- Opowiadanie: Czarwonik - Droga się zaczyna

Droga się zaczyna

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Droga się zaczyna

Prolog

 

 

 

Wybiegły trzymając się za ręce. Wszystkie trzy. Światło księżyca padało na ich nagie ciała, zachowując się tak jakby nie chciało zezwolić im na ukrycie swych atutów wśród ciemności nocy. Rosa obmywała, a trawa mile pieściła stopy. Biegły. Gmach akademii wydawał się kurczyć za ich plecami, z każdą chwilą był mniejszy, znikał.

 

Zatrzymały się na krótki moment, przy krzaku czarnych róż. Delikatne dłonie nurzały się wśród groźnie wyglądających kolców; choć róża posiadała ich ogrom, żadna z dziewcząt nie skaleczyła się ani razu. To było jednak bagatelne osiągnięcie w porównaniu z tym, co uczyniły po zaledwie kilku sekundach zmagania się z obrońcami krzewu – każda z nich zdobyła upragniony owoc swych pożądań, róże. Krzak ten wyglądał nader marnie, bowiem ukrył swe kwiaty bardzo głęboko, tak jakby nie chciał dzielić się swymi skarbami z nikim innym prócz matki natury. Utrzymywał nad nimi pieczę tak zachłannie jak dziecko nad swą ulubioną zabawką, tak jakby nigdy nie zdołał nasycić się ich barwą, urodą, formą.

 

Krople wody uleciały w górę, ku jasnej czerni nieba, błyskając srebrem księżyca. Sadzawka wyglądała jakby wyciągnięto ją z pięknej baśni, czy równie, co ona, pięknego snu. Brzegi intensywnie porastał zenith, nad taflą wody, barwy cyjanu, wśród trzcin, na swych małych, szybkich skrzydełkach unosiły się świetliki. Konary drzew, powyginane w fantastyczne kształty, otaczały staw, a pośród ich olbrzymich koron urzędowały liczne stada ptaków zerkających srogo, swymi czujnymi, małymi oczkami, na trzy dziewczęta, które czelność miały zakłócić odwieczną harmonie otaczającą ów miejsce.

 

Wszystkie miały włosy koloru czerwieni, różniły się one od siebie jedynie jej odcieniem. Najwyższa z nich, Marlen, miała włosy rubinowe. Dziewczyna o średniej długości ciała, Leania, posiadała grzywę o odcieniu szkarłatnym. Najmniejszej z nich i najmłodszej, Famirze, przypadł purpur, włosy jej były ścięte w taki sposób, aby jedno z dwóch oczu zostało zasłonięte przez gęstą grzywkę. Nietrudno było zorientować się, że ta trójka jest ze sobą spowinowacona. Twarze dziewcząt matka natura przyozdobiła piegami, niewidocznymi na pierwszy rzut oka, i niesamowicie pięknymi oczyma o barwie seledynu. Ich ciała natomiast, obdarzone zostały wręcz niezwykłą kobiecością i krągłościami, których nie powstydziłyby się najpiękniejsze z nimf, zamieszkujące pobliskie lasy.

 

Ze stawu wychodziły mozolnie, od niechcenia. Spoczęły pod ogromną koroną jednego z gęsto rosnących tu dębów i wspominały. Wspominały myśląc. Robiły to samotnie. Każda z osobna. A potem kochały się. Elfowie wręcz urzekali swym pięknem i delikatnością. Przyszli. Byli oczekiwani. Kochali się ze sobą szybko, tak jakby czas ich nie chciał, uciekał przed nimi, bał się ich. Usta dziewcząt wydawały spazmatyczne, pełen rozkoszy jęki.

 

Kochali się ze sobą zachłannie i samolubnie. Ciała dziewcząt sprawiały wrażenie naprężonych niczym struny, drgały pod każdym kolejnym dotykiem zimnych elfich palców, wyginały się w konwulsjach, a usta wydawały odgłosy pochodzące z granic pisku i krzyku. Mieszały się.

 

Kochali się ze sobą krótko i dbale.

 

Leżały jeszcze długo wśród wygniecionej trawy, wpatrując się w kolejno gasnące konstelacje gwiazd. Wzdychały.

 

Zgasł Młot.

 

Leżały jeszcze długo, nie mogąc dojść do siebie.

 

Zgasła Nimfa.

 

Leżały jeszcze długo, wdychając łapczywie powietrze.

 

Zgasła Noc.

 

Wzeszło słońce.

 

Wschód przyniósł ze sobą ciepłe promienie słońca oraz chłód poranka; wraz z jasnymi łunami, które poprzecinały niebo.

 

 

 

I

 

Droga się zaczyna

 

 

 

Statki mruczały cicho, odpierając sprawnie fale uderzające w ich drewniane, wydęte brzuszyska. Spały. Spały tak samo jak port Varerla, który pogrążony był w wręcz niezwykle głębokim śnie. Dzwonnica, położona w samym centrum miasta, zdawała się warczeć cicho, jej dzwony stukały o siebie lekko, popychane siłą wiatru wyszeptywały delikatną melodię, która niosła się jedynie przez kilka chwil, tylko po to, aby zniknąć w krystalicznym śpiewie wody, przetykanym grzmieniem kamieni. Czarny kształt przemknął szybko na tle jasnego nieba, przysłaniając na krótką chwilę źrenice księżyca.

 

Rzeka zdawała się być kotłem, wypełnionym do cna stopionym srebrem. Tafla jej nieustannie poruszała się, a z nieba łagodnie opadały nań drobne kryształki kropel deszczu. Najdziwniejsze jednak było to, że na nocnym firmamencie nieba nie było ni jednej chmurki, która czelność miałaby przysłonić, choć na moment wzniosły majestat księżyca. Wszystko, co istniało w pobliżu Varerli, zdawało się czcić i wychwalać pod niebiosa jedynego księcia bytującego w zimnym objęciu nocy.

 

Poły opończy znikły w gąszczu ciemności, aby pognać dalej, aby zatopić się we mgle mroku. Postać w nią spowita była zwykłym człowiekiem, ni to stwór, jaki, ni to zwyrodnialec, ni to drań, cham, czy skurwysyn; równy chłop był z niego; owszem, był. Jego dumę jednak hańbiło to, że spłodził go niezwykły wręcz skurwiel, który odbił nań swe piętno do końca dni. Skurwiel ten wykraczał daleko poza granice wszelkiego skurwysyństwa i winien niewątpliwie otrzymać za swój fach wielkie wyróżnienie.

 

Mężczyzna kierował swe kroki w stronę wejście do kanałów. Po drodze jego ręka pochwyciła powoli gasnącą już pochodnie, których tu, w przeciwieństwie to wcześniejszego odcinka drogi, było w bród. Mżawka, rządząca do tej pory w porcie, przekształcała się w zastraszającym tempie w ulewę, na szczęście (a może i nie) oczy mężczyzny nie miały okazji jej już oglądać, bowiem właśnie w tej chwili upajały się widokiem nadgnitych ciał, porozrzucanych po podziemnych korytarzach, pożółkłych kości, zanurzonych po części w zielonej, przyozdobionej gównami wodzie, a po części w zatęchłym, śmierdzącym powietrzu, i zbutwiałych desek, należących niegdyś zapewne do wozów transportujących towar dla lokalnych kupców.

 

Historia kanałów Varerli sięgała jeszcze czasów, gdy to elfy, a niech ich bracia, dzierżyły w swych sercach śmierć. Mówiono, że właśnie tu, ten szlachetny ród, przetrzymywał jeńców, torturując ich na wszelkie możliwe sposoby. Wielu z nich zgłębiało tedy tajniki okultyzmu, choć ze świadomością tego, że czarnoksięstwo przez Radę Najstarszych zostało zakazane nieodwołalnie. Po pogromie, jaki ongiś zaistniał, wysłano patrol zwiadowczy, któremu dane było odkryć prosty i o wiele bezpieczniejszy szlak handlowy aniżeli ten zaistniały na powierzchni. Korytarze kanałów wiodły do kilkunastu miast, tudzież handel stał się o wiele prostszy niż przedtem. Radość kupców trwała jednak krótką chwilę, bowiem kanalizacja wywieść mogła wozy kupieckie również na włości Pustkowia, gdzie znajdowało się ostania z twierdz elfów. Nie trudno było się domyślić, że zaatakują, gdy tylko nadarzyła się ku temu okazja. I zaatakowali. Cięcia mieczem zadawali głębokie, a bełtami strzał szyli precyzyjnie. Na sam koniec czarodzieje, parający się czarną magią, rzucili zaklęcie tak potężne, że zabiło wszystkich dezerterów uciekających z pola bitwy, których, jeszcze żywe, ciała biegły na złamanie karku w stronę wyjść; od tego czasu najprzyjemniejszy z szlaków handlowych został zamknięty na amen.

 

W końcu zobaczył światło, które biło jasno po przeciwległej stronie korytarza z powodzeniem przeganiając macki ciemność, zaczajone teraz na ścianach i wyczekujące odpowiedniego momentu na kontratak. Zaniepokojony zerkał, co chwilę za siebie, jakby obawiał się, że za moment padnie ofiarą jakiegoś iście brutalnego morderstwa. Pod jego stopami coś przemknęło. Kroku przyśpieszył prawie natychmiastowo, choć najprawdopodobniej był to zwykły szczur, ale on wolał nie ryzykować, tym bardziej, że przy pasie brakowało mu miecza.

 

Na straży stało dwóch korpulentnych krasnoludów, ręka każdego z nich dzierżyła potężny młot, zdobiony złotymi runami. Młoty w obu przypadkach były dwuręczne, a rękojeść obu wysadzana onyksowymi drobinkami; głowica natomiast wykonano najwidoczniej ze czystego srebra. Strażnicy obrzucili go podejrzliwym spojrzeniem.

 

– Nie strach to wam, tak po kanałach się samotnemu szlajać? – warknął jeden, ten wyższy.

 

– Mam poczekać z wami na Hareba. O uszy obiło mi się, że ten jegomość szuka ludzi, którzy potrafią robić mieczem. Nagroda ponoć sowita. – Głos miał ostry, głęboki i… straszny; sam jego wygląd budził respekt.

 

– Ja, jak i mój druh, który stoi o tu, zaraz obok – w tym momencie krasnolud szturchnął palcem drugiego strażnika, utrzymując prawidłowy konwenans jak przystało na taką sytuację – o czymś podobnym nie słyszeliśmy. Zostań, jeśli wola, ale strawy to ty od nas nie dostaniesz, a i do miasta nie wpuścimy, bo przepustki trzeba.

 

– Poczekam, chłód mi nie straszny – odpowiedział.

 

Jak to dobrze, pomyślał, jak to dobrze, że już nie muszę chodzić po tych kanałach. Usiadł pod ścianą. Był zmęczony.

 

Zasnął.

 

 

 

Siedział na wzgórzu. Słońce górowało w zenicie, na tle bezchmurnego, błękitnego nieba. Wzgórze, na którego szczycie podziwiał piękno tutejszej przyrody, płonęło. Siedział wśród tańczących płomieni, ich języki lizały go mimowolnie, powoli ocierały się o jego płaszcz, zanim dotarły do skóry. Wiatr powiał ze wschodu, łagodząc nieco ból, który omotał jego ciało.

 

Podnosił się z ociąganiem; negliż począł ogarniać go z wolna. Wokół niego rosły drzewa. Drzewa te były stare i zniszczone przez czas. Nie poddawały się jednak, nie chciały dać ogniu tej ponurej satysfakcji ze zgładzenia następnych, bezbronnych ofiar swych żniw, niweczyły jego plany, wciąż trwając w walce. Liście ich poruszały się według rytmu nadanego im przez wiatr. Gałęzie zdawały buntować się, skrzypiąc przeraźliwie. Drzewa te wpatrywały się w mężczyznę, stojącego wśród płonącego kręgu. Posiadały one pełną fizjonomie (prócz uszu), umieszczoną na potężnych konarach.

 

Postąpił kilka kroków do przodu. Upadł. Jego skóra przybierała barwę czerni, wciąż utrzymywała ogień; była czymś na wzór przewodniczki. Płomienie, podniecone perspektywą zwiedzenia nieznanych im do tej pory terenów, podążały w jej ślad. Zobaczyły już nogi, teraz podążały w kierunku klatki piersiowej, później zapewne miały zamiar wybrać na swój cel podróży ręce, następnie ramiona, i na samym końcu głowę.

 

Podniósł się.

 

Upadł.

 

Usta jego wydały głuchy krzyk, który dym zdusił natychmiastowo.

 

Drzewom udało się zabić ogień; stały prawie, że nieruszone przezeń. Wciąż wpatrywały się jednak w człowieka, którego ciało tak tragicznie sponiewierały płomienie. Starały się rejestrować każdy możliwy szczegół. W specyficzny dlań sposób, łagodziły cierpienie. Wiedział już, czym są te drzewa, a raczej skąd pochodząc. Leśniaki* sadziły je w swoich gajach po to, aby wzmacniały inne rośliny, bądź leczyły strudzonych i rannych wędrowców.

 

Nie miał już nóg, na których mógłby chodzić, rąk, na których mógł się podpierać, to, co mu pozostało to oczy, usta, uszy i serce, widoczne między nagimi żebrami. Biło one powoli, mimo tego, że śmierć była blisko, wisiała nad nim, krążyła na tle nieba, które przybrało teraz barwę smoły, na swych ogromnych, przerażających skrzydłach. Szydziła z niego.

 

Gdy stracił ręce, przewrócił się na plecy. Widział dokładnie, co dzieje się wokół niego. Uśmiechnął się w kierunku drzewa, usta jego były zwęglone. Uśmiech ten nie miał nic wspólnego ze szczęściem.

 

W końcu konary również zapłonęły, poddały się – ogień, nie mogąc uśmiercić ich od zewnątrz wdarł się przez ich korzenie do środka. Poddawały się kolejno, spadały jak klocki w domino. Można było jeszcze usłyszeć pieśń, która wydobyła się z koron drzew, pieśń smutną i ponurą. Pożegnalną.

 

„Warto było", powiedział sobie w duchu, „warto było czekać na tak piękną śmierć."

 

Umarł.

 

 

 

Czy miał ku temu jakieś powody, czy też nie, Ilendar de Tokielh, znany głównie z przydomku Bard, a słynący z ciętego języka i niezwykłej wręcz upartości, cwałował swym białym wierzchowcem w stronę północną, krainy Renon. Popędzał go, co chwila głośnym, pełnym gniewu: wio!

 

Ilendar był człowiekiem młodym, bo mającym za sobą zaledwie dwadzieścia cztery wiosny, i, jak to często bywa w owym wieku, niesamowicie porywczym. W jednym miejscu nie był zdolny usiedzieć nawet miesiąca, stąd wziął się następny jego przydomek, brzmiący: Podróżnik. Często widywano go z ogromnym worem skarbów na plecach. Niezliczone wędrówki, których zwieńczenia, te szczęśliwe i te nieco mniej, miał już za sobą i te, których zakończenie niebawem zapewne pozna, wymagały od niego zgłębienia wymagającej oraz ciężkiej w praktyce sztuki posługiwania się orężem. Bard, choć jak wcześniej wspomniałem był niezwykle młody, posiadał aparycję czterdziestoletniego człowiek przepełnionego optymizmem. U jego boków zawsze wisiały dwa bogato zdobione miecze, ponoć wykute w krasnoludzkich kuźniach, ale kto by tam wierzył temu bajarzowi? Jego ciało spowijała przeważnie brązowa szata, splątana w talii brunatnym pasem.

 

Ilendar zaklął głośno, bo napotkał na swej drodze następną z rzek, które wydawały się otaczać las tak szczelnie jak mury niezdobytą twierdzę. Położył lewą dłoń na chrapach konia, pochylił się w siodle, i gdy jego usta znalazły się zaraz obok szpiczastego ucha, wyszeptał coś w elfim języku. Zwierzę stało jeszcze kilka chwil, zanim zawróciło. Przez ten krótki czas, wierzchowiec wydawał się trwać w zamyśleniu, wydawał zastanawiać się: czy też jego pan wybrał właściwą drogę, czy aby nie wiedzie go na niechybną śmierć?

 

W końcu, po jeszcze kilku nieudanych próbach, odnalazł most. Trzeba było przyznać, że był on sprytnie skryty między gąszczami lasu, lecz na tyle widoczny, aby wprawne oko dość doświadczonego wędrowcy, które już swoje przebył i swoje wie, zdołało szybko go odszukać. Najprawdopodobniej w owym dziele maczali swe długie, szponiaste paluchy, leśniaki*. Świadczyły o tym bogate, złote żłobienia na powierzchni rubinu, przywodzące na myśl poskręcane liście i gałązki wierzby.

 

Ilendar w drodze był już kilka dni. Nadchodziła zima, więc musiał wybrać odpowiednie miejsce na odpoczynek. Po długich godzinach namysłu wybór padł na Kluvador, świątynie jesienną położoną w północnej części Arais, gdzie właśnie starał się dotrzeć. „Starał" było bardzo trafnym określeniem na wysiłki włożone w ową wyprawę.

 

Jesień tego roku zdawała się być wyjątkowo piękna. Złociste, szkarłatne i pomarańczowe liście zdobiły trakty oraz gościńce, nadając im ową niepowtarzalną urodę, w którą miała przywilej przyodziewać się ziemia tylko i wyłącznie o tej porze roku. Nagie drzewa zaczęły budzić ten dziwny, nieznośny niepokój w sercach podróżnych, którzy wtenczas przemierzali krainy wzdłuż i wszerz, żegnając się ze swymi przyjaciółmi, czy miejscami, które wywiodły ich na manowce omotawszy wpierw umysły.

 

Arais było bardzo tajemniczą krainą, uwikłaną w kroćset legend i opowieści oraz ubraną w ogrom tradycji. Jedną z nich były właśnie podróże, które miały zwieńczyć wszelkie wyprawy, mające miejsce w danym roku. Nieważna była ilość przebytych przygód, każdy, kto choć raz był na takiej, musiał przed zimą wyprawić się na jeszcze jedną i przywieźć z niej wartościowy przedmiot robiący za trofeum. Jeśli temu nie podołał, zostawał okrzyknięty tchórzem. Ilendar właśnie ze swojej wracał, a w worze miał wiele rzeczy, które zapewne przypadną do gustu ludziom.

 

Gdy wyjechał z traktu, przywitał go widok ogromnej wieży Kluvador, która swobodnie cięła powałę chmur. Świątynie otaczał masywny i wysoki mur. Kamienie tworzące ową fortyfikację, pyszniły się nieskazitelną bielą. Dzwony odezwały się nagle długim, ostrym dźwiękiem. Zapraszały.

 

 

 

 

 

*Leśniaki

 

 

Istoty te zamieszkują zwykle lasy liściaste, a osady swe tworzą na brzegach rzek, które wiją się wśród konarów potężnych i sędziwych jak kraina Idylli. Leśniaki słyną z niezwykłej smukłości swego ciała i bystrość umysłu. Szybko, więc nauczyły się władać sztyletem, posługiwać magią, czy też wydobywać kamienie szlachetne spod konarów drzew takich jak: tryhol, miner, hulreh lub ovir; wśród nich tworzą głównie wioski hutnicze. Istoty te są doskonałymi wręcz budowniczymi, najlepsi z nich w zaledwie tydzień potrafią wybudować zamek o dość wytrzymałej fortyfikacji; tworzą głównie ze swych zasobów pozyskanych wśród korzeni drzew, ponieważ uważają je za najpiękniejsze owoce, jakie kiedykolwiek zrodziła matka natura. Kobiety, w przeciwieństwie do mężczyzn, parają się tylko i wyłącznie magią, najczęściej leczniczą. Urodą swą na myśl przywodzą nimfy.

 

Mędrcy prawili ongiś, że leśniaki przyszły na włości Renonu z wnętrza ziemi. Bardziej omylić się nie mogli. Istoty te zrodzone zostały z dębów; po ten czas taki właśnie jest początek życia pojedynczych osobników. Nie znoszą przelewania cudzej krwi, sadzą, że jest to głupotą i niepotrzebnym człowieczym kaprysem, tudzież nie zaszczycają swym udziałem wszelakich wojen. Każdy intruz, który ośmieli się wstąpić na ich tereny jest przezeń przechwytywany i więziony dopóki, dopóty nie przeprosi za niesubordynacje wobec ich władzy.

 

Leśniaki są politeistami. Na najwyższym szczeblu świętości stoi u nich Galade, pani śmierci, płodności, nadziei i odwagi. Następnie, na równi, Xar, bóg władający ogniem piekielnym i wodą niebiańską, Gorye, pan uczuć i emocji, oraz Ariel, bogini próżni, czyli wszystkiego, nad czym nie panowali powyżej wymienieni. Ariel, choć na pierwszy rzut oka najpotężniejsza, to ciesząca się najmniejszą czcią wśród leśniaków. Uważali, że wszystko inne prócz tego, w co wyznawali wiarę, jest tylko głupotą spłodzoną w pomyślunku ludzkim.

 

Nie zajmują się rolnictwem ani łowiectwem, żywią się promieniami słonecznymi, a hodowlę ograniczają do opieki nad hipenriefami.

 

Ze zgodą żyją z elfami, driadami, rusałkami, nimfami oraz brzeginiami. Wielce też ufają polewiką.

 

 

Mam nadzieję, że kilku osobom moje opowiadanie się spodobało i będą chciały poznać ciąg dalszy. Do leśniaków zastrzegam sobie wszelkie prawa autorskie, ponieważ są one tylko i wyłącznie owocem mojej wyobraźni.

 

 

Koniec

Komentarze

To może jednak ktoś oceni? Komentarze bardzo by mi pomogły... Aż takie okropne, że nie chce się nikomu czytać?

A proszę bardzo :) najpierw pokrótce o błędach:
o średniej długości ciała - długości??? - średniego wzrostu
spowinowacona - spokrewniona, to nie pasuje
krótko i dbale - dbale??? nie ma takiego czegoś
nadgnitych - nie ma czegoś takiego; nadgniłych
a niech ich bracia - a nie ich...
Młoty w obu przypadkach były dwuręczne - oba młoty były dwuręczne; przypadek nie jest synonimem łapy krasnoluda, a tu brzmi, jakby był
negliż począł ogarniać go z wolna - że się zaczął rozbierać do bielizny?, bo negliż znaczy: "niekompletny ubiór" (wg słownika)
swym białym wierzchowcem - w środku? jedzie się na koniu, nie koniem
między gąszczami lasu - w gąszczu

Jeszcze parę rzeczy było, ale już mi umknęły :) No i nadmiar przecinków w dziwnych miejscach.
Jeżeli chodzi o styl to trochę denerwuje nagłe przechodzenie od poetyckości przez trącający staropolszczyzną patos do wulgaryzmów. To tyle, jeżeli chodzi o marudzenie, teraz będą plusy :)
Fragment jest niewielki, ale i tak udało Ci się mnie zaciekawić, co będzie dalej. Bardzo mi się podoba moment, kiedy bohater płonie - i te przeplatane krótkie i długie akapity.
Trzeba popracować trochę nad językiem, co by się gładziej czytało, i będzie naprawdę dobrze ;) czekam na ciąg dalszy.
I stawiam mocne, piękne 4, gdyby się dało, byłoby 4,5, zwłaszcza, że to debiut. Ładny debiut, naprawdę. Pozdrawiam!

it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA

(ślad, że zajrzałem)

 

Jestem nieco uprzedzony do kreacji świata w oparciu o mitologię, więc, biorąc pod uwagę, jak częsta to w fantastyce metoda, proszę pominąć poniższy zarzut.

 

[Długi i zawiły zarzut wtórności, zawierający wzmiankę o tym, że kiedyś byli tacy, co to nie słyszeli o WIPO i prawie autorskim, a którzy powymyślali krasnoludy, elfy, driady, rusałki i inne potworki, a teraz jest cała rzesza takich, którzy twórczo lub "twórczo" (najczęściej to drugie) odgrzewają owe mityczne kotlety.]


O fabule nie sposób wiele powiedzieć, bo po pierwsze to fragment, a po drugie podzieliłeś go na niezwiązane podfragmenty. Że mnie tematyka wcale a wcale nie pociąga, już nie będę marudził.

 

Strasznie dużo przewija się nazw różnych odcieni, daltonista nie poczyta. Ogólnie, chęć posłużenia się wysokim stylem znacznie przewyższa odniesiony efekt - w całym tekście. Źle się to czyta, szczególnie że sporo jest potknięć stylistyczno-językowych i, mam wrażenie, lania wody (podciągając pod to krótkie zdania, które wyglądają jak niedorobione, a miejsce zapychają)

Dziękuje za komentarze, nastepny fragmenty i opowiadanie będę dopieszczał o wiele bardziej. : ]

Następne*. Taka mała literówka się wkradła. ; ]

Nowa Fantastyka