatyw. Jedyną możliwością jest skok na elewację sąsiedniego budynku. Robi to o mało nie skręcając stawu skokowego. Ogląda się i widzi, że dwóch z nich skoczyło za nim, trzeci zawahał się i został. Nagle deszcz tężeje i widoczność spada do kilkunastu metrów, więc Segren w ostatniej chwili rezygnuje z wbiegnięcia do środka i skacze z sześciopiętrowca na pojemnik pełen śmieci. Błyskawicznie się wygrzebuje, wyskakuje i pędzi przed siebie, skręcając to w prawo, to w lewo w nadziei, że deszcz przechyli szalę zwycięstwa na jego korzyść.
Z tyłu jednak nadal słychać dobiegające kroki ścigających go mężczyzn. Są jak natrętne muchy – dopóki ich nie pokona, nie dadzą mu spokoju. Jeszcze przez chwilę sprintuje, próbując szczęścia w podstępie, biegnąc raz górą, raz dołem, lecz za żadne skarby nie może zgubić ich na dłużej niż na parę sekund, a sił, mimo wcześniejszego uczucia niezniszczalności, ma coraz mniej. Zatrzymuje się więc i czeka. Wie, że szanse ma niewielkie. Na widok zbliżających się sylwetek uśmiecha się, rozprostowuje palce u rąk.
Walka nie trwa długo, jak zwykle przegrywa. To nie są zwykli ludzie. Jeden z oponentów łapie go z tyłu, drugi uderza w brzuch. Wielokrotnie. Po chwili pojawia się trzeci. Nadjeżdżają też dwa motocykle. Sprawa jest przesądzona, znowu ponosi klęskę.
Poddaje się i opuszcza hangar treningowy, udaje się do sektora głównego. Ma do załatwienia jeszcze jedną sprawę.
***
Pomimo ogromnego postępu technologicznego – możliwości modyfikacji ciała, wzmacniania mięśni, polepszania wydolności układów mających wpływ na kondycję fizyczną, leczeniu Alzheimera, poprawianiu pamięci, a nawet zwiększania o parę procent poziomu inteligencji płynnej – ludzkości nie udało się zapanować nad emocjami i ich stanami, nad poczuciem winy. Tego, co być może jako jedyne, poza zdolnością do abstrakcyjnego myślenia, odróżnia nas od zwierząt.
Segren stoi przed szeroką szybą, pali papierosa jednego za drugim. Po treningu jest wykończony fizycznie i nie ma siły na moralne rozterki. Jednak obiecał sobie, więc stoi i patrzy. To już siódmy dzień.
Do bielejącego od świetlówek pomieszczenia wchodzi kobieta, zastyga z tyłu i obejmuje go czule w pasie. Kładzie mu na ramieniu brodę, wtula się, zupełnie jak za dawnych lat, kiedy myślał, że nic nie jest w stanie ich rozłączyć. Widocznie się nie mylił.
Czuje ciepłotę jej ciała, rozpłaszczające się przyjemnie piersi, których tak dawno nie miał w dłoniach. Tuż przy policzku ciepły, słodki oddech, wreszcie na szyi miękki pocałunek.
– Przestań – mówi z irytacją w głosie.
Kobieta wzdycha.
– Dlaczego chcesz to oglądać? – pyta, niewiadomo już który raz.
Segren nie odpowiada ponieważ wie, że ona i tak nie zrozumie. Musiał tu być za to, co zrobił. Obiecał sobie przynajmniej taką pokutę, choć wcale nie liczył na zbawienie. Nie miał najmniejszych złudzeń, że mógł postąpić zupełnie inaczej, że miał alternatywę, nawet niejedną. Nic jednak nie może cofnąć czasu, tak samo jak nic nie może zabić jego uczucia do niej. Kobiety, która posłużyła się nim dla osiągnięcia własnych ambitnych celów. Ale ostatecznie, konstatuje, nie skazała go na zgubę, dała mu szansę, okazała miłość. Tak to widział. Bo w świecie pełnym zła nawet późne nawrócenie ma znaczenie, parafrazując nauki niektórych religii.
Panuje niemal kompletna cisza, ale za szklaną szybą z pewnością rozlega się istna demoniczna kakofonia. Podłączony do przypominającego inkubator stołu operacyjnego człowiek miota się na wszystkie strony niczym nieszczęśnik z zespołem pomrocznym podczas snu. Jest przyczepiony elastycznymi linami, które rozciągają się do pewnego momentu, a potem sztywnieją jak rozwijana smycz dla psa. Znajduje się w półmroku, więc widać niewiele. Segren od kilku dni czeka, aż wstanie i wejdzie w okrąg bladego światła, pulsującego parę metrów przed stołem operacyjnym.
Ale nic się nie dzieje.
– Źle wyglądasz – mówi z troską w głosie kobieta. – Powinieneś odpocząć od pracy. Weź sobie wolne.
Widział ją tylko podczas snów, które pojawiają się każdej nocy. Bladą twarz o galaretowatej cerze, jakby elastyczną maskę jarzącą się niczym świetlówka. Na niej pływały rybie oczy, mgliste, wielkie i wyłupiaste, obracające się we wszystkie strony jak dwie kauczukowe piłeczki, z wyblakłymi źrenicami na bielmach. Ust nie było w ogóle; tylko kontur otworu gębowego otaczający malutkie ząbki. W miejscu nosa dwie dziurki łypały organiczną ciemnością.
Za każdym razem budził się zlany potem, z przyspieszonym tętnem i zgrozą rosnącą w sercu i rozpływającą się po całym ciele niczym ropa po katastrofie platformy wiertniczej. Nie potrafił potem zasnąć, więc siedział, często od czwartej rano, patrząc odległym wzrokiem przez panoramiczne okno na śpiące miasto.
– Mało sypiam – pociąga papierosa, przeciera czerwone oczy.
– Może u mnie będzie lepiej? – pyta z nadzieją kobieta.
Segren wzrusza tylko ze zmęczeniem ramionami.
– Kto właściwie jest po drugiej stronie?
– Nikt ważny. Nie myśl o tym. Było, minęło.
– Kiedy tylko myślę, że to mogłem być ja…
– Okłamałam cię – wtula się w niego mocniej – a ty mi wybaczyłeś.
Odwraca się do niej, zagadkowo się uśmiechając.
– Tak, wybaczyłem ci Rakha.
Bo sam był nie mniejszym potworem.
Odwieczne pytanie: co też autor miał na myśli? Może ja jakiś tępy jestem, ale nie chwytam fabuły. Ot facet ćmi szluga gapiąc się w okno, wpada baba, ględzą o przyszłości przez duże P. Następnie facet idzie w plener, wyrywa gały, miażdży łapy, i takie tam atrakcje. Później prowadzi pasjonujące rozmowy negocjacyjne z opryszkiem, którego narzędziem walki jest pochwa na nóż (ten pewnie zastawił, by mieć na wódkę) i kurewką, następnie ćwiczy dostawanie wpierdolu w jakimś hangarze. W tle nieubłaganie upływa czas. Nadchodzi wielki finał. Facet ćmi szluga gapiąc się w okno, tym razem nie z wylotem na miasto, tylko demoniczną operację, przychodzi baba, czyli mamy konstrukcję klamrową, która jak sama nazwa wskazuje, ma spiąć nam fabułę. Dowiadujemy się, że facet babie wybaczył, bo sam też jest potworem. Kurtyna!
Stylistycznie też jakieś takie poetyckie, przerost formy nad treścią. Te wszystkie tsunami adrenaliny, łypanie organiczną ciemnością, i tak dalej. Nadmiar przymiotników, nawet okno nie mogło być zwykłym, pierdolonym oknem, musiało być oknem panoramicznym.
Teoretycznie z takiej dźwigni nikt nie miał prawa się uwolnić.
Teoretycznie.
Mężczyzna krzyknął przeraźliwie, złapał się za twarz i klęknął na ziemi. Pomiędzy dłońmi spłynęła mu krew, a na betonie powstała ciemna plama moczu, który widocznie znalazł w skórzanych spodniach lukę.
Ostatni uderzył podstępnie.
A co się w ogóle stało, że bohaterowi udało się wywinąć z tego nelsona? Bo dźwignia to to nie bardzo jest, ale mniejsza z tym. Gość go chwycił i nagle krew zalała mu twarz. Pasowałoby nieco rozjaśnić sytuację, bo niestety czytelnik jasnowidzem nie jest L
Nie z powodu straty krwi czy z ból, tylko z powodu szoku. – utraty albo upływu.
Przy pasie ma pochwę na nóż, zapewne nie tylko do samoobrony. – sama pochwą by się bronił?
Krisbaum, przesadzasz, nie było aż tak tragicznie. Fakt, że mistrzostwo świata to to nie jest, a i trochę filozofią zalatuje, ale idzie przeczytać.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Dzięki za wyłapanie błędów - poprawione.
Co do tekstu, to był to taki eksperyment i nawet spodziewałem się, że ktoś może to uznać za przerost formy nad treścią. Cóż, być może trochę przeaadziłem z przymiotnikami, choć osobiście sam lubię czytać takie fragmenty.
Jeśli chodzi o fabułę, to nadal nic bym nie zmienił. Ale Ty masz prawo do sarkazmu, pewnie.
Ależ ja nawet nie prosiłem o zmianę fabuły. Ja chciałbym tylko wiedzieć o co tu chodzi? Cóż takiego Segar miał wybaczyć Rakha (za cholerę nie podejmę się tego odmienić), po cholerę szukał żula, dlaczego zrezygnował z dziwki, czym jest Przyszłość, kto lub co, i dlaczego, wiło się na stole operacyjnym , i dlaczego Segar miał malo czasu?
Jedyne co z tego zrozumiałem, to że jacyś kolesie mieli ochotę na jego implanty, ale im napad stulecia nie wyszedł, bo zaliczyli wpierdol.
Ja zwyczajnie tego opowiadania nie rozumiem, może przez to, że jestem ze starej matury, i nie musiałem się uczyć tak, by odczytywać teksty według klucza.
I jeszcze co do tych przymiotników, które lubisz. Nikt ci nie broni, i czasem taki mocno plastyczny obraz jest na miejscu. Ale moim skromnym zdaniem, na początku opowiadania powinno być Hitchcockowskie pierdolnięcie, czyli coś co zaciekawi czytelnika, coś co zaintryguje go na tyle, by chciał zagłębić się w tekst do końca. Tu, zamiast tego, facet kurzy cygarety i gapi się w okno, czekając na kobietę. A opisu o tym wielce znaczącym wydarzeniu na kilkanaście linijek. Od razu przypomina się kultowa scena z Rejsu:
Widziałem taką scenę kiedyś... Na przykład, no ja wiem? Na przykład zapala papierosa, nie? Proszę pana, zapala papierosa... I proszę pana patrzy tak: w prawo... Potem patrzy w lewo... Prosto... I nic... Dłużyzna proszę pana... To jest dłu... po prostu dłu... dłużyzna, proszę pana. Dłużyzna..
Proszę pana, siedzę sobie, proszę pana, w kinie... Pan rozumie... I tak patrzę sobie... siedzę se w kinie proszę pana... Normalnie... Patrzę, patrzę na to... No i aż mi się chce wyjść z kina.
Ale oczywiście są gusta i guściki. Ja tam jestem niecierpliwy.
Wydawało mi się, że jasno z tekstu wynika, o co chodzi.
Wybaczyć miał to, że go wrobiła. Poza tym, czy naprawdę wybaczył, nie wiemy - koniec daje możliwość pewnej interpretacji. Nie szuka konkretnie żula, tak się tylko złożyło, że na niego trafił. Z dziwki nie zrezygnował, to ona jest w ostatniej scenie za szkłem. I tak dalej...
Widocznie niedokładnie przeczytałeś tekst, bo powyższe zrozumiała każda osoba, której dałem do przeczytania tekst(bez względu na to, czy się podobał, czy nie)
Gusta i guściki? Nawet nie zastanawiam się, co miałeś na myśli.
Krisbaumowi chodziło chyba o to, że jeden lubi pomarańcze, a drugi jak mu nogi śmierdzą:).