- Opowiadanie: Czarwonik - Obsesja

Obsesja

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Obsesja

Nie jest to bynajmiej kontynuacja żadnego opowiadania.

Niech staną zegary, zamilkną telefony,

 

Dajcie psu kość, niech śpi najedzony.

 

Niech milczą fortepiany i w miękkiej werbli ciszy

 

Wynieście trumnę. Niech przyjdą żałobnicy.

 

Niech głośno łkając samolot pod chmury się wzbije

 

I kreśli na niebie napis "On nie żyje!"

 

Włóżcie żałobne wstążki na białe szyje gołębi ulicznych,

 

Policjanci na skrzyżowaniach niech noszą czarne rękawiczki.

 

W niej miałem moją północ, południe i zachód, i wschód,

 

Niedzielny odpoczynek i codzienny trud.

 

Jasność dnia i mrok nocy, moje słowa i śpiew,

 

Miłość, myślałem, będzie trwała wiecznie. Myliłem się.

 

Nie potrzeba już gwiazd – zgaście wszystkie – do końca;

 

Zdejmijcie z nieba Księżyc i rozmontujcie słońce;

 

Wylejcie wodę z morza, odbierzcie drzewom cień.

 

Teraz już nigdy na nic nie przydadzą się.

W.H.Auden

 

 

 

"Obsesja"

 

 

– Mów. – Ciszę przerwał gruby, tubalny głos.

Popatrzyłem po twarzach otaczających mnie ludzi. Naprzeciwko siedziało dwóch mężczyzn z ponurymi minami, byli w garniturach – jeden w czarnym, drugi w białym, za ich plecami jakaś dziewczyna zapisywała naszą rozmowę na twardym dysku komputera.

„Ona jest nieważna" – skwitowałem w pamięci.

– Mów. – Cisze przerwał ponownie głos, niższy, ostrzejszy.

Oderwałem od nich wzrok, zerknąłem w lewo. Stało tam dwóch, tęgich policjantów. Usta obydwu wyrażały szczery, pełen radości uśmiech.

– Mamy czas – odezwał się znów ten z grubszą barwą głosu – twój się kończy.

Zacisnąłem zęby, z trudem zerwałem kontakt z roześmianymi twarzami dwóch mężczyzn za szybą.

– Więc słuchajcie, bo drugi raz nie powtórzę – powiedziałem w końcu.

 

Był to mały domek na obrzeżach miasta. Stary i opuszczony. Otaczał go ogród, w którym rosły krzewy dzikich róż o kwiatach skąpanych w nieskazitelnej bieli. Krzewom tym niezaprzeczalnie brakowało ogrodnika, bowiem rozprzestrzeniły się niemal po całym podwórzu nie szczędząc też samego domu – nienasycone zajęły również jego wnętrze, wdarły się doń otwartymi okiennicami i ubytkami w lichych ścianach budynku. Ogród otaczał się wysokim, żeliwny płotem, a w samym jego centrum byli właściciele wybudowali dużą fontannę w kształcie aniołka, niestety wtenczas martwą. Po prawicy drzwi frontowych zasiadała bogato żłobiona studnia, natomiast po ich lewej stronie, wielki lew, spoglądający ponuro gdzieś w dal. Domek ten ochrzciłem jako biały, tudzież tak przyszło mi go nazywać.

Mieszkałem samotnie, nie licząc wielkiego nieobecnego, który przypełzał do mnie niezauważalnie, jak żmija, i jedynie wtedy, gdy jego pusty żołądek począł stawać się niemożliwy do zniesienia, bądź, gdy chłód solidnie przetrzepał jego skórę. Nazywałem go Kotem; o wiele dziwniejsze stawało się to, gdy ktoś dostrzegał, że moje zwierzątko rzeczywiście nim jest. Głównie było to skutkiem wrodzonego braku talentu do wymyślania imion – moi pupile bawili się przeważnie tak jak wołałem na nie przy zawiązaniu naszych przyjaźni. Zwierzę było czarnej maści, pochodzenia nie miał szczególnie egzotycznego, ot zwykły wędrowca.

Tej nocy siedziałem na balkonie. Robiłem to zawsze, gdy niebo przyozdabiało się w piękno gwiazd, a na swego towarzysza wybierało księżyc, który zachwycał swą klasą oraz niezwykłą dostojnością.

Nie wiedziałem, dlaczego, ale bardzo kochałem noc. Powietrze wtedy wydawało mi się o wiele świeższe niż te za dnia. Nocą wszystko było inne i bardziej niewinne. Ciemność posiadała w sobie kwintesencja spokoju i intrygi. Ceniłem sobie tę porę dnia głównie za to, że ukrywała pod swymi postrzępionymi skrzydłami wszystkie wady, dając spojrzeć na świat z innej perspektywy.

Na barierkę balkonu wskoczył Kot. Gdy tylko jego żółte ślepia zoczyły mnie, puścił się susem w kierunku miejsca, gdzie siedziałem. Już po chwili leżał na moich kolanach ocierając się o me ręce i brzuch głową, mruczał przy tym cicho z rozkoszy. Oboje siedzieliśmy tak, delektując się urodą gwiazd. Ciche mamrotanie kota, zwiniętego w kłębek, mieszało się z jeszcze cichszym szmerem… wody. Szybko zmieniłem obiekt zainteresowania na malutki domek, którego malowniczy ogród wił się pod mymi stopami. Ku mojemu szczeremu zaskoczeniu zorientowałem się, że to anioł, usadowiony w samym centrum podwórza, wypluwa ze swych ust kaskadę wody, która po chwili rozlewała się szerokim łukiem po jego torsie i wpadał do sadzawki przystrojonej w biel nefrytów i wszechobecnych róż.

– Hmm… Przecież nikt nie byłby aż tak głupi, aby wchodzić w gąszcz kolców. W najmniejszym wypadku straciłby całe odzienie, które miałby akurat na sobie – powiedziałem drapiąc swojego pupila za szpiczastymi uszyma. Rozszerzyłem powieki do granic możliwości, próbując dostrzec coś więcej w mroku nocy, niestety księżyc znikł już za dachami, a pojedyncze skupiska gwiazd na niebie nie dawały już sobie rady, gasnąc powoli – nie pomagały.

W końcu posłałem rozmyślanie, nad tą jakże tajemniczą sprawą, w diabli i zamknąłem oczy, pozwalając uszom delektować się dialogiem wody z kamieniami.

Kot nagle poderwał się i wpił swoje pazury głęboko w moje udo. Zanim zdołałem wykonać jakikolwiek ruch, ta mała żmija była już na barierce balkonu, a po chwili skakała w dół, posyłając mi jeszcze jedno, pełne trwogi spojrzenie. Przeklinając zwierzaka w duchu i jednocześnie zastanawiając, co go tak przeraziło, wstałem z krzesła i wszedłem z powrotem do domu przez otwarte drzwi. Kuśtykałem. Jego wnętrze nie opływało w jakieś szczególnie wyszukane luksusy. Było w nim to, co zapewne jest w każdym domu: salon, sypialnia, biuro, łazienka, ubikacja i kuchnia. Na swój cel wybrałem kuchnie, gdzie była apteczka.

Zaświecając światło, moim oczom ukazała się jej cała uroda. W zlewie zalegały nie myte naczynia z całego tygodnia, na niektórych talerzach osiadły z suszone resztki jedzenia. Na blacie stołu leżała jakaś stara kanapka omotana przez muchy; śmietnik ustawiony w jej najmniej oświetlonym kącie, jak zawsze, był przepełniony do cna przeróżnymi śmieciami; kilka też znalazło swe miejsce na podłodze. Trzymając się cały czas prawą ręką za okaleczone udo, podszedłem do najnowszej z szafek, jaką udało mi się nabyć (było ich niewiele, a każda w innym kolorze). Moja lewa ręka nurzała się namiętnie w jej kierunku, choć wciąż nie mogła dosięgnąć ani wymacać apteczki. Dopiero w tym momencie zdałem sobie sprawę z tego, że mebel ten jest powieszony zbyt wysoko.

Po kilkunastu minutach zmagania się z wredną szafką i utrwaleniu w pamięci na amen kilku bardzo wulgarnych słów, położyłem przedmiot mego pożądania na blacie stołu. Zwalniając swą zapracowaną rękę z wykonywanej do tej pory czynności, zmusiłem ją do następnej, ponieważ w miejscu, gdzie pazury swe wbił mój najukochańszy pupil, powstawała już nikła plama krwi. Ściągnąłem szybko spodnie, usiadłem na taborecie, otworzyłem apteczkę i dobyłem bandaża, który czekał na swoje pięć minut, na samym dnie plastikowego opakowania. Czekał i otrzymał, przedtem jednak sprawdził się genialnie w swej roli. Krwotok ustał, jedynie przenikliwy ból nie chciał opuścić mego uda.

Schowawszy resztę bandaża na swe prawowite miejsce i zamknąwszy apteczkę, pokuśtykałem z powrotem na balkon. Cierpienie opuściło mnie prawie natychmiastowo, gdy usiadłem na krześle. Rozejrzałem się dokoła, lecz nic nie uległo zmianie – anioł wciąż pluł wodą, gwiazdy nikły w szarzyźnie poranka, a Kot zdezerterował z pola bitwy, której sam był sprawcą.

Ponownie zamknąłem oczy i, starając się zapomnieć o bólu, po raz drugi wsłuchałem się w rozmowę kamieni z wodą. Nie wiedząc, kiedy, zasnąłem. Chociaż nie jestem pewny, czy to była dalej jawa czy też koszmarny sen.

Dalej byłem na balkonie, lecz teraz stałem na nogach – jedna była obwiązana bandażem. Za mymi plecami szalały płomienie, ogień niczym wygłodniały wilk wydawał się delektować każdą deską z osobna, po czym dokładnie je trawił zanim w jego pysku znalazła się następna ofiara jego żeru. Popatrzyłem z nadzieją na ten biały, wciąż intrygujący mnie domek, który zachował się na tle niewyraźnego krajobrazu, ukrytego teraz jakby we mgle. Zrozumienie spłynęło na mnie nagle. Wiedziałem, że ta niewinna, mała, samotna budowla jest moją ostatnią deską ratunku.

Wilk oblizał pieczołowicie swe usta i kłapnął głucho szczęką.

Był blisko.

Popatrzyłem w dół.

– Za wysoko? – ktoś zachichotał. Chichot ten, wyraźny i pełen szyderstwa, pochodził ze studni… Niezaprzeczalnie pochodził ze studni! Musiał…

Serce we mnie zamarło. Pazury wilka smagały lekko moje ciało. Byłem nagi.

Znów ten okropny chichot!

Przerażenie omotało mój umysł, chwytając w swoje oślizłe łapska. Nie mogłem wykonać nawet prostego ruchu dłonią – moje ciało sparaliżował strach. Język ognia oplótł me ramiona. Poddałem się bez protestu, nie mogąc zmusić do walki.

Chichot.

– Pomóż mi! – wrzasnąłem ostatkami sił w kierunku jasnej nicości.

Język nagle znikł. Nie zastanawiałem się dłużej – skoczyłem. Gdy spadałem trawa pode mną zmieniała kolor. Nie. Trawa znikała! Jej miejsce zajęte zostało przez wysuszoną ziemię i nagrobki. Naprzeciw mnie olbrzymia fontanna przysłaniała białe drzwi swymi wielkimi skrzydłami. Zerwałem się z ziemi i zacząłem biec najszybciej jak mogłem w ich kierunku.

Usłyszałem głośny łomot, który spłynął brutalnie do mych uszu, bez najmniejszego ostrzeżenia. Potknąłem się i upadłem. Z trumien powstawały zgarbione postacie. Ciała ich tchnęły chłodem, a oczy spoglądały na mnie ponuro. Nie miałem odwagi się poruszyć. Czyżby mnie nie zauważyły, pomyślałem. Wszelka nadzieje rozwiała się jednak szybko. Istoty te poczęły biec w moją stroną wydając dzikie okrzyki, w których dało się wyczuć gniew. Uciekałem potykając się i upadając, co chwilę.

Wbiegłem na podwórko białego domku i rzuciłem się w stronę żeliwnej bramki. Nie mogłem znaleźć zamknięcie, a oni byli już tuż-tuż. Zdesperowany chwyciłem jedną z desek, leżącą do tej pory pod moim stopami, i wbiłem w ziemie, drugi koniec posłałem pod klamkę.

Podziałało.

Kanibale uderzali w bramkę z całych sił – na marne. Nie mogłem jednak pozbyć się natrętnego przeczucia, że za kilka chwil będzie na jej miejscu stos żeliwnych prętów.

Pognałem w stronę anioła, stopy me krwawiły zostawiając na piasku czerwone ślady; róż nie było, rósł tu tylko jeden krzak spowijający studnie.

Usłyszałem cichy stukot, który ucichł raptownie.

Nie… To niemożliwe!

Nie teraz! Nie teraz!

Krzyki z każdą chwilą były coraz głośniejsze.

Ale to już nieważne…

Przecież mnie nie złapią.

Na dnie mego serca zbudziła się nadzieje, którą do tej pory drążył letarg.

Czułem chłód gałki drzwi w dłoni. Czułem jak drzwi te ustępują pod naporem mych rąk. Poczułem też ostry ból w żebrach. W późniejszym czasie poczułem jak unoszę się w powietrzu. A jeszcze później, jak potylicą uderzam o kant fontanny.

Nadzieja znów zasnęła.

Podniosłem ostrożnie głowę, dotknąłem jej roztrzęsionymi palcami – krew spływała powoli, lecz obficie.

Przewróciłem się na brzuch, pełzłem w kierunku domu.

Otoczyły mnie te dziwne, przerażające istoty, za nimi, w tle, szalał wilk. Zdawał się być bliżej niż przedtem.

Czyjeś szponiaste, chude dłonie chwyciły mnie za głową i uniosły do górą.

Zimno…

Ciarki.

Krew! Wszędzie krew!

Zdołałem zobaczyć twarz mego wybawiciela.

Anioł.

Anioł o czterech oczach.

Anioł spowity w czerń szaty.

Anioł?

Rzucono mnie w stronę jednego z okien. Wylądowałem przed kominkiem, na środku salonu; towarzyszył mi trzask rozbijanych szyb.

Jestem, krzyknąłem w duchu.

Spojrzałem w sufit. Pomacałem tył głowy – krew przestała ciec.

Jestem bezpieczny, uspokajałem się, już nic mi nie grozi.

Wilk warknął cicho.

Obnażył kły.

Pochylił się.

Skoczył.

Był blisko.

 

– Obudziłem się później w moim pokoju… Czułem się dziwnie, do tego na mych dłoniach można było zobaczyć blizny… Zresztą – zerknąłem na swoje łokcie – dalej je widać.

– Mamy ci w to uwierzyć, tak? – zapytał ten z ostrzejszym głosem.

– Nie, we sny nie można wierzyć. Przecież są one wytworem naszej wyobraźni oraz wspomnień.

– Więc po co nam je opowiadasz?

– Bo od nich wszystko się zaczęło. Słuchajcie dalej i nie przerywajcie. Irytuje mnie to.

Posiadacz tubalnego głosu odwrócił się do dziewczyny, która stukała cały czas w klawisze klawiatury.

– Masz wszystko?

– Tak – powiedziała szybko.

Ładna jest, pomyślałem.

– Kontynu…

Pomieszczenie utonęło w czerwieni, towarzyszyło jej głośne wycie alarmu.

Uśmiechnąłem się. Do siebie.

 

Koniec

Komentarze

To chyba jedyne na tym portalu opowiadanie, w którym odstępy między wierszami zajmują więcej miejsca niż sam tekst.

Wklejałem z Worda i tak już zostało. Wolałbyś, aby było to ze sobą chaotycznie "posklejane"? Bez widocznych akapitów? Jeśli tak, to bardzo przepraszam tych, którzy do owego chaosu przywykli.
A zresztą... mogłeś zostawić jakąś konstruktywną krytykę na temat mojego opowiadania, a nie trzepiać się odstępów pomiędzy wierszami. ; ]

Z doświadczenia wiem, że im bardziej dziko tekst sformatowany, tym bardziej nie warto go czytać.

I zaufaj mi - NIE CHCESZ, żebym go poddał konstruktywnej krytyce.

Skąd taka pewność? Praw, kytyku mój kochany.

Aha, jeśli chodzi o formatowanie tekstu, to dobrze, zaraz zmienię go wedle pana najskrystszych pragnień.

I prosze bardzo! : ] Pójdę za twymi radami, mości krytyku. Mam nadzieję, że odstępy między wierszami są kompatybline z twoimi wymaganiami.

Skoro sam prosisz, masochisto... Nadstaw się i przygotuj na cięgi.

- Tekst jest napisany w nieumiejętnym, odstręczającym, pseudo-poetyckim stylu. Rozumiem, że chciałeś napisać literacki, poruszający utwór, ale niestety nie udało się.

- Opowiadań, których akcja okazywała się na koniec snem, napisano już jakieś sto milionów, z czego ze ćwierć miliona umieszczono na tym portalu.

- Niepotrzebnie wplatasz w tekst gryzące w oczy archaizmy (wtenczas, stopy me, pod mymi stopami, poczęły biec), albo barokowe spójniki (tudzież).

- Dzikie formatowanie, zwłaszcza pod koniec tekstu, ale o tym już wspominałem. Miło, że poprawiłeś.

- Liczne błędy i niezręczności językowe, na przykład:

Usta obydwu wyrażały szczery, pełen radości uśmiech. - usta nie wyrażają uśmiechu. Uśmiech jest czynnościa fizyczną, wyrażać można myśli lub uczucia.

z trudem zerwałem kontakt z roześmianymi twarzami dwóch mężczyzn za szybą - zerwałeś kontakt z twarzami? Mój ty mistrzu mowy polskiej! Zecydowanie bardzie fortunnie byłoby na przykład "z trudem oderwałem wzrok od ich roześmianych twarzy".

- Więc słuchajcie, bo drugi raz nie powtórzę - To akurat nie jest błąd, ale za bardzo kojarzy się z nieśmiertelnym "słuchajcie uważnie, bo nie będę powtarzać" z Allo Alllo i przez to wywołuje niezamierzony efekt komiczny.

Domek ten ochrzciłem jako biały, tudzież tak przyszło mi go nazywać. - Że co???

Robiłem to zawsze, gdy niebo przyozdabiało się w piękno gwiazd, a na swego towarzysza wybierało księżyc, który zachwycał swą klasą oraz niezwykłą dostojnością. - Zdanie rodem z gimnazjalnych konkursów literckich dla wrażliwych dziewcząt.

Na barierkę balkonu wskoczył Kot. Gdy tylko jego żółte ślepia zoczyły mnie - Tak z ciekawości: zjadłeś dwie literki ze słowa "zobaczyły", czy naprawdę chciałeś napisać "zoczyły"?

Ciche mamrotanie kota, zwiniętego w kłębek, mieszało się z jeszcze cichszym szmerem... wody - czemu ma służyc ten wielokropek?

zamknąłem oczy, pozwalając uszom delektować się dialogiem wody z kamieniami - Żeby był dialog, muszą paść conajmniej dwie kwestie od conajmniej dwóch podmiotów. Spływająca po kamieniach woda wydaje szmer i to wszystko, co mozna usłyszeć. Gdzie tu dialog?

Ponownie zamknąłem oczy i, starając się zapomnieć o bólu, po raz drugi wsłuchałem się w rozmowę kamieni z wodą. - Drugi raz ten sam błąd. Zatwardziały z ciebie grafoman.

Jego wnętrze nie opływało w jakieś szczególnie wyszukane luksusy. - po co to sztubackie "szczególnie wyszukane"? Powinno być "Wnętrze nie opływało w luksusy". Po prostu.

Pazury wilka smagały lekko moje ciało - Pazury mogą drapać, szarpać, czy rozrywać, ale smagać raczej nie.

Na swój cel wybrałem kuchnie, gdzie była apteczka. Zaświecając światło, moim oczom ukazała się jej cała uroda. - "Zaświecając światło"?

W zlewie zalegały nie myte naczynia z całego tygodnia, na niektórych talerzach osiadły z suszone resztki jedzenia. Na blacie stołu leżała jakaś stara kanapka omotana przez muchy; śmietnik ustawiony w jej najmniej oświetlonym kącie, jak zawsze, był przepełniony do cna przeróżnymi śmieciami - W kącie czego ustawiony był śmietnik? Starej kanapki? (Tak, wiem, że chodzi o kuchnię, ale nie możesz tak daleko gubić podmiotu)

Dziękuje za komentarz. : ] Na pewno pomoże o wiele bardziej niż wytykanie błędów o odstępach między wierszami. Mam nadzieje, że mój wiek chociaż troszeczkę mnie usprawiedliwa z owych tragicznych potknięć. ; ]

Aha, jeszcze jedno. Sen zaczyna się od pewnego momentu, pozwól, że zacytuje: "Dalej byłem na balkonie, lecz teraz stałem na nogach[...]"

W zasadzie Banita zrobił już łapankę, ni ma co się powtarzać. 
Jest kilka rzeczy w ręku nieumiejętnego pisarza, albo początkującego pisarza, które każdą twórczość potrafią zamienić w tfurczość. Piszę tu o patosie, o rozpoetyzowaniu, o próbie uczynienia tekstu awangardowym. Twój tekst nie jest ani patetyczny, ani ten drugi, ani ten trzeci. Jest moim zdaniem kiepsko napisany, kompletnie nie wiem, po co Autor rozbił go na drobne fragmenciki i czemu ma służyć to enrerowanie. No czemu, pytam się ja grzecznie?
 

No przecież wiadomo, że enterowanie daje +10 do głębi tekstu.

Czasownik "zoczyć" jak najbardziej istnieje, tak przy okazji. Aczkolwiek od jakichś 150 lat się go nie używa. :-)

A tak fajnie brzmi: zoczyć. ; ]

A jeśli chodzi o entery to mniemam, że "leciutko" przesadziłem. ; ]

Nowa Fantastyka