- Opowiadanie: PawcioMuzykant - Zbłąkane dusze

Zbłąkane dusze

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Zbłąkane dusze

Ponieważ jestem świeżo upieczonym użytkownikiem portalu, pragnę wszystkich serdecznie powitać.

Nazywam się Paweł Piwowar, mam 19 lat, a "Zbłąkane dusze" są, nie licząc paru miniatur literackich, moim pierwszym opowiadaniem. Warto zaznaczyć, że geneza powstania tegoż utworu jest ciekawa: W trzeciej klasie liceum, na zajęciach z historii, nauczycielka poleciła nam wykonanie prezentacji multimedialnych związanych z przerabianymi aktualnie tematami – ja jednak uznałem, że rzeczą zdecydowanie ciekawszą i pożyteczniejszą od "klepania" napisanych naprędce prezentacji będzie stworzenie opowiadania, którego akcja rozgrywać będzie się na tle wydarzeń historycznych. Tak powstały "Zbłąkane dusze", które teraz poddaję ocenie innych Użytkowników portalu. Wszelkie opinie i komentarze mile widziane.

Pozdrawiam i życzę miłego czytania.

PS. W wyniku problemów natury technicznyej, moje opowiadanie pojawiło się na stronie dwukrotnie. Za komplikacje przepraszam i proszę o usunięcie niepotrzebnej wersji.

 

4 maja 1940, Zatoka Rombakensfjord, północne wybrzeża Norwegii

 

"Przybądź do mnie o Mocy, wyzwól zgniły owoc mego istnienia, pozwól wyjść na świat temu, co się we mnie zrodziło. Niechaj wypełni się kielich oczyszczenia, niech zostanie zbroczon smrodem wisceralnej abominacji. Rozłup kamień tkwiący w mym wnętrzu, daj siłę materii i lekkość sumieniu. Przerwij cierpienia ciała, wyzwól od fizycznej frustracji, zawładnij nim tak jak władasz energią roślin i instynktem zwierząt".

 

Bez wątpienia, toaleta zawsze była miejscem pobudzającym do kreatywnego myślenia, a marynarz Jurek Strychalski nie był w tej materii ewenementem.

 

"Bo kimże jestem jak nie zwierzęciem? Tak jak one, objawiam światu swój brązowy metabolizm i tak jak one, brudzę świętą biel śmierdzącą, półpłynną ohydą wydobywającą się z otchłani mojego człowieczeństwa"

 

Nie wiedział, co było przyczyną jego niemocy – ograniczone i mało urozmaicone racje żywnościowe, a może stres żołnierskiego zycia który paraliżował perystaltykę jelit – jedno było dla niego pewne: Bóg przyglądając się starciom wojennym zapomniał o kontroli najbardziej podstawowych procesów ludzkości. A wiadomo, że ze zbędnym obciążeniem do wojaczki się nie idzie, toteż Jerzemu bardzo zależało na wyrzuceniu ciążącego balastu, tym bardziej że do zapowiedzianej akcji patrolowej pozostało niewiele czasu. Jako domorosły poeta wiedział również, że gdy wszystkie ziemskie metody zawodzą, należy uciec się do metod pozamaterialnych, toteż co chwila układał w głowie żałosne inkantacje do wszystkich znanych sobie bóstw, prosząc o usunięcie fizycznej niewygody.

 

"Proszę! Za coś mnie skazał, o boski panteonie? Nie zabrudziłem swojego sumienia plamą występku, więc za co mnie każesz? Za co to katharsis, skoro nie mam się z czego oczyszczać? Przeczyszczenia, przeczyszczenia potrzebuję!"

 

"Nic w życiu nie zrobiłem: żadnej rzeczy wybitnie dobrej, ale i żadnej wybitnie złej. Chyba nie każesz mnie Boże za te kilka żabek które lata temu rozkroiłem w przypływie młodzieńczej ciekawości? Albo za wyprawy z kolegami do naszej magicznej dziury?"

 

Ustał na chwilę w modlitwach, wspominając z uciechą dawne czasy na obozie niedaleko Wilna, kiedy to z grupą wyrostków na zmianę patrzył przez dziurę wydrążoną w ściance żeńskiej łaźni na mokre od stóp do głów niewiasty, pląsające w kłębach pary.

 

"Przecież nie wiedziałem, że to był turnus z wileńskiego seminarium. A poza tym, one same się prosiły, bo ich zachowanie nie było zbyt biblijne, no, chyba że wziąć pod uwagę Sodomę i Gomorę. Kto więc bardziej zgrzeszył, my, czy one?"

 

Chwilę rozmarzenia przerwały krzyki zza drzwi: – Jurek, pospiesz się! Mi też się chce!

 

– A co ci się chce, rzadkie czy gęste?

 

– Rzadkie!

 

– To rób do morza! Ja tu załatwiam sprawy wagi najwyższej!

 

– Ta, jasne, żeby mi jakiś fryc odstrzelił fujarę!

 

– Musiałby mieć teleskop zamiast lunety by namierzyć tego Twojego flecika! Idź już, bo nie mogę nic z siebie wydusić przy tym twoim trajkotaniu!

 

Wsłuchując się w odgłos kroków oddalającego się kompana, Jurek powrócił do swoich rozmyślań.

 

"Jestem zwykłym marynarzem, i nic w życiu nie dokonałem… czy więc bezczynność i zaniechanie też jest karalne? Jakby na to nie patrzeć, cała ta wojna jest efektem jednego wielkiego zaniechania… Więc to o to chodzi? Tego chcesz ode mnie? Większej aktywności? Brania spraw we własne ręce? Dobrze! Wystrzelam więc cały korpus szkopów, zatopię całą ich flotę, potem wyzwolę Polskę, zostanę politykiem, będę działał na rzecz pokoju i zwalczał komunizm. Ale aby to zrobić, muszę się najpierw wysrać!"

 

Coś w głebi jego trzewi zakotłowało, ruszyło się nieśmiało.

 

"To chyba działa", mówił w duchu. "Czuję coś, w głębi, jakieś poruszenie, coś w rodzaju drżenia, które trzęsie całym moim ciałem. Przemieszcza się we mnie jak pięść Boga. O pchaj Boże, pchaj, kiedy ja już nie mogę, to nadchodzi, tak, nadchodzi!"

Ładunek został spuszczony. Latryna zatrzęsła się z wielkim hukiem, skromna lampka zgasła na skutek przerw w napięciu elektrycznym. Radość Jurka była nieopisana. Frapujący był jednak dla niego fakt, że znalazł się leżąc na podłodze oblany zawartością klozetu, który rozpadł się na dwie części.

 

– Niemcy, Niemcy atakują! – dobiegł głos z zewnątrz – wszyscy w stan gotowości!

 

– Nawet wysrać się spokojnie nie dadzą – mruknął Jurek, podciągnął spodnie i zapinając pasek wygramolił się z latryny.

 

 

***

 

ORP Grom został trafiony bombą niemieckiego średniego bombowca typu Heinkel He 111. W wyniku trafienia przełamał się na dwie części, tak, że przypominał nieco okrętowy klozet, który na skutek siły uderzeniowej wybuchu pocisku pękł pod tyłkiem pewnego nieszczęsnego marynarza. Pilot owego bombowca mógł dobrze oglądać, jakie zamieszanie spowodował spuszczeniem swojego ładunku. Załoga ślizgała się po przechylonych częściach pokładu – niektórzy starali się wytrwać na pozycjach strzelając do nadpływających niemieckich łodzi, inni spuszczali na wodę szalupy ratunkowe i rozdysponowywali kamizelki ratunkowe pomiędzy tych wojaków, którzy nie zdążyli jeszcze w panice wyskoczyć za burtę. Wrak wystawał złowrogo znad tafli zatoki jak góra lodowa, wewnątrz której dopełniał się los duszących się żołnierzy. Pozostali, przeprowadzali na powierzchni wody szaleńczy odwrót w stronę nadpływającego ku miejscu katastrofy HMS "Aurora", który dążył im z odsieczą. Po zaledwie dwóch minutach, na wraku nie było już żywej duszy. Z jednym wyjątkiem.

 

***

 

 

Oczom trzyosobowej załogi niemieckiej łodzi patrolowej ukazał się niecodzienny widok. Statek wroga, wcześniej zniszczony przez samoloty, złamany w pół, zanurza się powoli w wodach norweskiego fjordu. Na szczycie jednej z tonących połów wraku staje młody marynarz z karabinem w dłoniach. Było już za późno na jakąkolwiek reakcję. Hans, Friedrich i Udo wyzionęli ducha dosięgnięci przez naboje z karabinu Polaka. Wypadli z łodzi, tocząc krew z przestrzelonych głów. I tak właśnie, poszli na dno, ramię w ramię z zabitymi Polakami z ORP Grom. Krew nadludzi zmieszała się w lodowatej norweskiej zatoce z krwią podludzi. Jak widać, Natura nie uznaje podziałów – rybom jest obojętne, kogo zjedzą.

 

 

 

***

 

– Jestem ręką Boga! – wrzasnął natchniony Jurek, stojąc na wierzchołku tonącego wraku, po zastrzeleniu całej załogi niemieckiej łodzi – żołnierz strzela, pan Bóg kule nosi, wy faszystowskie sku**iesyny!

Poczuł świst naboi przelatujących koło ucha – widać któryś z Niemców na brzegu ma rozregulowane celowniki – to również uznał za znak od Boga.

 

Odwrócił się do przeciwległej krawędzi okrętowego kikutu, skąd można było dostrzec zbliżającą się Aurorę. Skoczył na główkę kilka metrów w dół, do wody, po czym szaleńczym kraulem podążył ku sojuszniczemu krążownikowi, na którego wychodzili już ocaleni z katastrofy. Usłyszał gdzieś w oddali warkot silników myśliwca – "oby to byli nasi", pomyślał. Niestety, tumult strzelających ckm-ów rozwiał jego nadzieje. Unosząc na moment głowę z wody, ujrzał kilku postrzelonych żołnierzy spadających z drabinki prowadzącej na pokład okrętu.

 

"No nieżle, nieźle, Boże, ale nie ułatwiasz mi w ten sposób sprawy!".

 

Niemieckie myśliwce wykonały manewr skrętu i uszom Jurka znów dał słyszeć się chlupot upadających na wodę ciał. Słyszał go całkiem wyraźnie, więc zdał sobie sprawę że musi być coraz bliżej celu. Zabrzmiały okrętowe działa, pragnące pozbyć się natrętnych jak muchy Messerschmittów. Warkot silników znów przybierał na sile. Tym razem jednak, stawał się niepokojąco głośny, o wiele głośniejszy niż uprzednio. Jurek uniósł głowę. Trójka niemieckich myśliwców, jak trzy brunatne wampiry, zbliżała się w jego kierunku. Zgiął się szybko w zgrabnym scyzoryku i głową w dół zaczął zanurzać się w zatoce. Miotał się w wodzie jak piskorz, ale mimo całkiem dużego rynsztunku miał problemy z zanurzeniem. Pożałował, że nie zostawił sobie w trzewiach odrobiny dodatkowego ciężaru. Wątpliwości przerwał stukot nabojów wystrzelonych w jego stronę. Poczuł paraliżujący ból w kilku miejscach obydwu nóg, a woda dookoła niego zakotłowała krwistą czerwienią. Jurek chcąc krzyknąć, w bezwarunkowym odruchu napił się wody, zakrztusił się i zapominając o spokoju zaczął szaleńczo ruszać rękami, chcąc wydostać się na powierzchnię. Trudno bowiem zachować spokój gdy słona woda dostająca się do ran postrzałowych była odczuwana jako milion zaostrzonych sztyletów. Jurek tracił powietrze, które uciekało z jego ust kawalkadą bąbelków. Na skutek ujemnej pływalności spowodowanej opróżnieniem płuc z powietrza, zaczął się w końcu zanurzać. "Rychło w czas", zabrzmiała w głowie Jurka ironiczna myśl, przebiwszy się jakimś cudem między przerażającym bólem trawiącym jego nogi. Opadał coraz niżej, a im niżej tym szybciej. Ciśnienie zaczęło być coraz bardziej miażdżące. Z jego uszu pociekła krew, płynąca z pękniętych błon bębenkowych. Jurek tracił przytomność, a w miarę jej utraty, coraz silniejsze były drgawki trzęsące jakby od środka całym jego ciałem. Drgawki zdawały się uśmierzać ból, odganiać skurcze przepony domagającej się wypełnienia płuc powietrzem, sprawiały że Jurek tracił czucie we wszystkich swoich członkach. Gdy czucie minęło całkowicie, Jurek wziął głęboki oddech.

 

***

Marynarz Jurek, jako żołnierz, przez cały okres służby liczył się z rychłym nadejściem śmierci. Śmierć podąża za oddziałami jak sęp za umierającą ofiarą, mając nadzieję na obfite żniwo. I choć Jurek nie mógł pochwalić się bitewnym doświadczeniem, ani też liczbą lat na karku, pogodził się z perspektywą wczesnego opuszczenia ziemskiego padołu, choć, mimo wszystko, wolałby dożyć spokojnej, spełnionej starości. Tak czy owak, nie bał się śmierci, rozpatrywał różne scenariusze tego w jaki sposób mógłby umrzeć i co zobaczy po drugiej stronie. Jednak nie spodziewał się nigdy, że pierwsze chwile niematerialnegp życia upłyną mu w tępym przyglądaniu się swojemu martwemu ciału opadającemu wgłąb norweskiej zatoki. Twarz młodego człowieka, tyle razy oglądana w lustrze, teraz patrzyła się bezwyrazowymi oczyma wprost na duszę, która przez 20 lat była jej właścicielem, jakby chciała wykrzyczeć w pośmiertnej bezsilności "Ratuj mnie!". Ciało zginęło w mroku, Jurek oderwał wzrok od ciemnoniebieskiej otchłani.

Żadnego świetlistego tunelu, żadnego anielskiego orszaku ani też piekielnych oddziałów, które miałyby stoczyć bój o kolejną istotę która dołączyła do świata zmarłych. Brak jakiejkolwiek transcendentalnej formy wyższej świadomości. Tylko woda, zewsząd woda.

"No to świetnie wprost, wspaniale" myślał Jurek "czyżby wszystkie wizje nieba były tylko mrzonką filozofów? Wszystkie traktaty, dyskusje, całe moje poglądy na temat zaświatów przepadły chyba w wodach morza razem z moimi zmasakrowanymi zwłokami", dywagował Jurek, dryfując w morskiej toni. Poruszył rękami, by wypłynąć na powierzchnię, machał nimi jak ptak, usiłując wydostać się spod wody – działanie owo przyniosło marne efekty, gdyż tafla zatoki nie przybliżyła się ani trochę. Skoncentrował swoją uwagę na odblaskach światła odbijających się na falach wody – i ku jemu zdziwieniu – ruszył z wolna w tymże kierunku nie robiąc nic i bez jakiegokolwiek wysiłku.Wynurzył głowę z zatoki i powodowany ziemskim przyzwyczajeniem, spróbował zaczerpnąć powietrza – owszem, sztuka ta udała mu się – wykonał kilka głębokich oddechów, lecz miał pewne dziwne przeświadczenie, że oddychanie jest czymś bardzo niekomfortowym i nienaturalnym, ponadto zastanawiał się, czy oddech rzeczywiście został wykonany, czy był jedynie efektem autosugestii. Zaprzestał więc tego, co okazało się zachowaniem wielce stosownym, gdyż odczuł komfort i mógł skupić się na tym, co działo się na powierzchni. Rzeczą, która go uderzyła był fakt, że obrazy napierały na niego ze wszystkich stron – było to zaiste niesamowite uczucie, ponieważ bez obracania głową widział panoramę zatoki, a na niej oddalającą się Aurorę, ciała marynarzy unoszące się na powierzchni i niemieckie łodzie kierujące się w kierunku brzegu. Gromu nie zauważył – wzorem zabitych członków jego załogi kierował się już do miejsca swego pochówku – na dno fjordu. Widok tragiczny, choć odpowiedni do sytuacji – tak kończą się bitwy morskie – ciała, łodzie, krwiście czerwona woda. Wszystko dobitnie fizyczne i normalne. "A ja przecież jestem martwy! Jestem pieprzonym duchem który opuścił na zawsze swoje ciało, i dalej sterczę tutaj jak kołek. Coś jest nie tak. Duchy nie zostają na ziemi. "

"A może nieba trzeba poszukać?" pomyślał Jurek. Uznając że logiczną rzeczą jest szukać nieba, jak sama nazwa wskazuje, na niebie, gdzieś u góry, ponad chmurami – pomyślał więc o pionowym ruchu w kierunku chmur, i natychmiast ruch ten wykonał.

Skupiając wzrok na niebieskich fragmentach nieboskłonu przebijających się przez chmury leciał do nich jak rakieta krzycząc swoim niematerialnym gardłem – "Boże, lecę do Ciebie!"

 

4 maja 1940, Stratosfera – 25 km nad powierzchnią Ziemi

 

"Boże, szykuj mi miejsce w rajskim ogrodzie!"

 

4 maja 1940, Mezosfera – 67 km nad powierzchnią Ziemi

 

"Anioły, szykujcie me łoże wśród łąk Edenu! Wypełnijcie rzeki wytrawnym winem, zasadźcie drzewa rodzące złote jabłka i karmazynowe czereśnie!"

 

4 maja 1940, Egzosfera – 678 km nad powierzchnią Ziemi

 

"Anielice! Odgarnijcie czarną suknię kosmosu i ukażcie niebiańskie wdzięki pozazmysłowych orgii w boskim, marmurowym pałacu! Otwórzcie swoje anielskie uda dla kolejnej zbłąkanej duszy! Nadchodzę, Niebiosa! Na chwałę wiecznej rozkoszy!"

 

4 maja 1940, orbita Saturna, około 1277 mln kilometrów od Ziemi

 

" Kurna, coś tu rzeczywiście jest nie tak" – stwierdził Jurek, unosząc się w przestrzeni kosmicznej w cieniu ogromnego gazowego olbrzyma.

"Robi wrażenie, skurczybyk, ale chyba nie do końca o to mi chodziło, Boże."

 

 

"Boże?"

 

 

"Halo?"

 

 

"Odbiór"

 

 

"Jest tu kto?"

 

 

"No to jestem w czarnej dupie."

 

Po obleceniu połowy Układu Słonecznego i powiadomieniu chyba wszystkich znanych sobie bóstw o rychłym przybyciu do krainy umarłych, Jurek nie miał już siły na układanie wzniosłych poematów. O ile lot nad powierzchnią Księżyca był równie interesujący jak fruwanie wokół Marsa, to mijając kolejną planetę bez odbierania jakiegokolwiek sygnału od Boga Jurek był już mocno poddenerwowany. Zdążył już przyzwyczaić się do specyfiki życia pozamaterialnego – poruszanie się za pomocą myśli lub odbieranie panoramicznego obrazu 360 ° było zajmujące tylko do pewnego momentu. Teraz czuł bezradność i uczucie braku sensu, gdyż wszystko wskazywało na to, że był sam we Wszechświecie.

 

 

7 maja 1940, rynek w centrum Narwiku

 

W okupowanej Norwegii życie toczy się z pozoru normalnie. Miejscy handlarze rozkładają swoje stragany przy kamieniczkach, wydają z siebie różnorakie okrzyki mające zachęcić przechodniów do dokonania zakupu. Ci, przechodzą wzdłuż straganów i jak gdyby nigdy nic dokonują oględzin towaru, sprzeczają się ze sprzedawcą, by wynegocjować jak najkorzystniejsze dla siebie ceny. Ulicami przejeżdżają mieszczanie na dostojnych bicyklach, chodnikami spacerują panie w eleganckich sukniach z równie eleganckimi kawalerami, prowadzącymi ich do kawiarni. I tylko parę szczegółów zdradza fakt, że coś jest nie w porządku. Panowie w szaroburych mundurach z karabinami przewieszonymi przez ramię niezbyt wkomponowują się w krajobraz starego miasta. Jeden z nich podchodzi do straganiarza, podnosi jeden z leżących na straganie pomidorów, przygląda mu się dokładnie wyciągając go na wysokość oczu, po czym rzuca nim z impetem o ziemię przed stopami handlarza. Drugi z panów w mundurze podważa kolbą karabinu całą skrzynkę pomidorów, zrzucając ją w ten sposób na bruk. Po chwili do pomidorów rozsypanych na chodniku dołącza sam straganiarz, a krew z jego rozbitej głowy miesza się z sokiem zmiażdżonych warzyw.

Życie w mieście toczy się dalej. Nikt nie dostrzega jęczącego z bólu handlarza, jak gdyby był niewidzialną, zbłąkaną duszą.

Nieszczęsny handlarz nie był owego dnia jedyną zbłąkaną duszą na norweskim rynku. Niczym trędowaty żebrak, błagający ludzi o drobniaki na chleb, kręcił się między przechodniami młody, polski marynarz, zmarły przed trzema dniami w katastrofie okrętu. I tak samo jak żebrak, prosił ludzi o drobną przysługę – nie o pieniądze, lecz o sam fakt zauważenia. I choćby znalazł się choć jeden altruista, skory do pomocy w ciężkich czasach okupacji, nie mógłby mu pomóc – transparentność marynarza Jurka była permanentna i nieodwracalna. Na nic zdały się próby rozbijania witryn sklepowych – przezroczyste ręce przenikały przez szkło jak nóż przez masło. Nie pomogło też szczypanie i klepanie mijanych ludzi – skoro nie zauważają pobitego handlarza leżącego na bruku, tym bardziej nie zauważą zagubionej duszy, która z definicji i z natury jest dla nich niewidzialna.

Zrezygnowany Jurek przysiadł przy dochodzącym do siebie straganiarzu, opierając się o ścianę kamienicy. Równie dobrze mógłby tego nie robić i po prostu zawisnąć w powietrzu w tym samym miejscu, ale ludzkie przyzwyczajenia były wciąż dla Jurka bardzo silne. I tak trwali przy sobie przez parę chwil – dwa niewidzialne duchy – i nie wiadomo, czyj los był tragiczniejszy.

 

– Wiesz, mój drogi nieszczęśniku – zagaił do handlarza Jurek – wiem że i tak mnie nie słyszysz, ale powiem ci coś bardzo ważnego, tak czy owak – jesteś chyba jedyną osoba w tym przeklętym świecie, która wie, co czuję.

 

-Nie do końca, przyjacielu – Jurek wzdrygnął się, bo zdawało mu się, że handlarz nie poruszył ustami, a mimo wszystko Jurek usłyszał jego głos.

 

– Słucham? Słyszysz mnie?! – wykrzyczał wręcz, pochylając się nad handlarzem zajętym zbieraniem do torby owoców, które ocalały po interwencji SS-mannów.

 

– Durniu! Tu patrz! – Jurek wykonał prośbę tajemniczego rozmówcy. Stał naprzeciwko niego młodzieniec o rumianej twarzy i lśniących blond-włosach.

 

– Yyyy.. Cześć? – zaczął nieśmiało marynarz.

 

-No cześć – odparł wesoło młodzieniec – masz problem, co nie?

 

– No mam… ale zaraz… – Jurek zmarszczył brwi – czy ty też… jesteś… martwy?

 

– Jakże nie lubię tego wyrażenia! O wiele bardziej preferuję określenie; rozstałem się z ziemskim żywotem. Jeśli o to ci chodziło, to moja odpowiedź jest twierdząca.

 

– To wspaniale! Cudownie wręcz! Myślałem, że będę pałętał się po tym przeklętym padole po wieki, i to sam jak palec! Ty też jesteś może z "Gromu"? Nie widziałem cię na pokładzie.

 

– Nie, niestety nie.

 

– Kim więc jesteś?

 

– Opowiem ci, ale nie tutaj. – Młodzieniec chwycił Jurka za ramię, i po chwili, obydwoje zdematerializowali się.

 

 

7 maja, 1940, szczyt klifu we fjordzie Rombakken.

 

– O tak, tu warunki są znacznie lepsze – rzekł młodzieniec, trzymając wciąż Jurka za rękaw niematerialnego, marynarskiego munduru. Obydwoje siedzieli na wysokim klifie – jednym z wielu okalających fjord Rombakken – arenę niedawnej tragedii Gromu. Dzień był pochmurny – czasami tylko słońce przebijało się swoimi promieniami przez ciemne kłęby chmur zalegające nad Narwikiem. Pogoda była bezwietrzna – wody zatoki mąciły jedynie mewy polujące na ryby, bądź relaksujące się, dryfując na powierzchni.

 

– Jezu Chryste, co to było?

 

– Efektywniejsza forma translokacji, mój drogi.

 

– Ciekawe.. że też wcześniej na to nie wpadłem…

 

– To normalne, mój drogi, jesteś tu nowy.

 

– Tu? Znaczy się, w świecie martwych?

 

– A ten znów z tymi martwymi! Możesz nie używać tych wyrazów w odniesieniu do nas?

 

– Ale dlaczego? Przecież obydwoje umarliśmy, sam to potwierdziłeś.

 

– Nasze ciała umarły, ale my wciąż żyjemy, i żyć będziemy. To, że nie dysponujemy już tą zakrwawioną kupą mięsa, nie znaczy, że mamy nazywać siebie martwymi. Nie bądź frajer.

 

– No dobra.. powiedzmy że rozumiem. To powiedz mi, kim jesteś?

 

-Jestem kimś w rodzaju przewodnika. Moim zadaniem jest nieść pomoc takim jak ty.

 

– Serio? Naprawdę mi pomożesz?

 

– Nie, żartowałem, tak naprawdę to jestem tutaj żeby dać ci fałszywą nadzieję na wyjście z twojej gównianej sytuacji, co, jak widać, udało mi się. Jednym słowem, możesz czuć się wydymany.

Młodzieniec, stwierdziwszy to, zniknął, pozostawiając po sobie jedynie skromną smugę światła.

 

-NIE! WRACAJ TUTAJ, BŁAGAM! – wrzasnął zrozpaczony Jurek – NIE ZOSTAWIAJ MNIE! – w głosie Jurka czuć było szok i uczniacką bezradność. Wyciągnął przed siebie rękę wkładając ją w świetlaną smugę, chcąc pochwycić młodzieńca i przyciągnąć do siebie z powrotem. Nic to niestety nie dało.

 

– No przestań się już mazać – rzekł młodzieniec wylatując zza drzewa.

 

– Jezu Chryste, nie rób mi tego więcej! O mały włos a bym wyzionął ducha! – rzekł Jurek z ulgą w głosie, a uświadomiwszy sobie nieracjonalność ostatniego stwierdzenia, popatrzył się na siedzącego już przy nim młodzieńca, po czym obydwoje wybuchnęli śmiechem.

 

– Dobry jesteś! – stwierdził młodzieniec z uznaniem – lubię takich, nie to co inni – załamują tylko ręce, mówią jacy to oni biedni, jak się boją i jacy są zagubieni.

 

– Inni powiadasz… Wielu już pomogłeś?

 

– Trochę ich było, ale to nie ma w naszym wypadku znaczenia – skoncentrujmy się na tobie.

 

– Ale zaraz zaraz.. Powiedz mi coś jeszcze o sobie.. Widzę, że również umarłeś młodo?

 

– Nie, umarłem w wieku 84 lat.

 

– Słucham? Nie żartuj sobie ze mnie, już dość mi narobiłeś strachu.

 

– Nie żartuję, umarłem w wieku 84 lat, na zawał.

 

– To dlaczego wyglądasz jak młodzian?

 

– A dlaczego nie? Czemu miałbym straszyć inne dusze moją pomarszczoną, starczą twarzą, skoro mogę przybrać każdą postać? Tak się składa że za życia o wiele lepiej czułem się jako człowiek młody, więc po śmierci przybieram mój wygląd z czasów gdy miałem dwadzieścia parę lat.

 

– Zaraz zaraz… mówisz.. Każdą?

 

– No jasne że każdą! – stwierdził młodzieniec, zamieniając się w ogromnego, soczystego ogórka.

 

– O w mordę… – rozdziawił usta Jurek

 

– Nieźle, co? A to tylko początek – skwitował młodzieniec, powracając do ludzkiej postaci.

 

– Mówisz że umarłeś w wieku 84 lat… może więc nie powinienem być z tobą na ty?

 

– Daj spokój. W zaświatach nie ma podziału wiekowego.

 

– Dlaczego? – Bo czas nie istnieje, nie ma żadnych wskaźników które pozwalałyby nam go mierzyć, a zresztą, po co to komu?

 

– Jak to nie ma czasu? Przecież widzę, że jest, właśnie zmierzcha.

 

– No tak, bo wciąż tkwimy w świecie fizycznym, a w twojej obecnej sytuacji jest to najbezsensowniejsze rozwiązanie.

 

– Zdążyłem zauważyć… Myślisz, że nie próbowałem się stąd wydostać?

 

– Wiem, że próbowałeś. Oglądałem sobie twoje poczynania z boku.

 

– Jak to, oglądałeś? I nie zareagowałeś? Byłem w stanie niewysłowionego marazmu, a ty sobie mnie po prostu podglądałeś?!

 

– Oj, nie rzucaj się, chciałem zobaczyć, jak sobie poradzisz.

 

– No i jak sobie radziłem?

 

– Nawet nieźle, powiem ci. Wiedz, że takie rajdy poprzez wszechświat w poszukiwaniu rzekomego "portalu do nieba" są typowe w takich przypadkach, a ty dość szybko zorientowałeś się, że nie tędy droga.

 

– Niezmiernie się cieszę z osiągniętych już na wstępie wyników, niemniej jednak pragnąłbym kontynuować moje… nauki i cieszę się że mi pomagasz, jednak dręczy mnie jedno pytanie.

 

– Wal.

 

– Dlaczego mi pomagasz? Kim jesteś? Aniołem Stróżem?

 

– Nie powiem ci tego teraz. A co do tego Anioła, to bez przesady, proszę cię.

 

– Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć? Jesteś może związany jakimiś ślubami? To moża jakaś wielka, metafizyczna

tajemnica?

 

– Nie. Po prostu nie chce mi się tego tłumaczyć. A teraz nie gadaj już i słuchaj. Wiesz dlaczego nie możesz odnaleźć nieba?

 

– Dlaczego?

 

– Bo jest na ziemi coś, co bardzo mocno cię tutaj trzyma i nie pozwala zaświatom się uwidocznić. Nie masz jakiś niedokończonych interesów?

 

– Hm… nie. Choć, w sumie… Kajetan, mój kumpel z okrętu jest mi winien flaszkę, ale z tego co widziałem, to również zginął.

 

– Nie, nie, nie… chodzi mi o ziemskie interesy! A tą flaszkę możesz równie dobrze odebrać w zaświatach! A więc?

 

– Nie, nic.

 

– Hm… Niespełniona miłość?

 

– Hm… Nie… chyba nie…

 

– A może spełniona, z którą nie chcesz się rozstawać?

 

– Nie.. – Na pewno?

 

– Na pewno.

 

– To powiedz, jak oceniasz swoje ziemskie życie? Uważasz je za udane?

 

– Szczerze mówiąc, to nie.

 

– Dlaczego?

 

– Po prostu… nic w życiu nie osiągnąłem.

 

– Jak to, przecież zginąłeś za ojczyznę!

 

– Aaaa tam, sranie w banie, miałem o wiele większe ambicje. Od dziecka pragnąłem być kimś poważanym, znanym, lubianym. Kimś podziwianym za to czego dokonałem. A planowałem dokonywać rzeczy wielkich, bo przecież mamy czasy sprzyjające czynieniu wielkich rzeczy – tyle zła do zwalczania, tyle wrogów do pokonania, tyle ludzkich błędów do naprawienia. Chciałem być bohaterem narodów, chciałem by moja młodość stanęła pod znakiem romantycznej walki o wolność, a starość pożytecznej działalności na rzecz wyzwolonej ojczyzny. A skończyłem na dnie norweskiego fjordu, z dala od domu, moje ciało zamiast spocząć koło dziadka Piłsudskiego na Wawelu zostanie pożarte przez pieprzone pstrągi, a jedyna rzecz która naprawdę mi się udała, to porządnie się wysrać.

 

Usta młodzieńca wykrzywiły się w niemym zakłopotaniu.

 

– Taaak… ciężka sprawa…

 

– Z tego i ja zdaję sobie sprawę – rzucił zaniepokojony Jurek.

 

– Wiesz, opowiem ci jak to było z poprzednimi. Tak się złożyło, że trafiały mi się jednostki o mniejszych aspiracjach, zazwyczaj wystarczało przedsięwziąć doraźne środki, by usunąć niewygody gryzące ich sumienie i bramy niebios stały dla nich otworem. Wiesz, jakieś ziemskie zaszłości i niesnaski; weżmy przykład pewnego trzynastolatka z Angli, który zginął podobnie jak ty, w wodzie. Utopił się w sadzawce.

 

– I jego śmierć była powodem jego zagubienia?

 

– Nie nie, to taka dygresja. Daj mi skończyć. Jego problem za życia było to, że był prześladowany w szkole i to najgorzej jak tylko się dało – przez uczniów i przez nauczycieli. Jak widzisz, niektórzy mają bardziej przesrane niż ty. Znalazłem go jak siedział na kamieniu przy leśnej dróżce na obrzeżach Birmingham, strapiony i płaczący pozamaterialnymi łzami. Jego ziemskie wspomnienia były tak silne, że uziemiły go na dobre na tym padole, nie dając zapomnieć o smutkach życia. Pogadałem, pocieszyłem go i zacząłem terapię. Nauczyłem go zmieniać postać w dowolny sposób, a następnie jak ukazywać się ludziom w snach. Reszty chyba możesz się domyśleć. Mały miał tak zrytą wyobraźnię, że gdy zaczął przybierać wymyślone przez siebie kształty, to gdybym miał dupę, to bym się chyba zesrał.

 

– Gdybyś miał dupę? Przecież masz.

 

– Widzisz, fakt posiadania dupy w naszym stanie to tylko kwestia umowna – wynika albo z przyzwyczajenia wyniesionego ze świata fizycznego, tak jak to jest w twoim przypadku, albo tak jak w moim – dupa pełni funkcję jedynie estetyczną – po co mam wydalać, skoro nie muszę spożywać? Dusza nie posiada metabolizmu. A z racji mojego zajęcia, to znaczy, pomagania zagubionym duszom, wolę posiadać wszystkie cechy morfologiczne przedstawiciela gatunku homo sapiens, by inni nie uciekali na mój widok. Rozumiesz mniej więcej?

 

– Chyba tak. A jak skończyła się historia chłopca z Birmingham?

 

– Cóż, jak powiedziałem, mały miał niebywały talent transmutacji i w pełni go wykorzystał. Nawiedził paru chłoptasiów którzy go dręczyli i cóż – paru z nich obudziło się z krzykiem pośrodku nocy, farbując pościel na brązowo. Ale herszta męczącej go bandy zostawił sobie na sam koniec. Normalnie wisienka na torcie. Nie nękał go w nocy, tylko śledził go, krok w krok, czekając, aż zaśnie z nudów podczas zajęć w szkole. I wtedy uderzył – przybrał najbardziej psychodeliczną, chorą postać, jaką tylko był w stanie stworzyć w swojej imaginacji. Wnioskuję to po reakcji łobuza – krzyknął tak głośno, że nauczycielka wypuściła z rąk doniczkę, i zesrał się z tak potężnym pierdem, że miało się wrażenie, że ktoś spuścił bombę na budynek. Normalnie okna się zatrzęsły.

 

– Wyobrażam sobie.

 

– Doprawdy? Jakim cudem?

 

– Przypomniało mi to pewne wydarzenie z moich ostatnichch, ziemskich chwil, ale nie chcę o tym mówić.

 

– Dobrze, dobrze. Po całym tym zajściu łobuz stał się pośmiewiskiem całej dzielnicy, jak zresztą można się domyśleć. Chłopiec za to, uznawszy, że nie ma już nic do roboty na tym świecie, odszedł tam, gdzie my wszyscy chcemy pójść. Do nieba.

 

– Piękna, piękna historia. Można uznać, że łobuz ów, miał potem przesrane!

 

Dwie dusze siedzące na zboczu norweskiego klifu znów zaczęły zanosić się śmiechem.

 

– Dobra, żarty na bok – rzekł z rezerwą Jurek – jak sprawa ma się ze mną?

 

– No widzisz, z tobą problem jest dużo poważniejszy. Z tego co wywnioskowałem z twojego opisu, pragniesz czegoś więcej, niż zemsty na kilku wyrostkach. Twoje pragnienia mają zasięg dość… światowy.

 

– Masz jakiś pomysł, jak teraz te plany zrealizować?

 

– Ciężko powiedzieć… Jako dusza nie możesz oddziaływać na świat fizyczny, więc wybijanie niemieckich żołnierzy jeden po drugim raczej nie jest możliwe.

 

– Ale ukazywanie się komuś w snach jest możliwe?

 

– Jak najbardziej. Sny to taki portal między fizycznością a duchowością, krótko i prosto mówiąc.

 

– Hmmm – Jurek zamyślił się na chwilę – mógłbyś mnie więc nauczyć, jak zmieniać postać?

 

– Oczywiście, że tak.

 

 

1 czerwca 1940, pokój Adolfa Hitlera w wilii pod Berlinem.

 

Światło lampki stojącej na stole rozświetla nieśmiało mrok panujący w średniej wielkości, skąpo ozdobionym pokoju. Pod ścianą stoi łóżko, nienagannie zaścielone, obok łóżka szafka nocna, na niej ampułka z niewielkimi tabletkami nasennymi i szklanka do połowy wypełniona wodą. Na ścianach żadnych obrazów, tylko białe tapety urozmaicone skromnymi, ledwo widocznymi pasiastymi szlaczkami. Jedynie ściana przeciwległa do łóżka nosi na sobie mapę Europy. Na mapie dzieje się jednak coś niepokojącego. Ciemna plama zajmuje połowę obszaru kontynentu, jakby ktoś wylał nań całą puszkę atramentu. Europa od Norwegii aż po Węgry przykryta ową granatową plamą. Naprzeciw mapy stoi człowiek odpowiedzialny za ów stan. Odziany w paradny mundur, gładzący zaczesane na jeden bok czarne włosy. Światło spoczywa jasnym odbiciem na jego kwadratowym wąsiku. Autor zniszczenia nieznanego wcześniej ludzkości. Kiwając głową w podziwie, odwraca się od mapy, po czym zdejmuje mundur, rozbierając się do samej bielizny. Znika na chwilę za drzwiami do łazienki. Wraca odziany w koszulę nocną, siada na łóżku, chwyta ampułkę i wysypuje sobie na dłoń trzy białe tabletki. Zdecydowanym ruchem wrzuca je sobie do ust, popija wodą, odchyla głowę do tyłu, przełyka. Kładzie się, uważając by swoim ciałem nie zmącić za bardzo prześcieradła, pieczołowicie i z chirurgiczną precyzją rozciągniętego na łóżku. Układa głowę na niewielkiej poduszce. Przykrywa się kołdrą, po czym oczekuje na nadejście snu. Lampka na stole wciąż świeci, oświetla jego twarz. Jego oddech, najpierw łapczywy i nieregularny, przypominający odgłos człowieka z zadyszką – stopniowo pogłębia się, zyskuje na miarowości. Oczy zasłonięte powiekami, widzą jedynie ciemność. Ciemność jest płytka jak kałuża, lecz im spokojniej płynie krew w żyłach i im więcej tlenu dostaje się do płuc, w kałuży ciemności przybywa wody, po chwili ciemność jest głęboka jak jezioro, wypełnione nieskończenie, nierealnie czarną substancją. Sen opływa Adolfa Hitlera tak jak owa ciemność wsiąka w jego umysł, odrywając go powoli od fizyczności, zatapiając jednocześnie w śnie. Po chwili, gdy umysł znika w ciemności, fuhrer zasypia. Choć ciało śpi, świadomość jest obudzona, rejestruje więc sny i zapisuje je w pamięci.

Jaskinia. Świetlista postać rozświetla mroki skał. Lewituje tuż nad ziemią. Jego ruda broda ciągnie się po ziemi krętym zygzakiem, a jej blask odbija się od ścian jaskini. Na głowie ma koronę, jego wzrok jest surowy.

 

"Wiesz, kim jestem?"

 

"Nie"

 

"Jam z łaski bożej cesarz rzymski, książe Szwabii i król Włoch, obrońca chrześcijaństwa, boży bojownik Fryderyk I

Rudobrody"

 

"Chylę czoła przed twym majestatem"

 

"Wiesz już, kim jestem ja. Wiesz, kim jesteś ty?"

 

"Nie"

 

"Jesteś Adolf Hitler, Wódz Narodu Niemieckiego, Zbawiciel Świata, Boży wysłannik, misjonarz Niebios. Czyściciel Ziemi, wojownik szlachetnej krwi"

 

"Przyjmuję te godności z dumą"

 

"Czy wiesz, jaka była moja misja?"

 

"Tak, wiem. Twoją misją było wyrwanie świętego miasta Konstantynopola z rąk muzułmańskiej zarazy"

 

"Czy wiesz, jak się ona skończyła?"

 

"Tak, poległeś z rąk plugawych w walce o czystość Europy i świata"

 

"Poległem, ale nie zginąłem. Żyję jako duch Świętego Narodu Niemieckiego, by uchronić go przed

niebezpieczeństwem. Czy wiesz jaka jest twoja misja?"

 

"Tak. Usunąć z ziemi wszystkie para-ludzkie twory, chwasty duszące kwiat germańskiego społeczeństwa"

 

"Tak. Wiedz, że Bóg jest Aryjczykiem, i błogosławi ciebie i twoją misję; błogosławię cię także i ja: z łaski bożej cesarz rzymski, książe Szwabii i król Włoch, obrońca chrześcijaństwa, boży bojownik Fryderyk I Rudobrody. Moja misja została przerwana przez najeźdźcę ze Wschodu, przez motłoch spod znaku półksiężyca. Niechaj twoja misja zakończy się powodzeniem. Wiedz, że Niemcy, choć większe niż kiedykolwiek, stoją na czubku noża. Nie możesz czekać. Zbierz swe wojska i pójdź na sowiety. Zdąbądź ich stolicę i rzuć ich naród na kolana. Ich ofiary złóż w ofierze mnie, duchowi Niemiec. Uczyń to latem roku przyszłego, by słońce Boga świeciło niemieckim żołnierzom. Idź, i dokończ to, czego nie dokończyłem ja."

 

"Jak powiedziałeś, tak uczynię. Jestem wysłannikiem Boga, Hermesem zaświatów, a na gruzach Moskwy postawię nowy Akropol, a to misterium zniszczenia ofiaruję tobie, z łaski bożej cesarzu rzymski, książe Szwabii, królu Włoch, obrońco chrześcijaństwa, boży bojowniku Fryderyku I Rudobrody"

 

Rudobrody znika w donośnym paroksyzmie gniewu, przy akompaniamencie anielskich krzyków. To krzyczą Niemcy, to krzyczy prawa rasa, krzyczy o wolność i dumę, trzęsąc duchem, umysłem i ciałem Wielkiego Wodza Narodu Niemieckiego, Adolfa Hitlera.

***

– I co, dobry byłem, czyż nie? – oznajmił Jurek, wracając do swej standardowej postaci w marynarskim mundurze i z twarzą dwudziestukilkulatka, w której zakończył żywot, a z którą nie mógł się rozłączyć po śmierci.

 

– Niezły, niezły – odpowiedział jego przewodnik o twarzy młodzieńca – o, a co to, już się zmieniasz? Do twarzy ci z tą brodą, panie Rudobrody!

 

– Nie, drapie mnie strasznie, gorzej niż sweter z wełny.

 

– No nie no, nie załamuj mnie, tyle czasu poświęciliśmy na treningi a ty dalej masz te swoje ziemskie przyzwyczajenia.

 

– Nie marudź! W końcu liczy się efekt.

 

– No tak, masz rację. Nieźle mu nagadałeś, te słowa o misji i zbawieniu.. Znając jego ego, powinien łyknąć haczyk.

 

– ba, w końcu byłem… przepraszam, jestem poetą, znam się na górnolotnych mowach. Szczerze, to nie pamiętam bym kiedykolwiek wymyślił coś bardziej patetycznego, chyba tylko największy megaloman dałby się na to nabrać.

 

– Cóż, wydaje mi się że dobrze trafiliśmy.

 

***

2 czerwca 1941, sypialnia Adolfa Hitlera w willi pod Berlinem

 

– Adolfie, co to ma znaczyć?! – zakrzyczała blondwłosa kobieta wbiegając do salonu.

 

– O co ci chodzi, Ewo? – odrzekł wąsaty brunet strojąc się przed lustrem w wyjściowy mundur.

 

– Zesrałeś się do łóżka!

 

– Gdybyś została wyznaczona do niesienia sztandaru aryjskiego boga na ziemi, to też byś się zesrała. A teraz posprzątaj to, bo zwołałem spotkanie sztabu. A tak w ogóle, to znowu przesoliłaś jajecznicę.

 

– Kochany Adolfie, rozumiem że jesteś genialnym dyktatorem, ale czy ty aby nie przesadzasz? Nie wiem czy mieszanie do tego wszystkiego boga jest racjonalnym działaniem.

 

– Zamilcz, kobieto, bo działasz mi na nerwy! Pamiętaj do kogo mówisz! Jestem wysłannikiem boga, jestem… aryjskim papieżem! A tak w ogóle, to nie chce mi się z tobą gadać, gówno się znasz na polityce. Do widzenia.

– wąsaty brunet opuścił salon trzaskając drzwiami z hukiem.

 

– Ta, gówno… – mruknęła pod nosem blondynka, zatykając nos palcami – i kto to mówi…

 

2 czerwca 1940, siedziba sztabu, okolice Berlina

 

– Słyszałeś, co on znowu wymyślił?!

 

– Aż mi się wierzyć nie chce, przecież to czysty obłęd! Sam walczył w pierwszej wojnie, to chyba wie, czym się kończy walka na dwa fronty!

 

– No dokładnie! Myślałem, że ma już dość ryzyka! Gdyby żabojady nie były takimi opieszałymi tchórzami, to dawno byłoby już po nas! A jemu nigdy dość, wszyscy wylądujemy przez niego z kulą w głowie pod butem ruskiego żołnierza, i tyle będzie z jego oświeconych planów!

 

– Taaa… ale postaw mu się, to też skończysz z kulą w głowie, więc jesteśmy w kropce.

 

– Z kulą w głowie? Przecież jesteśmy prawowitymi Niemcami, Fuhrer nie zabija prawowitych Niemców!

 

– No żebyś się kiedyś nie zdziwił, Erwinie.

 

Rozmowę dowódców przerwało wejście wodza do gabinetu. Na dźwięk otwierających się drzwi wszyscy zgomadzeni w gabinecie generałowie podnieśli wzrok na Hitlera idącego stanowczym krokiem w kierunku stołu, na którym rozłożone były rozmaite mapy, spisy i raporty.

 

– Moi panowie, wszyscy wiecie chyba, w jakim celu zorganizowałem tą naradę. To, co teraz zaplanujemy, siedziało w naszych głowach od dawna, i przyszedł najwyższy czas, by to zrealizować. – pozostali popatrzyli po sobie nieśmiało, po czym głos zabrał sam marszałek Goering.

 

– Adolfie, przyjacielu, zawsze byłem z tobą szczery i teraz również będę. To szalony i z miejsca spalony pomysł. Obydwoje walczyliśmy w pierwszej wojnie światowej, i obydwoje wiemy jakie były konsekwencje rozbijania naszych sił na dwie strony. Wszyscy wiemy, że do starcia z Sowietami musi dojść, ale to nie ten czas, nie ten czas!

 

– Hermann, mój przyjacielu, jesteś doskonałym strategiem, wykształconym, na pewno lepszym niż ja. Ale ja mam nad tobą pewną przewagę. Mam łącznąść z Bogiem.

 

Goering powstrzymał się od wybuchnięcia śmiechem, co wyglądało jakby doznał nagłego skurczu szczęki, lub jakieś małe, tajemnicze stworzonko usiłowało wyjść z jego ust, a on nie chciał go wypuścić. Hitler widać w swym boskim uniesieniu nie zwrócił na to uwagi.

 

– Widzisz – kontynuował – ja nie potrzebuję waszych map i raportów, by wiedzieć, gdzie posłać naszego żołnierza i jak nim pokierować. Zawsze wiedziałem że jestem geniuszem, a teraz, po tym jak doznałem objawienia, jestem w stu procentach pewien, że jestem synem bożym.

 

– Mein Fuhrer! Proszę się opamiętać! – powstał Rommel – Brytyjczycy zbroją się na swoich wyspach i na pewno wykorzystają fakt, że podzielimy nasze jednostki! A co z gospodarką? Ona tego nie wytrzyma, ludzie się zbuntują!

 

– Gadasz głupoty, Erwin. Dla Niemców jestem nowym Mesjaszem, kieruję ich umysłami. Jestem Barbarossą XX wieku.

 

– Pozwolę sobie spostrzec, że Fryderyk Barbarossa zginął u bram Konstantynopola. Mein Fuhrer, Moskwa będzie twoim Konstantynopolem!

 

– Grabisz sobie, Erwinie, zauważ, że rozmawiasz z bożym misjonarzem.

 

Głos Hitlera był głęboki, i mimo nieracjonalności słów wodza, brzmiał poważnie i zatrważająco.

 

– Słuchajcie panowie – ciągnął, już nieco łagodniej – zaufajcie mojemu słowu. Powątpiewaliście w sukces operacji na zachodzie, i co? Sami poprowadziliście nasze wojska do zwycięstwa! Na Związek Radziecki uderzymy latem przyszłego roku. Rzucimy całą Rosję na kolana. Już teraz macie zabierać się do tworzenia operacji "Barbarossa". Do roboty!

 

30 kwietnia 1945, Szczyt Reichstagu, godziny wieczorne

 

– No i widzisz Jurek, ale narobiłeś burdelu – stwierdził młodzieniec przewodnik, unosząc się wraz z marynarzem Jurkiem nad budynkiem Reichstagu i obserwując radzieckiego żołnierza wymachującego czerwoną flagą na dachu niemieckiego parlamentu.

 

– No, trochę udziału w tym miałem… szkoda tylko, że nikt się nie dowie że to moja sprawka, a cała odpowiedzialność spadnie na nieszczęsnego Rudobrodego. Jednak nikt nie dokończy jego misji.

 

– Niestety… – westchnął młodzieniec.

 

– a Ty, czujesz się spełniony?

 

– Wiesz co… Chyba… Chyba tak. Czuję się, tak… dziwnie… dziwnie lekko, nawet jak na ten niematerialny stan.

 

– A Ziemia? Będziesz za nią tęsknić?

 

– Nie… To paradoksalne i szokujące… ale ta czerwona flaga powiewająca na wietrze jakby rozwiała wszystkie moje uczucia co do świata. To dziwne, ale jeszcze przed chwilą układałem plany, jakby tu wygonić komunizm z Europy, a teraz jakoś mi to zwisa. Cała ta fizyczna frustracja jakby zniknęła wraz z ostatnim nabojem wystrzelonym podczas tej wojny. Czuję się jak facet z zatwardzeniem, który cały dzień siedział na kiblu, a wysrawszy się w końcu, zorientował się, że w kiblu nie ma już czego szukać. Ja też już nie mam czego tu szukać.

 

– Widzisz zaświaty?

 

– Nie… Czuję je. Jakie.. Jakie to piękne uczucie… nie umiem tego opisać – Jurek zaczął powoli zanikać, robiąc się coraz bardziej przezroczysty.

 

– Ciesz się, twoje życie jest spełnione. Idź tam gdzie zaniesie cię przeczucie.

 

– Dzięki za pomoc.

 

– Drobiazg.

 

– To co, idziesz ze mną? – zapytał półprzezroczysty już Jurek.

 

– Nie. Nie mogę.

 

– Dlaczego? – Bo ja jeszcze nie spełniłem swojego życia. Nie dokończyłem tego, co zacząłem na ziemi.

 

– Pamiętasz? Wtedy na fjordzie, powiedziałeś mi, że w końcu wyjawisz mi swoją tożsamość. Kim więc byłeś na ziemi?

 

– Nauczycielem – uśmiechnął się młodzieniec.

 

– To musiałeś być naprawdę fatalnym nauczycielem – odpowiedział z uśmiechem Jurek, po czym rozpłynął się w powietrzu.

 

– Do zobaczenia w zaświatach Jurku. Ciekawe kiedy i na mnie przyjdzie czas… – westchnął młodzieniec, po czym odwrócił się w powietrzu i podążył w stronę horyzontu.

 

– Przepraszam najmocniej! – zaczepił go uprzejmie duch brodatego starca.

 

– Tak? – odpowiedział zaciekawiony młodzieniec

 

– Widzi pan, obserwowałem pana ostatnimi czasy i tak sobie myślałem… Czy nie jest pan czasem kimś w rodzaju… przewodnika?

 

– Tak, zgadza się! W czym mogę panu pomóc? – Bo widzi pan… Nazywam się Fryderyk I Barbarossa i umarłem kilkaset lat temu. Czuję, że coś zacząłem, a nie skończyłem…

 

Koniec

Komentarze

Zdublował Ci się temat, więc proponuję jeden usunąć;). Chociażby ten. 

Również to zauważyłem ale nie mogę znaleźć opcji usunięcia. Czy mógłby mi ktoś napisać, gdzie się taka znajduje? : )

Mój profil- edytuj opowiadanie i tam powinna być opcja usunięcia tekstu. Tak mi się wydaje:). 

Źle zaczęnte z wielkim tródem przekopałem się przez sranie i liryke.

Na początku nawet mi się podobało i mimo przesadnego opisu srania zainteresowałem się dalszym ciągiem. Niestety im dalej tym gorzej. Cieżko mi wyjaśnić, co jest nie tak z tym opowiadaniem, może po prostu brak mu jakiejś "bomby", czy też fabuła jest mało fascynująca. Niemniej język masz dobry i niewątpliwie umiesz pisać.
To co mnie bardzo irytowało to przesadzony opis srania oraz teksty nawiązujące do defekacji. Przez to cały tekst sprawia wrażenie prostackiego, a to mnie bardzo odrzuca w literaturze. Rozumiem, że może chciałeś wprowadzić "żołnierski", realistyczny język i odrzeć historię z patosu (za co plus) ale trochę, jak dla mnie, przesadziłeś.

Nowa Fantastyka