
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
No, może nie na zdradę…
Każdy z okolicznych krzaków ożywa. Wyrastają z nich głowy i ramiona. Tuzin kusz celuje w nasze piersi. Żaden z moich współplemieńców nawet nie myśli o rzucie. Wiedzą, że nie ma ręki szybszej niż pędzący bełt.
– Medeoc! – rozpoznaję piskliwy głos Sigany. – Otoczyli nas, to pułapka!
Wiem, sam was w nią zaprowadziłem.
Zachodnie Diabły zerkają na nas wyczekująco, obawiając się pomyłki. Nawet w świetle dnia wyglądalibyśmy dla nich identycznie. Ignorując towarzyszy i resztkę wyrzutów sumienia, która akurat teraz postanowiła o sobie przypomnieć, wyciągam rękę do góry w umówionym sygnale.
– Niech żyje król Prendatlan Pierwszy – mówię w języku Diabłów.
Trzy wycelowane we mnie kusze natychmiast skręcają odrobinę w lewo. Zamykam oczy. Metaliczny szczęk, stłumione jęki, łoskot padających ciał.
Przepraszam. Po prostu musiałem. Nie miałem innego wyjścia, zrozumcie. Boże, wybacz mi.
Po chwili martwej ciszy czuję dotyk skóry na kostce. Sigana (po prostu wiem, że to ona) resztką sił zdołała się przyczołgać do moich stóp. Ciągnie mnie za nogawice jak natrętne dziecko.
Nie, proszę, przestań. Nie zmuszaj mnie bym na ciebie spojrzał…błagam.
Żołnierze zbliżają się. Dwóch z nich ponownie ładuje kusze. Wciąż spodziewają się jakiegoś podstępu z mojej strony. Nie, to nie wszystko. Dwanaście par oczu taksuje mnie oceniającym spojrzeniem. Czy to iskierka pogardy tli się w ich oczach?
Z cieni wyłania się kartoflowata sylwetka, spowita w jaskrawy płaszcz z kapturem. Prostuję się jak porażony. Jeszcze sekundkę temu jej tam nie było. Znam tylko jedną osobę, która potrafi dokonać podobnej sztuki. Wzdrygam się na samo wspomnienie dotyku jego małych dłoni i obrazów, które wepchnął mi do głowy.
– Mydok – wypluwa z siebie bełkotliwym akcentem.
Padam na kolano i opuszczam głowę. Palec Sigany wciąż muska mnie po nodze.
Skrob, skrob, skrob.
– Mistrzu Dagenie, zrobiłem to, o co prosiłeś.
– Dzieci, dla nas?
Na te słowa paznokcie wbijają mi się w skórę z zaskakującą siłą. Dlaczego nie chcesz umrzeć, Sigana? Dlaczego musisz to słyszeć?
– Tak. – Zaciskam powieki, jakbym czuł, że zdrada będzie mniejsza wtedy, gdy nie patrzę. – Znaczy, nie do końca. Kazano im opuścić wioski, podzielić się na kilka grup i ukryć. Potrzebna wam mapa. Musimy też skorygować plany. Nasz Wódz Wojenny chce podzielić armię i zaatakować, podczas waszego przemarszu przez las. Konie…
Macha lekceważąco ręką. Wiem, że nie obchodzą go takie szczegóły.
– To, mówić, dla, nasz, Wódz Wojenny – skleca swoim ubogim rhagwyńskim. – Iść, tam. Teraz.
Dagen wskazuje na zachód. Padają rozkazy. Żołnierze zabezpieczają swoją broń i zaraz potem ruszamy. Wyrywam swoją stopę z martwego uścisku. Wciąż jednak czuje na kostce dotyk jej ostrych paznokci i leciutki świąd.
Skrob, skrob, skrob.
– Ogłuchłeś, dzikusie?! Koniec na dzisiaj.
Mrugam. Polana rozwiewa się niczym kłęby dymu. Robię się chudszy i niższy. O wiele niższy. W piersi mam starą ranę, ziejącą bólem pustkę. Ciężkie ręce opadają bezwładnie w dół. Długi przedmiot wypada mi z dłoni. Runąłbym na plecy, ale coś mnie powstrzymuje.
Kim jestem? Gdzie ja jestem?
Ja pierdolę, ale gorąco.
Przed zasnutymi mgłą oczami widzę piaskową ścianę i tańczące w świetle pochodni cienie, które wiją się w hipnotyzującym tańcu. Mógłbym cały czas tylko wlepiać w nie swój wzrok, poddać się kojącemu potokowi własnych myśli. Byleby jeszcze raz przenieść się na wschód, przenieść się w przeszłość i…
– Hej, słyszysz mnie? Co z nim? Dlaczego ten dzikus się nie rusza?
– Nie wygląda najlepiej.
Gwałtowne szarpnięcie stalowej obroży podnosi mi głowę do góry. Czuję się jakby mój kark oblał wrzący olej, który spływa przez kręgosłup aż do tyłka. Przed oczami materializuje się znajoma, wąsata, skrzywiona z wściekłości twarz.
– Klękacz, wstawaj! Dzisiaj ten pechowy dureń Kieszeń dostał w końcu zaległy żołd. Muszę go oskubać zanim ogra go ktoś inny.
Klękacz? Kieszeń? Żołd?
Wstawaj?
– Myślisz, że trzeba mu odrobiny zachęty? – pyta drugi głos za moimi plecami.
– Zostaw ten bicz, idioto! Już teraz ledwo trzyma się na kolanach. Jak twoim zdaniem ma wstać, gdy go wychłoszczesz?
Prychnięcie. Odgłos oddalających się kroków. Cichnące przekleństwa.
Stęchłe, marzące o deszczu powietrze uderza w moje nozdrza. Strumyczki potu spływają mi po czole i nagich plecach. Wydają się tak przyjemnie chłodne. Twarde dłonie łapią mnie za ramiona i unoszą do góry jak worek muszelek. Dopiero teraz poczułem, że gdzieś tam na dole mam nogi. Są zdrętwiałe jak kłody i wydają się należeć do kogoś innego, lecz mimo to jakoś udaje mi się utrzymać w pionie. Wraz z kolejnym atakiem bólu biorę głębszy haust powietrza, po czym natychmiast zanoszę się suchym kaszlem.
– Dasz radę iść, Klękacz? – pyta wąsata twarz.
Klękacz. Piasek. Upał. Pieprzony bęben, który przestał stukać. Jestem w kopalni. Znów to zrobiłem. Znowu odpłynąłem. Powroty z tych obcych wizji stają się coraz trudniejsze.
– No nie wiem, Chropek – odzywam się ochrypłym głosem, odruchowo przestawiając się na Gamyryjski, język Diabłów. – Jeśli tak bardzo chcesz zdążyć do tej waszej kantyny, będziesz musiał mi pomóc.
Strażnik podnosi upuszczony przeze mnie kilof i odrzuca go na stos przypalonych szmat. Cały korytarz świeci pustkami. Długi, pojedynczy łańcuch, którym spętani są wszyscy pracujący przy tej ścianie niewolnicy leży bezwładnie jak martwy robal. Tym razem musiałem odpłynąć na dłużej. Wszyscy zdążyli zapakować się do wind, a większość pewnie oddycha już świeżym powietrzem i widzi znikające w górach słońce. Moje uszy wyłapują niewyraźny mechaniczny zgrzyt, dobiegający gdzieś wysoko z góry.
– Wyglądasz jak trup – wytyka Chropek, zdejmując stalową obrożę z mojej szyi. W jego głosie jawi się wyraźna troska. Pod tymi obleśnymi wąsami i groźnymi minami był naprawdę przyzwoitym gościem. Rzuca spojrzeniem po małej wnęce w ścianie i niemal pustej skrzynce z kilkoma odłamkami pożółkłych kości. – Kiepsko pracujesz. To staje się zauważalne.
Odpowiadam mu leciutkim wzruszeniem ramion. Każdy gwałtowniejszy ruch niósłby ze sobą kaskady tępego bólu.
– Słabo płacicie, to słabo pracuję – silę się na żart. – Do tego warunki są po prostu koszmarne. Strasznie tu brudno i wszędzie pełno piachu. Nie mówiąc już o smrodzie.
Chropek parska śmiechem. Zarzuca sobie moje kościste ramie na kark i powoli prowadzi naprzód. Potrzebuję kilku kroków zanim stopy przyzwyczajają się do narzuconego przez strażnika rytmu.
– Nie chcę problemów, Klękacz – ostrzega mnie. – Jutro pracuj tak, jakby gonił cie sam Trędowaty, w porządku?
Natychmiast poważnieję i zaciskam wściekle zęby.
– Byłoby lepiej gdybyście nie zmuszali mnie do pracy na kolanach.
Strażnik wyraźnie sztywnieje i marszczy zakłopotany czoło. Jego kroki gubią rytm. Mało brakuję, abyśmy obydwaj padli na ziemie.
Przeklinam w duchu swoją głupotę i wywołaną gorączką nerwowość. Niepotrzebnie na niego naskoczyłem. Chropek nigdy nie okazał mi ani okrucieństwa, czy nawet iskierki wrogości. Robił tylko to, co do niego należało. Nie mniej, nie więcej. Ten cień przyjaźni, którym mnie obdarzył był jedną z tych drobnych rzeczy, która ułatwiała mi przeżycie. To nie jego wina, że wszyscy inni starali się, by każda chwila spędzona w kopalni i obozie była żywym koszmarem.
Klękacz…
To miano przylgnęło do mnie już pierwszego dnia pobytu na Czerwonym Piaskowcu, gdy tylko wraz z Medeociem i piątką innych więźniów z zachodu przekroczyliśmy otaczającą obóz Wielką Palisadę. Obóz górniczy leżał w cieniu czerwonej góry, pokrytej siecią szerokich żlebów. Jej szczyt wydawał się postrzępiony i urywał się jakby ścięty przez olbrzymie, tępe ostrze.
Jeszcze wtedy obóz i kopalnia dopiero kształtowały swą dzisiejszą postać. Większość tunelów mieliśmy wykopać sami, a żołnierze zamiast wygodnych baraków z piaskowca, mieli do dyspozycji jedynie polowe namioty. Przed jednym z nich ustawiono naszą siódemkę w ciasnym szeregu. Tępe końce włóczni szybko wybijały nam z głowy jakiekolwiek próby nieposłuszeństwa.
Po krótkiej chwili z namiotu niczym bełt z kuszy wystrzelił wysoki Diabeł. Miał długie, patykowate nogi i przebierał nimi, wzbijając w górę obłoki piasku. Za nim pędził gładki młodzieniec. Trzymał w ręku białe zawiniątko, które okazało się peleryną, wyszywaną złotymi nićmi.
Chudzielec zaczekał, aż sługa go dogoni i pozwolił nałożyć sobie narzutę na kraciastą tunikę. Przemaszerował wzdłuż nas, wlepiając w nas groteskowo wyglądające, rozbieżne spojrzenie. Pierwszy raz w życiu widziałem zeza. Nie wytrzymałem i chrząknąłem, a usta same wykrzywiły mi się w półuśmiechu. Prawdopodobnie ostatni raz. Stojący za mną żołnierz spróbował pomóc mi spoważnieć i przyłożył mi w tył głowy.
Niestety nie pomogło.
Diabeł w bieli naskoczył na mnie, wrzeszcząc prosto w twarz. Dotknął swojego języka i wskazał mokrym palcem w kierunku stóp. Od razu pojąłem. Chciał żebym wylizał mu buty. Mogłem powiedzieć mu tylko jedno:
– Rhagwyn nie klęka, różowy sukinsynu.
Szybko wyprowadzono mnie z błędu.
Dwóch żołnierzy powaliło mnie brutalnie na ziemie, przyciskając mi twarz w gorący piach. Chudzielec starał się wepchnąć mi buty do ust. Rzucił pojedyncze słowo. Wybuchły śmiechy i obelżywe okrzyki.
Klękacz.
Od tej chwili postarali się, bym większość swego czasu spędzał wyłącznie na kolanach. Oczywiście opierałem się. Wrzeszczałem przekleństwa w swoim języku, plułem im w twarz, a gdy leżałem na ziemi, plułem im na buty i gryzłem po kostkach jak chory na wściekliznę pies. Gdy moja wściekłość przekraczała temperaturę wrzenia, rzucałem się na uzbrojonych żołnierzy z pięściami, gotów dostać olbrzymie lanie, byleby tylko nie wylądować na kolanach.
W końcu zawsze na nich lądowałem. Im więcej wkładałem sił w ten pozbawiony rozsądku bunt, tym więcej zabawy dostarczałem dręczącym mnie żołnierzom. Nie minęło dużo czasu zanim nie zacząłem się zastanawiać, jaki w tym sens? Na kolanach czasu na myślenie jest aż nadto.
Chropek wciąż milczy. Długi, kręty korytarz przypomina mi brzuch pustynnego węża. Strop na najniższym poziomie jest niski, ledwo przekracza wzrost dorosłego mężczyzny. Niekiedy musimy mocno pochylać głowę pod drewnianymi belkami. Odgłos pracujących wind i zapach wieczornego powietrza robią się coraz wyraźniejsze.
Docieramy do ogromnej jamy. Stąd wydaje się ona niemal idealnie okrągła i szeroka jak małe jezioro. Nawet po tych dwóch latach wciąż nie mogę wyjść z podziwu. Na własne oczy widziałem, co potrafią zdziałać ich magia, ale to…to wydaje się tak nienaturalne.
Na dobrą sprawę kopalnia Relikwii w Czerwonym Piaskowcu to po prostu ogromna, stożkowata dziura w ziemi. Pionowy, zrodzony z czarów szyb ciągnie się aż na powierzchnie niczym zwężający komin. Po obu bokach jamy znajdują się drewniane rusztowania z drabinami, prowadzące na wyższe piętra kopalni. Mam nadzieje, że niewolnicy obsługujący dźwig windy przy północnej ścianie wciąż pracują. W tym stanie nie ma szans, bym dał radę wspiąć się po nawet najkrótszej drabinie.
Mijamy kolejne hałdy skamieniałych kości, stosy worków i porozrzucane obok nich ręczne młynki. Niektóre z Relikwii są kruszone na proszek już na miejscu. Łatwiej je wtedy transportować w głąb ziem Gamyru i w takiej postaci najchętniej skupowane są przez alchemików czy uzdrowicieli. Nie mam co marzyć o lżejszej pracy przy mieleniu, windach lub wyładunku. Taką robotę dostają tylko pupilki strażników i komendanta, jak na przykład mój wujaszek.
– Pośpiesz się, Klękacz – pogania mnie Chropek. Widzę jak ostatni żołnierze, odpowiedzialni za wyprowadzenie więźniów, pakują się do wind. Chropek macha im ręką, by na nas zaczekali. Grupkę Gamyryjczyków natychmiast ogarnia wesołość.
– Ha. A już myśleliśmy, że uciekłeś z tym swoim dzikusem gdzieś w jakiś zapomniany korytarz. No wiesz, by w końcu być razem. – Wbija we mnie rozbawiony wzrok. – Aleś go wymęczył…
– Spieprzaj, Neos – Twarz Chropka ciemnieje z gniewu. Rozgląda się po towarzyszących nam strażnikach. – Kieszeń dawno temu wyjechał na górę?
– Bo ja wiem? Będzie z jakieś dziesięć minut. Mówię ci, stary, to przeklęty przez Amyrh'lana idiota. Chwalił się pełną sakiewką przed wszystkimi chłopakami, jakby była to córka, którą chce wcisnąć komuś za mąż. Znając jego szczęście, już przegrał ostatnią koszule.
Wąsaty strażnik wypluwa ciche przekleństwo i ciągnie nerwowo za czerwoną linkę. Rozlega się dźwięk dzwoneczków. Po kilku uderzeniach serca winda ze zgrzytem rusza w górę, kołysząc się leciutko na boki.
Gorączka trawi mój umysł niczym żrący kwas. Czuję się jakby dławiący dym zgnilizny kłębił mi się w głowie, nie pozwalając zebrać myśli w logiczny ciąg. Znów przed oczami stają mi fragmenty ostatniej wizji. Ta była niezwykle niepokojąca. W majakach gorączki zdarzało mi się już widzieć zdarzenia z przeszłości, których nie mogłem być świadkiem. Wyśniłem na jawie rzeź rhagwyńskich dzieci i przegraną bitwę mojego ludu z Zachodnimi Diabłami. Spoglądałem na te wydarzenia z boku przez migoczącą tafle swego umysłu. Żadne z poprzednich urojeń nie było tak wyraźne i tak osobiste.
Medeoc. Przypomina mi się żal i fala wyrzutów sumienia, zalewająca moją…to znaczy jego duszę. Cóż za ciężar. Wciąż nie wiem, co Dagen chciał od naszych dzieci oraz co Medeoc zamierzał kupić za wystawienie ich Gamyryjczykom. Coś mi jednak mówi, że jest w tym znacznie więcej niż mogłem się domyślać.
Moje rozmyślania przerywa kuksaniec w zebra.
– Nie zapomniałeś o czymś, Klękacz? – pyta Neos.
Sukinkot.
Nie mam co liczyć na wsparcie Chropka. Nie, kiedy jest z kumplami. Z kamienną, wypraną z emocji miną padam przed Diabłem na kolana i spuszczam głowę w służebnym geście. Na ten widok twarz żołnierza wykrzywia się w szerokim uśmiechu pożółkłych zębów. Patrzy na towarzyszy, szukając w ich spojrzeniach poparcia. Wiem, że go nie znajduje. Ta zabawa przestała ich bawić już jakiś czas temu. Tylko nowi rekruci wciąż znajdują radość w dręczeniu mnie. No i oczywiście ten porąbany, zezowaty patyczak zwany przez wszystkich komendantem.
Kiedy dojeżdżamy na górę, czekam aż Neos wyjdzie z windy zanim sam chociaż stanę na nogi. Ten ludzki ochłap gotów jest mi kazać szurać na kolanach aż do samych kojców. Spoglądam w górę, mrużąc oczy. Przyświeca nad nami aureola pomarańczowego światła. Wyciosana w sypkiej skale, spiralna ścieżka spokojnie pomieściłaby dwóch mężczyzn idących ramie w ramię tuż obok siebie, lecz ja wolę dać wyprzedzić się strażnikom i podążać samotnie w ich cieniu. Przynajmniej dopóki oczy nie przyzwyczają mi się do oślepiającej łuny. Wedle moich oczekiwań, strażnicy mają mnie gdzieś. Głowy zaprząta im tylko myśl o końcu służby i serwowanym w kantynie zimnym ale. Jedynie Chropek co chwila dyskretnie upewnia się, czy wciąż utrzymuje się na nogach. Naprawdę się o mnie martwi. Musiałem wyglądać przynajmniej w połowie tak źle jak się czułem.
Poza kopalnią więźniowie nie noszą na sobie łańcuchów. W końcu, co moglibyśmy im zrobić po dwunastu godzinach morderczej pracy? W tym stanie, nawet bez gorączki, nie miałbym siły nikogo porządnie przytulić, a co dopiero wyrządzić komuś jakąś krzywdę lub spróbować ucieczki. Z dnia na dzień jesteśmy coraz słabsi i coraz bardziej potulni. Owszem, kilku szaleńców spróbowało wymknąć się niepostrzeżenie z obozu. Każdy z nich skończył naszpikowany bełtami lub jako kupka pożółkłych kości zakopanych gdzieś w pustynnym piasku, przed którymi przecież stąd uciekali. Mówią, że ten ich cały bóg śmierci po prostu kocha ironię. Ciężko w to nie uwierzyć.
Nie raz zastanawiałem się, ile czasu musi jeszcze minąć zanim złamią wszystkich nas na tyle, by żadni strażnicy nie byli już nam potrzebni. Pilnujący więźniów żołnierze czują się tak pewnie, że nie noszą przy sobie nawet ostrej broni. Przy pasie mają jedynie długie na łokieć, okute brązem pałki. Na własne oczy widziałem, że potrafią w razie czego zrobić z nich nie gorszy użytek niż z mieczy i włóczni. Ostatnią zaporą bezpieczeństwa są drewniane wieże strażnicze wysokie na osiemnaście stóp, obsadzone parą uzbrojonych w kuszę strzelców. Nie widziałem, by kiedykolwiek chybili celu.
Dwie z ośmiu wież wyrastają przed wrotami Małej Palisady. Na ich spadzistych dachach zatknięto flagi Królestwa Gamyru – trzy błękitne okręgi na ciemnym jak zakrzepła krew tle. Nigdy wcześniej nie zastanawiałem się nad znaczeniem tego symbolu. Czy ta ciekawość to kolejna rysa na mojej duszy? Ile jeszcze ich potrzeba zanim w całości rozpadnie się na kawałki i do końca pogodzę się ze swoim losem?
Czy ja już się z nim nie pogodziłem? Ból kolan wydaje się bezgłośnie odpowiadać na to pytanie.
Widok kilkunastu grupek więźniów, zbitych w ciasne dwuszeregi działa na Chropka jak orzeźwiający kopniak w tyłek.
– O cholera! Już zaczęli liczenie – Chwyta mnie za rękę i pociąga za sobą. – Szybciej, Klękacz. Na bogów, szybciej!
Gdybym pamiętał jak, uśmiechnąłbym się. Ten człowiek zdecydowanie za mocno się przejmował. Co mu mogli zrobić za małe spóźnienie na ten codzienny, bezsensowny rytuał? Pogrozić palcem? Nakrzyczeć? Dać kilka godzin dodatkowej służby? Przecież nie rzucą go na kolana, zakują w łańcuchy i każą wydobywać jakieś prastare kości wojowników z przed tysiąca lat.
Razem z Chropkiem szukam wśród więźniów swojej Jurty. Dowództwo bardzo postarało się, by zabić w nas jakikolwiek odruchy do tworzenia większych społeczności. Mieszkamy w ciasnych, okrągłych namiotach z tymi samymi ludźmi, z którymi pracujemy. Mielnicy trzymają się razem i patrzą z góry na kopaczy oraz z zazdrością na niewolników obsługujących windy. Między Jurtami trwa bezustanna walka o przywileje i lżejszą robotę. Najśmieszniejsze jest to, że pałamy do siebie większą nienawiścią niż do naszych oprawców. Nawet jakby któryś z nas dostał do ręki porządny miecz, prędzej uciąłby łeb innemu więźniowi, który w jakiś sposób mu zaszkodził, niż spróbował ucieczki.
Wtem zauważam machającego w naszą stronę Medeoca. Już mam się udać w jego stronę, gdy drogę zastępuje nam jeden z odpowiedzialnych za inspekcje sierżantów.
– Zaczekaj, Chropek. Jeśli masz jakieś plany na wieczór, możesz śmiało wysłać je do Amyrh'lana.
Wąsaty strażnik prostuje się zaskoczony.
– Nocna służba?
Sierżant kiwa mu głową i przesyła mi ulotne spojrzenie. Od razu domyślam się, co jest grane.
– To będzie już trzeci raz w tym tygodniu, sierżancie – protestuje Chropek. – Mam tego dość. Regulamin także jest po mojej stronie. Jeszcze dziś złożę skargę – dodaje na koniec z nutą groźby w głosie.
Sierżant skrzywia się wyraźnie. Doskonale go rozumiem. W końcu to nie on wymyśla te wszystkie rozkazy.
– Będziesz miał okazje. – Kiwa głową w moją stronę, tym razem nawet na mnie nie spojrzawszy. – Masz zaprowadzić go do komendanta.
Wzdycham z rezygnacji, gdy moje domysły okazują się prawdą. Tak właśnie czułem w kolanach, że dzisiejsza dawka upokorzenia była wyjątkowo skromna.
– Znowu, sierżancie? – pyta Chropek.
– Mi też to niezbyt się podoba, ale to rozkaz. Komendant czeka w swojej kwaterze.
Chropek podczas rozmowy wyraźnie oklapł. Nawet jego wąsy wydają się opadać w dół w smutnej minie. Czeka aż sierżant wróci do inspekcji więźniów, po czym wbija we mnie spojrzenie pełne beznadziei.
– Coś ty mu zrobił, Klękacz? Czemu aż tak cię nienawidzi?
– Nie wykonywałem jego rozkazów dość szybko – odpowiadam mu po chwili. Staram się przybrać śmiertelnie poważny wyraz twarzy i dodaję: – Na twoim miejscu pospieszyłbym się.
Prycha krótkim nerwowym śmiechem i chwyta mnie za ramię, prowadząc w stronę kwater. Idziemy naprawdę bardzo szybko.
Twarz osobistego sługi komendanta, Halira jest blada jak mleko i pozbawiona wyrazu. Jeśli w ogóle zauważył, że ma gości, nie daje tego po sobie poznać. Jego ciemna koszula zlewa się z tłem ogromnego obrazu, wiszącego na ścianie. Wciąż nie mogę uwierzyć, że przez te ostatnie trzy lata spędzone na słońcu nie opalił się nawet na lekki brąz. Mógłbym przysiąc, że odkąd weszliśmy do gabinetu Halir nie poruszył się nawet o cal. Zaczynam się zastanawiać, czy ten zbabiały dandys w ogóle mruga oczami.
Nagle sługa zwraca swe błękitne oczy w naszą stronę.
– Nie musicie tu z nami stać, żołnierzu – odzywa się cichym, gładkim głosem. Obaj z Chropkiem niemal podskakujemy z zaskoczenia. To on mówi? Byłem pewny, że obcięli mi język tymi samymi nożycami, co kutasa. – Komendant kazał go wam wyłącznie przyprowadzić – ciągnie. – Nie wspominał nic o pilnowaniu.
Chropek potrzebuję chwili, by obudzić się z szoku. Potrząsa głową.
– Ja…to znaczy…chyba zostanę.
– Ciekawe, ilu ludzi swobodnie mówiło, co myśli o naszym kochanym komendancie, gdy byli tu sam na sam z Halirem – mruczę niby do siebie. Wąsaty strażnik wybałusza oczy i przełyka głośno ślinę.
– Tkaczko, zmiłuj się.
Mrużę podejrzliwie oczy. Podziałały tak na mnie moje własne słowa. Chciałem tylko podroczyć się z Chropkiem, ale przez przypadek poruszyłem właściwy kamień. Skoro komendant włożył tyle wysiłku, by dać wszystkim do zrozumienia, że jego sługa jest niemym eunuchem, to dlaczego ten bez powodu porzuca swój kamuflaż. To nie miało żadnego sensu.
Halir przestaje zwracać na nas uwagę. Atmosfera robi się tak ciężka, że można by nią łamać zęby. Szkoda mi Chropka. To chorobliwe przejmowanie się każdą drobnostką kiedyś zaprowadzi go do grobu. Już teraz wygląda, jakby miał wielką ochotę wrócić do kopalni, schować się gdzieś w niższych tunelach i nigdy więcej nie pokazywać się nikomu na oczy. Skubie palcami rzemienie munduru i rozgląda się rozbieganym wzrokiem po gabinecie, szukając nie wiadomo czego.
Sam odganiam z ramienia zagubioną muchę, wpatrując się po raz setny w olbrzymi obraz za plecami Halira. Upadek Porthyna, przypominam sobie jego tytuł. Wielki jak niedźwiedź, zakuty w pełną płytową zbroję wojownik ostatkiem sił tnie kilkoro mniejszych ogromnym toporem. Wrogowie zalewają go z każdej strony niczym stado os, zasypują bezlitosnym deszczem włóczni i strzał. Wszędzie walają się pocięte kawałki ciał, a tryskająca z ran wojownika krew i buchająca para wydają się tak prawdziwe, że aż mną rzuca w środku. W tle widać zarys znajomej góry z uciętym szczytem. Jeśli lepiej się przyjrzę w otaczającej ją chmurze i błyskawicach mogę dojrzeć upiorną twarz.
Po prostu nie mogę pojąć swoim ogarniętym gorączką rozumem, że jakiś człowiek był gotów poświęcić taki szmat czasu, by namalować, bądź co bądź, zwykły obraz. Jeśli popatrzę na wirujące w powietrzu iskry, odłamki złamanej stali, na wykonane z najmniejszymi detalami twarze walczących żołnierzy oraz szczegółową grę cieni i świateł, jestem pewny, że malarz musiał na ten efekt pracować przez całe swoje życie, marnując przy tym surowce warte fortuny.
Gamyryjczycy wierzą, że taka bitwa zakończyła trwającą trzy lata wojnę między bogami. Potrzeba było miliona ofiar, w tym samego Porthyna, boga wojny, by zdesperowana Matrona otoczyła świat swym matczynym uściskiem, blokując pozostałym bogom bezpośredni dostęp na nasz plan egzystencji. Od tego momentu bogowie w swoim działaniu są ściśle ograniczeni swoim aspektem…cokolwiek to znaczy.
A to wszystko zdarzyło się właśnie tutaj, na tym pustkowiu. Cała pustynia jest olbrzymim cmentarzem, który Zachodnie Diabły postanowiły splądrować. W zakopanych głęboko w piasku kościach wciąż tkwią stare czary. Magowie, kapłani, uzdrowiciele, wróżbici i alchemicy są gotowi płacić królewskiej armii za Relikwie każdą cenę. Większość z nich sika już po nogach z podniecenia na samą myśl, że w każdej chwili możemy natknąć się na kości samego Pana Bitew.
– Uwaga, idzie komendant – ostrzega nas Halir. Dosłownie sekundę później, jak na komendę sługi, drzwi gabinetu otwierają się z wściekłym trzaskiem. Komendant, dowódca garnizonu w Czerwonym Piaskowcu, szlachetnie urodzony kapitan Doltram Umendalith wpada przez próg niczym oszalały byk, złorzecząc na cały świat.
– Niech ich wszystkich Trędowaty wyrucha. Dlaczego to zawsze musi spotkać mnie? Na bogów, zawsze! Halir, wina! – woła do sługi, który błyskawicznie rzuca się w stronę biurka i leżącego na nim dzbanka. Komendant dopiero teraz raczy zauważyć mnie oraz Chropka. Wbija kościsty palec w pierś strażnika. – A ty, wynocha!
– Tak jest, komendancie. Chciałem tylko przedyskutować zmianę w grafiku służby. Otóż okazuje się…
Doltran Umendalith potrząsa zdecydowanie głową.
– Idź z tym do swego sierżanta. Nie mam na to czasu.
– Ale sierżant powiedział, że to pan jest odpowiedzialny za tę zmianę. Mam nocny dyżur już trzeci raz w tym tygodniu, a regulamin wyraźnie mówi maksymalnie o…
– Co mnie to obchodzi? – przerywa mu dowódca. – Na kości Porthyna, przecież nie robisz tego za darmo! Jak masz za dużo pieniędzy, to zamień się z kimś. Na pewno znajdziesz jakiegoś biednego głupca.
Narastającą złość Chropka zdradza jedynie krótkie drżenie prawej dłoni. Salutuje niedbale i wychodzi, zamykając za sobą drzwi. Komendant prycha na ten widok, a następnie odwraca się w stronę sługi, odbierając z jego dłoni pełny kielich.
– Bezczelność – chrypie pomiędzy kolejnymi łykami. – Wszyscy dzisiaj przeciwko mnie. Ta śmierdząca końmi beczka łoju ze stolicy spóźni się całe dwie godziny, a jutro zwali mi się na głowę urzędnik z Trzeciej Ręki. Będzie wąchał mój tyłek w poszukiwaniu każdego smrodu tak długo, aż dowie się, co jadłem przez ostatni miesiąc. – Odstawia pusty kielich i masuje palcami skronie. – No i jeszcze ten mój przeklęty brat. Król mianował go tydzień temu legatem w Chryzantemie, wyobrażasz sobie? Ten leniwy idiota beze mnie wciąż pożyczałby od rodziny pieniądze, by spłacać karciane długi, a król postanowił podarować mu pozłacaną pelerynę przede mną. Czym sobie na to zasłużyłem, Halir?
Sługa obdarza go spojrzeniem czystej niewinności.
– A niech cię! – warczy komendant. – Jesteś zupełnie nieprzydatny. Następnym razem wyhoduj sobie język…i nalej mi jeszcze. Czy trzeba tobie wszystko mówić na głos?
Otwieram szeroko usta. Wyhoduj sobie język? Czyżby ten zboczony pajac nie wiedział, że jego sługa wcale nie jest niemy? Czy to możliwe? Słudze nawet nie drgnęła powieka. Bez słowa spełnił kolejną zachciankę swojego pana. Jednak coś się w nim zmieniło. W jego oczach rozbłysła iskierka, której wcześniej nie widziałem.
Dlaczego odsłoniłeś się przede mną i Chropkiem, Halir? Dlaczego właśnie teraz? W co ty grasz?
– Co tak rozdziawiasz gębę, dzikusie, masz coś do powiedzenia? – Tym razem Doltran Umendalith kieruje swą złość na mnie. Jego oczy zmieniają się w wąskie szparki. – Dlaczego w ogóle stoisz? Nie pamiętam bym pozwolił ci stać w mojej obecności.
Ile razy już to przerabialiśmy? Patrzy mi prosto w oczy – oczywiście jednym okiem, bo drugie wpatruje się gdzieś w punkt nad moim lewym uchem – a w jego spojrzeniu widzę wyraźny cień wyzwania. Ten czternastoletni chłopak, który wciąż błąka się gdzieś w zakamarkach mojej duszy, aż rwie się, by na nie odpowiedzieć. Co z tego, że komendant był zaprawionym w boju wojownikiem, a przed gabinetem czeka dwóch uzbrojonych po zęby wartowników? Ygredd nie martwił się o konsekwencje, po prostu działał. Dopiero, gdy walczył z przeważającym przeciwnikiem, gdy na szali ważyło się jego własne życie, czuł się naprawdę żywy. Nie mam na sobie łańcuchów, a jedyną bronią w pomieszczeniu jest skórzany bizun, wiszący na gwoździu w ścianie trzy kroki ode mnie. Mógłbym go dopaść i chlasnąć komendantowi w tę zezowatą gębę. Potem niech się dzieje co chce.
Te rozmyślania nie trwają nawet chwili potrzebnej by mrugnąć okiem. Jak co dzień, opuszczam kolana na miękki dywan i pochylam głowę.
Dlaczego nie walczysz? – pyta Ygredd wewnątrz mojej czaszki. Jego głos przypomina cichnące w oddali echo. Dlaczego bez przerwy martwisz się o konsekwencje?
Nie wiem. Może po prostu za dużo razy te konsekwencje wybuchły mi w twarz?
Jesteś żałosny…Klękacz.
– Popatrz, Halir – mruczy z zadowoleniem Umendalith – posłuszny jak abarecki kundel. Niczym nie różni się od ciebie. No, jemu nie muszę płacić – stwierdza, marszcząc brwi.
Pochyla się i unosi mi brodę do góry, bym mógł na niego patrzeć.
– Masz gorączkę. Niedobrze. Powiedz mu, Halir, ilu znasz ludzi, którzy przeżyli z gorączką w takich warunkach?
Sługa unosi do góry zaciśniętą pięść.
– Dokładnie tylu – zgadza się komendant. – Masz marne szanse, Klękacz. Musisz szybko zmienić tryb życia, inaczej to przed Amyrh'lanem będziesz musiał się płaszczyć.
Mimowolnie chrząkam. Jeśli to miał być nowy żart, to był wyjątkowo kiepski. Dowódca w ogóle wydaje się nie zauważać mojej miny. Wstaje i podchodzi do Halira.
– A może chciałbyś zamienić się z nim miejscami? – pyta od niechcenia, jakby mówił o pogodzie. – Zamiast ryć pod ziemią jak reszta tych złodziei, dezerterów i gwałcicieli, przynosiłbyś mi posiłki, czyścił mundur i pośredniczył w łańcuchu dowodzenia. – Zerka na sługę. – Bogowie wiedzą, że nie można robić tego bez języka.
Mrugam zaskoczony. Czy on mówił poważnie?
– Dostawałbyś do jedzenia coś, co zasługuje na tę nazwę, oraz świeże ubranie. No i oczywiście jakieś prywatne lokum, bo reszta niewolników natychmiast rozgryzłaby ci gardło. Jeśli dobrze się spiszesz, mógłbym nawet załatwić ci królewskie ułaskawienie. – Uśmiecha się. – Byłbyś wolnym człowiekiem, Ygredd. Bez kopalni, bez wrogości innych Jurt w kojcach. – Jego słowa zawisają w powietrzu. – Bez areny.
Prostuje się, porażony na samą myśl. Ygredd, wolny człowiek. Nigdy więcej kopalni. Nigdy więcej tej przeklętej areny. Tyle możliwości przelatuje mi przed oczami. Mógłbym zostać wolnym obywatelem, Gamyryjczykiem. Mógłbym po prostu stąd odejść, przenieść się do jednej z wiosek ze szkła i kamienia daleko na zachodzie. Mógłbym wykupić miejsce na wielkim statku i zobaczyć lądy za trującą wodą. Mógłbym też podkraść się do Umedalitha w środku nocy, ścisnąć jego szyje z całych sił i patrzeć jak z tego zezowatego spojrzenia wycieka życie. Później martwiłbym się o konsekwencje.
A jeśli to pułapka? Przecież komendant to zwykły sadysta. To może być dla niego nowy sposób, by zaspokoić swoje żądze. Zadawanie zwykłego, fizycznego bólu już mu się znudziło. Teraz zapragnął rozbudzić we mnie płomyk nadziei i zaraz później rozdeptać go. Zbudować cegiełka po cegiełce, by zaraz później zburzyć. Ehe, to w jego stylu.
– Nigdy więcej areny – powtarza. – Chciałbyś tego?
– Tak – słyszę swój własny głos.
Kiwa z zadowoleniem głową.
– Wszystko ma swoją cenę. – mówi, drapiąc się wymownie po kroczu. – Jeszcze jedna chwila na kolanach, a już nigdy więcej nie będziesz musiał klęczeć. Co ty na to?
Pieprzony zboczeniec. A więc o to chodzi. Tym sposobem chce mnie nakłonić, bym w końcu mu obciągnął. Teraz jestem pewny, że to kolejna z jego gierek.
Ale jeśli jego propozycja jest prawdziwa…
– No dalej, Klękacz. Nie ma co się zastanawiać. Potrafię być dobry, spytaj swojego wuja. Tobie mogę dać jeszcze więcej niż jemu.
No tak. To by wyjaśniało, dlaczego Medeoc nigdy nie dorobił się potomstwa.
– Podejmij decyzje! – ponagla komendant, widząc moje zawahanie. – Natychmiast. Zgadzasz się czy nie?
No dalej, zrób to, idioto. Otwórz usta i każ mu się odpierdolić albo otwórz usta nieco szerzej, nic nie mów i sprawdź, czy jego propozycja jest prawdziwa. Poddaj się albo walcz. Nie ma trzeciej drogi.
Doltran Umendalith wzdycha przez zaciśnięte zęby.
– A więc arena?
– Arena – przytakuję.
To koniec. Nigdy nie dowiem się, czy mówił prawdę. Będę żył z tą niepewnością do końca życia. Nie poddałem się, ale walką też bym tego nie nazwał. Czy tępą obojętność można nazwać alternatywą?
Komendant spaceruje po gabinecie, krążąc powoli po pomieszczeniu jak sęp wokół przyszłej padliny. Wtem zatrzymuje się przy ścianie i zdejmuje z gwoździa czarny bizun.
– Twój dzisiejszy przeciwnik został wychłostany za opieszałość – wyjaśnia. – Pracował jeszcze gorzej od ciebie. Przyzwoitość nakazuje, by szanse były wyrównane. Halir! – wrzeszczy. W jego spojrzeniu tli się ogień obłędu. – Odsuń biurko i zwiń dywan, a gdy skończysz, polej mi jeszcze wina. Od widoku krwi robię się spragniony.
cdn.
Rozpocząłem spotkanie z twoim tekstem od końca, ale bardzo, bardzo mi się podoba.Doskonały styl, świetne partie opisowe, doskonała wrażliwość obserwatora. To właściwie mógłbym zarzucić każdemu z twoich tekstów. Zawsze śledzę poczynania mistrzów zielonej strony. Nie kadzę. Ktoś zauważył z loży, że strona odwala znakomitą robotę pedagogczną. To zdaje się prawda. Autorzy równają w stronę surfaceofthe sun. To mój ideał, Ty jesteś bliżej niż ja swoim tekstem. POzdrwaiam i łączę ocenę.;)))
Hmmm... Pierwsze linikji zaciekawiły mnie. Jak będę miał czas to poczytam wszystkie części. ; ]
"Chropek wbija w stojącego biurka sługę zmęczone spojrzenie" - strzegącego?
Dużo tego masz napisane? Czyta się bardzo dobrze. Początek tej części był nieco chaotyczny z powodu przeskoku do perspektywy innego narratora, ale poza tym coraz ciekawiej. Obozowa rzeczywistość zarysowana w sposób przekonujący.
Pozdrawiam.
no i trochę mi zeszło zanim doczytałam do końca, czasu gdzieś po drodze zabrakło, ale pamiętałam o tym opowiadaniu, za dobre żeby zapomnieć :) podtrzymuję opinię, którą napisałam pod częścią I. Świetne. Z każdym fragmentem lepiej, ten podobał mi się chyba najbardziej, chociaż na początku nie bardzo wiedziałam, co się dzieje, kiedy bohater miał tę wizję i był kimś innym... Potem, jak się już wyjaśniło co i jak, to stwierdziłam, że dobry pomysł, ciekawie wyszło. Piszesz bardzo sugestywnie, dlatego pewnie tak wciąga :)
Kiedy ciąg dalszy...?
PS. to 6 to ode mnie, pod częścią drugą również. Pozdrawiam!
it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA
Ja nie jestem przekonany. Bledy stylistyczne i literowki wciaz sie przytrafiaja, a to nie jest Twoj pierwszy tekst. Moze upadek Ygredda jest w miare dobrze opisany, ale nadal wieje z tego opowiadania jakims chlodem. Trudno mi to opisac, ale czasem mam takie dziwne subiektywne odczucie... Podtrzymuje ocene z II czesci, moze lekko ja podwyzsze. 4+/6