- Opowiadanie: krunland - Imć pana Grzegorza Cietrzewińskiego przygoda tajemnicza

Imć pana Grzegorza Cietrzewińskiego przygoda tajemnicza

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Imć pana Grzegorza Cietrzewińskiego przygoda tajemnicza

Czołem waszmościom! I niech Bóg was w opiece zachowuje! Tak, powitać wszystkich, powitać! Dajcie spocząć tutaj, przy was, seniores priores, atoli młodsi wszak też do spoczynku prawo mają! Gdzie mi tam się do alkierza pchać od razu, gdy kompanija cała się tutaj zgromadziła? Vae soli, powiadam wam, alkierze dla bogatych, a jam jeno ubogi sługa boży. Ach! Gdzie gospodarz? Tamój! Hej! Karczmarzu! Miodu podawaj! Widzicie waszmościowie zapewne, po mojej figurze skromnej i włosach dziwacznie ogolonech, żem ja człek duchowny. Tak, jam jest Grzegorz Cietrzewiński, kapłan Boga najwyższego. To co, żem ja w karczmie? A mi nie wolno? Jam wszak szlachcic, a bonum vinum laeficat cor hominis! A jakże mi wychwalać Stwórcę, gdy serce ponure i łeb troskami zdjęty? Jakom rzekł, jam szlachcic jako i wy, panowie bracia. Cosik mi się zdaje, że sobię tu wzajem bajdurzycie o przygodach swojech. Ha, czemuż więc z waszmościami nie pobajdurzyć nieco? Tak, opowiem ja waszmościom o przedziwnech zdarzeniach, podróży mojej towarzyszącech. Historya to będzie iście tajemnicza, pełna zagadek niewyjaśnionech i dziwacznech wydarzeń. O! Miód niosą, więc jeno pociągnę nieco i już prawię. Ach! In vino Veritas, wierzajcie więc, że prawdę wam powiem, choć czasem trudno uwierzyć wam będzie. Ha, dwójniak iście przedni! Tak, już prawić poczynam. Słuchajcie więc, panowie bracia, jako to było.

 

Jakom rzekł, księdzem jestem, bożym sługą uniżonem, klechą zwykłem, nędznem prochem jedynie w oczach pańskiech. Ale jednak szlachcicem! Ab ovo, to jest ode małego już mnię ociec przygotowywał, że gdy już roków piętnaście ukończę, do seminarijum mnię pośle, duchownego ze mnie zrobi. Znaczy ode panienek z dala mnię trzymał, coby mi w głowie nie postało nigdy cnoty kapłańskiej psować. Jam temu przychylny nie był, atolim dziecko był wtedy, jako się tu mi woli oćca sprzeciwiać? I posłał, posłał do seminarjum w Łucku, ode domu nie daleko bardzo. Tamój mnię poczęli braciszkowie uczyć, a wiedzcie waszmościowie, że rygor w seminarjum takowem większy niźli w szkołach wszelkiech, przeto nieraz przyszło mi na grochu klęczeć lub razy przyjmować miłosierną ręką braciszka świątobliwego, pode nosem jeno „quila no minor Leo" mruczącego. Same zaś nauki bardzo ciekawemi nie były, alem nolens volens studiować musiał. A uczyli mnię w mierze wielkiej nauk biblijnech, całych ksiąg na pamięć nieraz, oprócz tego cosik tam z gieometrii, cosik z dzieł innech niż tieologiczne, atoli malutko i głównie do biblii komentarze to były mędrców uczonych. Sami waszmościowie domyślić się możecie, że mi te nauki obrzydłemi były. Tom i obmyślać począł, jako tu z seminarjum uciec. Jam był młody, głupi, co po ucieczce nie w głowie mi było, tylkom się chciał uwolnić i tech strasznech święceń uniknąć, o którech tyle braciszkowie mówili, a które strasznemi mi się wydawały obrzędami. Tom i ucieczkę obmyślać począł, audaces Fortuna iuvat. Kilka prób żem podjął, każda się porażką kończyła, raz mnię nawet obili porządnie, gdym w czas nie uciekł i pochwycili. Zaiste, nijak żem pojąc nie mógł, jako to jest, że braciszkowie tyle i miłosierdziu gadają, a potem tako biją.

 

Po tech mi niemiłych bardzo latach nauki, owech święceń okres nadszedł, które wcale takiemi strasznemi się nie okazały, jakom myślał. Potem, gdym po raz pierwszy do dom ruszył, już ze łbem ogolonem jako przystało porządnie i różańcem na szyi, ociec mnię dojrzał ze okna jeszcze dworu naszego, poczem tako się spieszył, coby powitać syna ukochanego, że ze schodów zleciał i abiit ad plures, kark sobie łamiąc. Heu me miserum! Długom jednak nie rozpaczał, bo dni kilka później się okazało, że ojczulek mój cały majątek mi ostawił, niemały zresztą. Jam jest młody i przygód żądny, nie w smak mi było we dworze siedzieć, tom go odsprzedał i z kiesą pełną na trakt ruszył, jakowych zdarzeń ciekawech doświadczyć. Nigdym szablą robić żem się nie uczył, braciszkowie nawet noża mi do rąk nie dali, więc coby bezpiecznem być w miarę, pistolety dwa żem kupił wielkie i do siodła przytroczył konika mojego, także po oćcu odziedziczonem. Przygody moje się dziać poczęły dnia trzeciego podróży mojej, gdym Ostropol opuścił. Noc mnię w polu dopadał, tom musiał z traktu zboczyć i ognisko gdziesik na polu rozpalić. Tereny te Hanczaryskiemi Polami się zwą, a rozciągają się właśnie pode Ostropolem i Lubarem także. Tutaj to stanąć mi przyszło, pośród pól. Teren to był odludny, wszędzie pełno było skał, pieczar, dziur przeróżnech. Gadają, że tu kupy bandyckie się kryją i na ludzi napadają. Alem ja się nie strachał, non licet na duchownego napadać, takom przynajmniej sobię myślał. Nawet zresztą, jeśli zbójcy gdziesik tu grasują, to może akurat mnię nie spostrzegą. I rzeczywiście, ode bandytów mnię noc skryła, fortuna mi dopisał i żadnego hultaja żem w nocy nie widział. Alem co innego obaczył, wierzajcie mi waszmościowie, stokroć bardziej bym wolał bandytów spotkać zgraję całą. Co takiego żem napotkał, pytacie. A, już prawię. Otóż gdym ognisko rozpalił, a Łatwem to nie było, bom nigdy wcześniej nie próbował, naraz się pośród pól wokół jęki jakoweś rozchodzić poczęły, zawodzenia nieludzkie, jakoby ktosik w wielkiej rozpaczy albo bólu zawodził. Jam się zaraz przeżegnał, bo to pewnikiem zjawa jakowaś była, diabeł albo inne licho przeklęte, różaniec spode koszuli wyjął i modlić się począł żarliwie. Jam nie tchórz, waszmościowie również by się zlękli, sami na pustkowiu, gdyby jęki takowe waszech uszu doleciały. Zaraz też mi się zdało, że cosik w krzakach nieopodal obozowiska mojego się porusza, szeleści, jakoby parska, zaraz też gdziesik indziej oczy jakoweś błysnęły, koń mój zaparskał i naraz uciekać począł, jam się rzucił za nim, uciekł jednak. Teraz żem sam pozostał zupełnie, jeno przy ognisku nieco światła dającem, pistolety moje wraz z koniem uciekły, jeno mi różaniec pozostał. Vae soli! Jużem niemal zębami ze strachu wielkiego szczękał, drżącemi rękami kółka różańca przesuwając, nawet o modlitwie zapominając. Natenczas z ciemności krąg światła ogniska mojego otaczającej kształt wychynął jakowyś, do jednak słabo widoczny, bo bardzo się do ognia nie zbliżał. Łeb miał niby wilczy, oczyska czerwone, jednak do tego wilkiem być nie mógł, bo był zbyt wielki i czarny niczem heban. Jam na ów widok zakrzyknął, strachem zdjęty: „Miserere mei! O Panie, Zbawco, Boże Wszechmogący, Jezusie nazareński!…" Potwór nagle ozwał się z ciemności: „Zamilcz, śmiertelniku, albowiem ja mówić pragnę!" Jam nie zważał na słowa z pyska wilczego padające, jeno zakrzyknął: „Apage! Apage, diable!" On przysiadł spokojnie, wciąż w krąg światła nie wchodząc. „Zamilknij, rzekłem. Wszak waści nie pożrę". Jam różaniec jeno w palcach przerzucał. Zaiste, gada niczem człek normalny, a przecie widzę, że wilkołak jest prawdziwy, poczwara straszna, genuinus diaboli. „Zaliście nie satanae, wysłannik lucyfera, posłannik piekieł, zaliście nie…" lecz przerwał mi stwór znowu: „Milcz, rzekłem! Dalibóg, gadasz waść strasznie dużo i zgoła bez sensu nijakiego. Wszak nie widzisz, żem nie ów diaboli? Zaiste, czego was tam uczą, duchownych przez te lata wszystkie nauk ciężkiech?" Jam nań spoźrzał, o różańcu całkiem zapomniawszy. „Więc wiesz, szatanie, żem duchownem! Oto argumentum!" Stwór jeno łapą machnął, zupełnie jakoby ręka to była ludzka. „Ha, oczywista, wszak waść ode razu za różaniec chwycił, jakobyś chciał zjawę na nim powiesić. Tylko duchowny takim waryatem być może, żeby na potwora miast szabli, różańca dobywał. Poza tem waśc dużo łaciny używasz, a po tem łatwo sługę bożego poznasz, że często języka owego dziwacznego używa, miast po ludzku gadać, a to wszystko pewnikiem przez bzdury do łbów waszech w seminaryach wkładane". Jam nieco się obruszył o strachu zapominając. „Cóż waść gadasz! Tak! Jam jest duchownem i nijaki to wstyd być takowem! A różaniec broń nad szable stokroć lepsza, bo duszę chroni przede szatanem, któren pewnikiem przede mną siedzi!" Stwór zęby wyszczerzył i począł pazurem łapy jednej sobie w zębach dłubać. „Duby smalone!" rzekł w końcu. „Dusze ci ochroni, i owszem, ale co ci obroni, gdy łeb odgryzę, ha?" Jam się odsunął nieco, strach wracać począł. „Nie, nie strachaj się waść!" zawołał stwór to widząc. „Ja waści nie pożrę, dopierom co bowiem się nasycił, kupiec jakowyś przejeżdżał. A kiedym syty – nie tknę! Poza tem chyba mi duchowni szkodzą, kiedym ostatnio takiego zeżarł, tom jeść nie mógł przez tydzień cały, tako mnię cosik w brzuchu bolało, pewnikiem różaniec, tacy bowiem zawsze różańce przy sobie noszą". Jam drżeć na nowo począł, do ognia cosik tam dorzucił, coby nie zgasł, nie chciał żem bowiem w ciemności obok potwora pozostać. „Czego więc chcesz?" żem spytał śmiało, lecz ostrożnie. Stwór położył się, jako pies czy wilki, łapy przede siebie wyciągnął, w stronę ognia, atoli sam w cieniu wciąż pozostawał, oczami czerwonemi jeno błyskając. „Jakom rzekł, nie żeby waści zjadać, chociaż przyznam, żeś waść nie chuchro byle jakie, a posiłek pożarny, wszelakom już jadł dzisiaj, więc waści krzywdy nie zrobię. Jam tu przylazł, coby pogadać nieco, wiedz waść bowiem, że nie masz tu, na tem pustkowiu nikogo, z kim bym mógł pogwarzyć czasem. Nikogo! Więc żem do waści przylazł". Naraz, gdzieś w polu ciemnem, znów jęk przeciągły się rozległ, krew w żyłach mrożący, potem szelest, gdziesik bliżej. Potwór naprzeciw mnie lezący nawet się nie obejrzał, jam jednak strachem zdjęty jął żem się rozglądać nerwowo. Natenczas z krzaków głowa wyjrzała, głowa krwawa, straszna, nieludzka bynajmniej, jakoby w powietrzu zawieszona, poczem szybko znikła powrotem w krzakach. Potem nagle znad pól czaszka ludzka nadleciała i z chichotem strasznem nade łbem mi krążyć poczęła. Jam się na ziemi skulił, różaniec ściskając. „Vade retro me!" żem krzyknął. Czaszka, nadal śmiejąc się straszliwie w pole uleciała, z krzaków łeb raz jeszcze wyjrzał, poczem się schował na powrót. Wilczoczłek kły wyszczerzył, jakoby w uśmiechu. „Ha, strachasz się waść, mimo różańca! Niedobrze to! Wszak Bóg waści ochronić winien!". Jam pojął, że się ze mnie nabijano, spyta więc żem: „Quo iure z boskich nauk drwisz, jeśliś nie diabeł?" Tamten kły ukrył groźne. „A takim iure, że waść bredzisz. Zresztą wdzięcznem mi być winneś, bo gdybym nie był tu do waści przybył, dawno by już cosik waści pożarło, albo tylko łeb urwało, coby sobie pograć nieco, brak tu gier bowiem, wierzaj mi waść, na tem pustkowiu". Jam nań spoźrzał przerażon wielce. „Co by mi łeb urwało, na Boga najwyższego?" Stwór z siebie odgłos wydał, jakoby śmiech dziwaczny, lecz nieludzki z pewnością wszelką. „A, sporo tu się towarzystwa zebrało. Nie co dzień bowiem tu podróżni naiwni nocują! Ale waścine szczęście, żem najedzon, to waści obronię, mnię tu słuchają, bom duży i straszny, he he". Jam do ognia jeszcze dorzucił nieco chrustu zebranego wcześniej i siadł wygodniej przede potworem, jeno trochę się strachając. „O czem w razie takiem ze mną chcieliście, panie gadać?" żem spytał, szacunek zachowując do potwora, bo wszak on duży i straszny. „Darujcie sobie waść te dziwaczne tytuły, jam nie żaden pan, a szlachcic, jako i wy, chociażem może aparycją takowego nie przypominam, atoli wiedz waść, żem krwi szlachetnej. Pytasz, o czem gwarzyć żem chciał. A o czem się da. Jam tu samotny, jakom rzekł, więc gadać możem o czemkolwiek. Moi kompanioni tutejsi bowiem bardzo gadatliwemi nie są, bo o czem tu gadać z czaszką latającą, co to tylko się śmiać potrafi, albo ze szkieletem, którego mowy klekoczącej ni w ząb wyrozumieć nie lza. Skoroś waśc duchownem, może więc o tem poprawimy. Widzisz waść, z temi duchownemi to jest całkiem zabawna, rzec by można, sprawa. Bo taki to tylko chodzi i się modli, albo z ambony wiernem prawi morały długie, uczone, albo łaciną się zachwyca. Co taki człek ma z życia, zapytam? Bom słyszał, że duchownemu takiemu panienek chędożyć ni trunków żłopać nie wolno, chociaż wielu oczywista nic sobie z zakazów owech nie robi. Jako to jest, rzeknij waść?" Jam znów był obruszon, we łbie mi postać nie mogło, że tako można o duchownem stanie gadać. „Non in solo pane vivit homo" żem odrzekł jedynie. Wilkołek łapą się po łbie podrapał, zupełnie jakoby człekiem był zwykłem. „Ha, może i nie samym, atoli przyznasz waść, że obok chleba, prócz modlitwy, miejsce na piwo ostać musi, o panienkach nie wspominając, te bowiem nijak pominiętemi być nie mogą". Jam milczał, nie lza mi bowiem tech bluźnierstw wysłuchiwać. „Co, nieprawdę gadam?" spytał stwór. Jam mu odrzekł jeno: „Haereticis non est servanda fides". Stwór westchnął. „Jam nie heretyk, co waść gadasz. Ja mam po prostu twardy łeb na karku! Ale waść widzę świątobliwy, a to się w czasach dzisiejszech nieczęsto zdarza, oj nieczęsto!" Jam ponuro nań spoźrzał. „Co waśc takiem okiem na mnię spoglądasz? Czy ja herezje prawię? Czy ja bluźnię? Nie! Rzeknę waści cosik, co między nami pozostać musi. Mianowicie, ja wszystkie te kościoły, stany duchowne, religye i wasze religijne utarczki mam w rzyci. Ot po prostu! Tyle mnie one obchodzą, co śnieg zeszłoroczny! A że mnie nikt heretykiem nie obwołał, sprawia już moja aparycyja jak i powszechny zaufania brak do potworów wszelakiech. Waść nie gap się tako, bom gotów pomyślić, żeś na mnię rozsierdzon, w imię wiary swojej. Cóż, jam już rzekł, co na jej temat myślę". Jam westchnął. „Waścine osądy już Bóg sądzić będzie, non licet jednak tako gadać, wszak waśc wiesz, żem ja duchowny, że uszy moje to razi" rzekł żem. Wiłkołek ziewnął przeciągle. „Bzdury!" rzekł. „Nic waści nie razi, sam sobie waść rzekłeś, że razi, to i razi. A ja gadać będę, co zechcę, boć to moja wszak jedyna okazyja, chyba, że waśc na dłużej zostać postanowisz, he he, widzę, że chyba nie. No, miast się gniewać, rzeknij waśc lepiej, co cię tu przygnało, nie wierzę bowiem, żebyś tu chciał cosik egzorcyzmować". Jam mu odrzekł: „Jam tu przypadkiem, znaczy pojęcia żem nie miał o złu się tu kryjącem, jedynie o bandytach słyszał, co to pono na podróżech tutaj napadają". Wilkołek parsknął. „Ha! Bandyci! A są, pewnie, że są, atoli w dzień jedynie się ich bać należy. W nocy nie śmią obozów opuszczać! Niech by jeno spróbowali! A było kilku, co to nocą nawet w grupkach chcieli cosik na trakcie zdziałać. Cóż, już ich nie ma. A jeśli o egzorcyzmy, to jest diabłów wyganianie chodzi, to też byli. Kilku mniejszych, co to wysłani byli, kilku uciekło, kilku zjadłem" – mną dreszcz wstrząsnął – „A był i jeden z twardszej gliny zbudowan. Oj był. Niedawno całkiem zresztą. Przyjechał, jakieś kręgi wokół ogniska kreślił, cosik tam kropił wodą poświęconą, modły długie odprawiał. Iście, nie byle jaki to musiał być magik, bo strzygi go ruszyć nie mogły, parę topielców próbowało, nawet upiór jeden przylazł spode samego Zasławia – nic nie wskórali. W końcum ja się musiał pofatygować. Zaiste, nie wiem, co trudnego było w owego księdza dorwaniu, bom spokojnie kręgi magiczne przekroczył i księdza zeżarł razem z różańcem i pismem świętem. Cosik tam krzyczał, pewnikiem agape, he he he he… Co się waść gapisz ponuro? Wszakem nie zjadł waści i nie zamierzam czynić tego! Rankiem lepiej waść szybko z tech terenów umykaj, bo, jakom rzekł, sporo bandytów tu się czai po jarach i pieczarach różnech, jam bym może i pomógł, Alem zwykł za dnia sypiać, więc niestety sam waść radzić sobie musiał będziesz. Ale póki noc i ja z waścią, a już niedługo, bo się wcześnie spać kłaść zwykłem, gadaj waść jeszcze co. No, na ten przykład, czemuś nie w kościele swojem, jeno na pustkowiach tech przeklętech, skoroś nie egzorcysta żaden, a?" Jam zoczył natenczas, żem różaniec czas cały w łapie trzymał, po nim zapomniawszy, tom z powrotem go na szyi zawiesił. „Jam tu przypadkiem" rzekł żem. „Nie w smak mi było w miejscu jednem siedzieć, tom na trakt ruszył, wszak wolno duchownemu". „Pewnie, że wolno!" odrzekł Wilkołek. „Takiemu wędrownemu nawet łatwiej, przyznaj waśc, bo nikt nie pilnuje, gdy chwila słabości najdzie i panienkę się naraz znajdzie przy sobie nagutką zupełnie, nikt waści wypominać nie będzie… A co się waśc ode razu obruszasz? Ludzka to rzecz, dziewki chędożyć, a po to Bóg nas takiech, jakiemi jesteśmy stworzył, żebyśmy i chędożyli. Co, nieprawdę mówię? Ale cóż, noc końca dobiega powoli, ja na spoczynek się udać muszę. Ha! Szkoda! Nieczęsto się ktosik tu zdarza, z kim pogadać bym mógł, jako z waścią. Ale obaczym! Na razie vale, po waszemu, a po ludzku: czołem!". Po tech słowach Wilkołek powstał na łapy cztery i zniknął we ciemności. A na horyzoncie już szarzeć poczęło, aż dziw brał, jako szybko noc cała zleciała, choć straszna. Zaiste, cóż to był za diabeł? Ni człek, ni wilk, ni szatan niby, a jak szlachcic gadał prawdziwy. Fronti Nulla fides! Albowiem być to mógł waśnie szatan, tako się prezentujący, ode wiary mojej chrześcijańskiej mnię odwieźć próbujący, do złego wiodący.

 

Nic innego mi nie pozostało, jak z pierwszech słonecznech promieni pojawieniem nade horyzontem w drogę ruszyć. Strach przede straszydłami różnemi zniknął teraz, gdy dzień się rozpoczął, gdy jasno wkoło było. Atolim zaraz zmiarkował, że wszak konia nie mam, a na pustkowiach tech pełno zbójców się pono kręci. Znowum się więc począł bać, rozglądać po jarach zagajnikach niewielkiech, jakiech sporo przy trakcie było. Bo to może nie tak straszne jak czaszka latająca, atoli życia pozbawić może równie skutecznie, wilkołek wszak gadał, że nijak mi nie pomoże, zresztą to szatan, albo inne licho. Nadzieję jeno żem miał, że do jakiejś gospody deo favente przede zmrokiem dotrę, ludzi spotkam nareszcie normalnech, bezpieczniej się poczuje nieco. A pieszo żem był! Koń nocą uciekł i go tamój pewnie zeżarło wilczysko jakieś inne albo Bóg raczy wiedzieć co jeszcze. Bardzo wiec wolno żem naprzód się posuwał, nie bardzo nawet wiedząc, ku jakiemu celowi ostatecznemu. Przy tem strach mną owładnął, każdy szelest w krzakach przydrożnych był dla mnie zbójcą groźnem, każdy dźwięk najmniejszy infamisem strasznem, na życie moje czyhającem. Czas cały pia desideria żem do Boga najwyższego zanosił, coby karczmę zesłał, albo przynajmniej chatę jakowąś samotną. I zesłał, pode wieczór sam, kiedym już nadzieję tracić począł, a słońce się ku zachodowi chyliło. Stał budynek niemały, murem kamiennem otoczon, pewnikiem dla obrony przede bandytami czy strachami przeróżnemi. Zaiste, dzielny człek kierować tem przybytkiem musi, wszak to dom samotny, jakoby pośród pustyni. A podróżni oczywista często tu nie zaglądają.

 

Kiedym się zbliżył, bramę drewnianą przekroczył, dalej podwórze żem widział, studnię i stos drewna pode ścianą gospody samej. Zaraz żem sobie przypomniał, żem głodny, w brzuchu mi zaburczało, a i w gardle suszyło. Bardzom był poza tem zdrożon, bom wszak dzień cały pieszo wędrował, a nocą zeszłą nie spał wcale, z wilkoczłekiem gadając. Atoli na podwórcu żywej duszy nie było, w stajni tako samo, tom do izby pospieszył, pewnikiem mało gości i dlatego wszyscy tamój siedzą. Jednak gdym próg przekroczył, izba pustą się okazała zupełnie niemal. Przy jednym bowiem z wielu stołów tu stojącech zasiadał szlachcic jakiś, tęgi, z wąsiskami sporemi i bródką niewielką, w płaszczu długiem, ziemi sięgającem. Na stole przede sobą szablę położył w pochwie i dwa pistolety, obok kufel stał i gąsior. Jam śmiało naprzód postąpił, uradowan wielce, że oto podróżny się trafił tutaj, na pustkowiu, chociażem w głowę zachodził, czemu tu tako pusto. Szlachcic mnię zoczył i podniósł się zza stołu. „Dalibóg" rzekł. „Jesteś li waść człekiem prawdziwem? Zaliś nie upiorem? Może to być?" Jam się uśmiechnął szeroko do mej niedoli towarzysza nowego. „Może to być, boć i jest! Salve, panie bracie! Grzegorz Cietrzewiński!" Szlachcic mi odrzekł: „Michał Kobyłecki" Prawice żeśmy sobie uścisnęli . „Pewnikiem mi waść cosik opowiesz, skądeś się tu wziął i ktoś zacz. Jeśli oko mnię nie myli, waść duchownem?" Jam przytaknął, on się rozpromienił: „A to Bóg mi kompaniona zesłał przedniego! Wiedz waśc bowiem, że z księdzem gadasz!". „Toś waśc księdzem, jako i ja jestem? Dalibóg, iście wspaniałe to spotkanie na tem pustkowiu!". On siadł, ale się zaraz podniósł. „Napijesz się waśc? Ha, pewnie, że się napijesz! A i strawy zaraz przyniosę, boś waśc widzę zdrożon wielce!" to powiedziawszy wyszedł przez drzwi za szynkwasem umieszczone, jam się po izbie rozejrzał. We oknach i po kątach pajęczyny wisiały, dawno już pewnikiem nikt tu nie gospodarował. Mój towarzysz nowy zaraz powrócił, misę niosąc i gąsior nowy. We misie mięso zimne było, we gąsiorze gorzałka. Dużom w życiu swojem nie pijał, atoli przyznać musze, że całkiem przednia. Kompan mój również trunku pociągnął i rzekł: „Waść pij i jedz, ja temczasem waści swoje dzieje opowiem, jakom tu trafił i dlaczego. Potem waśc mi rzekniesz, co się waści przytrafiło". Jeszcze raz gorzałki pociągnął i prawić począł w te słowa:

 

„Jam ode lat mojech najmłodszych na duchownego byłem szkolon, zresztą bardzom takowem ostać chciał, rzeknę bowiem waszmości, że zawód to na tem ziemskiem padole najwspanialszy, jaki człek wykonywać może. Bogu służyć sercem całem, jednocześnie szlachcicem pozostając, swoje przywileje mając, a nawet większe, bo duchownego wszyscy poważają, wszyscy szacunek mają, a gdy chwila słabości najdzie, gdy panienka jakaś tako przypadkiem jakoś przechędożoną ostanie, albo, przypadkiem zupełnie, do burdelu się wpadnie (co na jedno wychodzi), to nikt nawet podejrzewać takiego duchownego nie będzie, wszak to osoba cnotliwa, sługa boży uniżony, jako miałby świętość swoją kalać? Widzisz więc waść, że profesja to nade wszystkie inne, że nie masz nade stan duchowny! Jakom rzekł, zawszem chciał duchownem ostać, tom i do seminarjum poszedł, kształcić się, jako przystało. A ociec bardzo był temu pomysłowi p[przychylny. Wiedział bowiem, że duchownem łatwiej interesa prowadzić, poza tem nadzieję miał wielką, że pan biskup ziemię jakowąś mi przydzieli obok kościółka przyszłego mojego. Ale wpierw żem się m musiał przyuczyć, jako msze odprawiać, jako chrzcić i jako się modlić, ora et labora – to była zasada, jaką bardzo mi chcieli w seminarjum owem wpoić. Ha, nie udało im się, bom ja szlachcic! Ważnem jest bowiem, jako waść się z pewnością przekonał, żeby w całem swojem życiu świętem znajdować chwile dla rzeczy ludzkiech, żeby owech ludzi rozumieć, jako tu bowiem nauczać, gdy się nie wie, kogo naucza. Trza więc czas znaleźć i na wino, i na w kości grę czasami, a i na panienki jakieś, byle po cichu, bo biskup się lubi o to złościć, zresztą ludziska też nie za przychylnie patrzą na księdza w bordelu. Ha! Taka nasza dola! Ale słuchaj waśc dalej mojej opowieści. Przyznasz, że moje poglądy przede chwilą waści wykazane przez wielu mogły być za niedobre uznane, wielu z pewnością by zaraz gadać poczęło, że jakaś cnota czy czystość… A diabli wiedzą co jeszcze! Dość, że szkołę duchowną żem skończył, parafijkę drobną pode Łuckiem, nieopodal Ołyki, we wiosce małej. Tamój moja praca się rozpoczęła. A niełatwo było, oj niełatwo! We ławach pierwszech bowiem zawsze siadać zwykły we niedzielne nabożeństwa córy niejakiego Maszkiewicza, szlachcica nieopodal folwark mającego. A jedna ode drugiej gładsza, wierzaj mi waść! Trzy były, trzy główki urodziwe we modlitwie gorliwej pochylone. Niełatwo było przy takiech wiernech msze odprawiać! Do bordelu owszem, żem chadzał czasem do Łucka aż, pod przebraniem, jako należy, ale cóż mi to da, gdy krasawice takowe pode amboną klęczą? Co się waść krzywisz? Niedobra gorzałka? A! Kapusta! Zdało mi się, że cosik niedobrze wygląda. No więc, jakom prawił, ciężko było, a razu pewnego niedobry wypadek się zdarzył. Otóż wieczora pewnego jedna z owech Maszkiewiczownech córek do spowiedzi przyszła no i jakoś tak nim się obejrzał jużem ją wychędożył. Nie stawiała się, przeciwnie, chętną była. Ale cóż z tego, skoro wszystko do uszu jej oćca tajemniczem sposobem dotarło, a on nie dość, że do biskupa posłał, to jeszcze mnię na plebanii dopadł i rękę chciał na osobę moją świętą unieść. Szczęście, że Bóg czuwał, bom zdołał rękę swoją świętą prędzej unieść i go przez łeb zdzielić. Szły potem listy ode biskupa, nawet żem z nim gadał osobiście, a żem nigdy biedny nie był, a ociec czerwońców w tej sprawie nie szczędził, tom i dostał swoje rozgrzeszenie, przenieśli mnie biskup aż pod Zbaraż, Maszkiewicz też cosik ode oćca dostał, sprawa ucichła. Jam w podróż ruszył, do Zbaraża droga daleka, cały Wołyń niemal przemierzyć mi przyszło, aż do tech pustkowi tu, wkoło. Ledwom bowiem się w okolicy ponurej znalazł, koń mi uciekł, ledwom go puścił na postoju, pieszo dalej iść mi przyszło. Naraz się ta karczma pokazała przy trakcie, w której teraz siedzim, tutaj żem stanął, ale nikogo nie zastał. W końcu się pokazało, że pewnikiem wszyscy uciekli z powodu zjaw się na tech ziemiach pokazującech. Jam się jednak nie przeraził, kiedy w nocy straszydła się zbliżać poczęły. W takich przypadkach nie masz nade wodę święconą, wierzaj mi waść, zresztą pewnikiem sam o term wiesz, wszakeś duchowny jako i ja. Piwniczkę tutejszą żem zwiedził i na pomysł przedni wpadł. Otóż z braku wody poświęcił żem gorzałkę, jakiej całe beczki tamój w piwnicy stoją. Imaginuj sobie waszmość, że upiory czy zjawy na krok bramy gospody nie przekraczają, tako święcona gorzałka na nie działa! Ha! Przyznasz waśc, żem sprytny, jednakoż terazem tu uwięzion, bo w nocy diabły wszędzie, a za dnia bandyci, że jeszcze mnię stąd nie wykurzyli, pewnikiem myślą, że duchy tu siedzą. I dobrze, niechaj myślą. Rzeknę ja waści, że piwniczka tu spora, prócz gorzałki miodu sporo, win, a i jadła niemało. Snadź, że się spieszyli bardzo gospodarz, gdy uciekali! Co, zjadłeś waść? To się teraz napij!"

 

Jam kęs ostatni przełknął i do prawienia zgotował. Zaiste, cóż zeń za duchowny, jeśli jeno o panien chędożeniu i gorzałce myśli? „A odprawił waść modły jakie?" żem spytał, ostrożnie do kufla patrzając. Gorzałka jak gorzałka, połowę wszakem wypił, ale jeśli święcona… „Modły?" towarzysz mój śmiechem parsknął. „A cóż by ci tu, synku, modły dały? Dalibóg, kiedyś seminarium ukończył? Snadź, żeś żółtodziób i w tej dziedzinie nieobeznan! A cóż by mi modły dały, na miły Bóg, czyżeś waść nigdy w świecie nie był? Prawda to, gorzałka święcona się świetnie sprawuje, ale żeby ode razu modły? Com ja, magik jaki? Ode modlitwy, panie bracie, są kościoły. No i burdele czasem, ale inna to sprawa i, będąc szczerym, inne modły. Zapomnij waśc o tem!". Jam głową pokręcił. Zaiste, słuchać ciężko, gdy kto tako w stan duchowny razi, kto tako o nas, kapłanach rzecze, na dodatek sam to wszak kapłan! Errare humanum est, może jeszcze człek ten na drogę lepszą zejdzie. Terazem rzekł: „Waść bluźnisz. Waśc bluźnisz przeciw stanowi duchownemu, przeciw diva ministri, jakże to tak, wszakeś też jednem z nas!" Pan Kobyłecki się po łbie podrapał. „Zaiste, pojęcia nie mam, czemuś się waśc tako unosisz. Wszakeśmy z jednej kasty, z jednej grupy, waść wiesz, czem jest duchownego życie. A co, w bordelu jeszcześ nie bywał? Aj, pobywasz jeszcze, pobywasz, znudzi się prędko waści siedzenie na plebanii i owech modłów odprawianie, wierzaj waśc mnie, starszemu ode siebie!". Jam brwi zmarszczył. „Słuchać nie lza waści gadaniny bluźnierczej, w kościół nasz święty godzącej! Jakże to waści tak gadać? Jakże mi słuchać, słudze bożemu?". Szlachcic naprzeciw w nosie podłubał. „Waść gołowąs. Słuchaj waść starszego i życie znającego bardziej! Chędożył żeś waść dziewkę kiedyś?". Jam gorąc na twarzy poczuł i głowę spuścił. „Ha, nie, czyli waśc nie wiesz, co to znaczy, waśc nie wiesz, jaka pokusa, gdy raz się zasmakuje!". Jam szybko głowę podniósł. „A gdy nie zasmakować raz pierwszy?". Towarzysz mój parsknął głośno i gorzałki pociągnął święconej. „Nie masz, panie bracie, takich w Polszcze. Nie masz. Poza gołowąsami oczywista i kastratami siłą rzeczy. A i ci pono sposoby swoje mają…". Jam się porwał zza stołu. Czas na ultima ratio, na cosik takiego, czemu bez otwartego bluźnierstwa zaprzeczyć mu nie lza nijak. „Waśc boskie zakazy łamiesz" żem oznajmił. Towarzysz mój prychnął i cosik pode nosem wielce nieprzystojnego mruknął. „Boskie prawa, dixit. Bo po cóż je Bóg Mojżeszowi na Synaju dawał, po cóż tablice z legis dziesięcioma spisać kazał? Teraz waśc, chociaż po święceniach duchownych, przeciw nim występujesz! Prawa owe gwałcisz! Pax już! Pax! Waści prawa ludzkie łamać wolno, nic mi do tego. Ale na boskie ręki nie podnoś!". Towarzysz mój nos w rękaw wysmarkał i popatrzał na mnie. „Rzekłem, żebyś się waść nie unosił. Wszakeśmy szlachta, do tego duchowni, siądź waść". Jam siadł. „Teraz waśc posłuchaj mnie uważnie: czy na owech tablicach twojech cokolwiek jest o panien chędożeniu przez stan duchowny? Czy jest co o bordelu dla tegoż? Dlaczegóż to my, duchowni, innemi być mamy ode ludzi innech, ha? Waść możesz te swoje legis dowolnie czytać i rozumieć, atoli nijak waśc się tam nie doszukasz ustępu o nas, duchownych, czy o owej „czystości", jaką nam zachowywać każą. Potem gadać będziem o zasad owech łamaniu, pierwej jednak mi waśc te zasady znajdź". Jam oburzon był do cna, atoli przecież na pojedynek go nie wyzwę. Jak człek ów śmie w ogóle zasady w saminarjach wpajane tako zwyczajnie podważać? „Jako to?" żem spytał, rozeźlon już nieźle. „Jako to? Skąd w razie takiem nasze prawa czerpiem? Skąd bierzem owe zasady kościół nasz ode lutrów i kalwinów odróżniający? Rzeknij waść, jeśliś taki uczony w naukach kościelnech!". Towarzysz mój gorzałki wypił łyk spory. „Ja waści powiem, ale waść się opanuj, wszakeśmy jednej profesji, do tego szlachta! Nie godzi się, lub, jak waśc wolisz: non licet się nam kłócić. Tak, ja waści rzeknę, jako to jest z temi zasadami, świętemi niby. Nie jest to bowiem pismem świętem, ni prawami dekalogu dyktowane. Nie jest to przeze biblię nakazane. Bóg ni razu o celibacie, czy zasadach dowolnech ludziom nie prawił. Waśc możesz szukać, wertować xsięgi święte, waśc możesz przerzucić każdą kronikę proroków, zarówno tech prawdziwych, jak i impos animi, skorośmy już przy łacinie. Zasady owe, czystość stanu duchownego, tudzież przede dziećmi strach wielki, bierze się to wszystko z nikąd inąd, a z ludzkiech pomysłów. Znaczy, razu pewnego się pewnikiem zebrali, z papieżem pewnikiem na czele no i uradzili cosik takiego, bo się im zdało, że boży sługa „czystym" być musi. Popatrzaj waść na kalwinów, na lutrów. Czyliż ich pastorowie, znaczy duchowni ichniejsi, żony mają wzbronione? Czyliż dzieci mieć nie mogą? Tak, widzisz waść, pierwej nam, duchownem, bronią, potem oskarżają, o nieczystość czy bzdury inne. Tako nie prawa boskie, a ludzkie tu o takim stanie rzeczy przeważyły, papieski bełkot i tradycja niezdrowa". Jam gorzałki w milczeniu pociągnął, nade słowami towarzysza mojego rozmyślając. Prawda to, co gadał. Nigdzie we księgach świętech ustępu o naszech zasadach nie najdziesz, bośmy sami je ustawili, znaczy dawno już, atoli wszak prawdą jest, że zachodni kościół po rozłamach jakiś taki inny się utworzył. A jam o tem zapomniał ab irato i się uniósł niepotrzebnie, choć to prawy szlachcic mimo swech dziwactw i niecnotliwości. „Waść wybacz, racje masz, atoli ciężko takowech bluźnierstw słuchać" rzekłem, chcąc nieco nastroje załagodzić ostre. On się zaśmiał. „Ha, nie bluźnierstwa to, a prawda! Nuda Veritas! Ale o sporze zapomnijmy, miast tego, gorzałki jeszcze przyniosę, bo gąsior ten jużeśmy opróżnili niemal zupełnie, takośmy się zagadali o sprawach religijnech. Ale nic to, czasu w bród mamy, zaraz p0o gąsiorek skoczę". Po tech słowach towarzysz mój się podniósł i za drzwiami temi samemi zniknął, pewnikiem do piwniczki poszedł, jam zaś dopił co tam w kuflu ostało na dnie i po izbie się dokładniej rozejrzał. Zaiste, nieźle się musi tutaj temu księdzu żyć, tako ma tutaj i gorzałki i jadła pewnikiem sporo, co ostało po karczmarzu strachliwem. Ha, znaczy to, że zjawy dopiero się niedawno tu pojawiły, bo wcześniej to tu najlepszy zajazd na Wołyniu całem być musiał! Wtem, gdym tako łbem wte i wewte obracał, coby dokładnie całą izbę zbadać, zdało mi się, że w kącie stoi ktoś, człek jakiś. Zaraz mi krew do łba uderzyła, całym zdrętwiał, bom był pewien, że nikogo tu więcej prócz nas, duchownych, nie ma. Postać owa jakoby się przybliżyła nieco do mnie, terazem odróżnić mógł łeb, nogi, ręce, tak, człek to był, jako i ja, atolim twarzy dostrzec nie mógł, a poruszyć się żem nie śmiał. Naraz dźwięk nowy mnię o dreszcz przyprawił, ale pan Kobyłecki to był jeno do izby wracający. W ręku gąsior trzymał, spory bardzo, kiedy próg przekroczył, na mnię popatrzał, wzrok w kąt przeniósł i zjawę dostrzegł. Jam powoli powstał i rękę na rękojeści szabli na stole leżącej położył. „Waść znasz dziwadło?" spytał żem cicho, wzroku nie spuszczając ze zjawy. Towarzysz mój jeno się roześmiał. „Czy znam? Pytasz mnię waść, czy znam? Ha, pewnie, że znam, wszak grzech by było nie znać! Poznaj waść, oto Lucyfer!". Jam powstał, zdziwionem okiem na pana Kobyłeckiego patrzając, przybysz zaś się przybliżył na tyle, żem mógł obaczyć, jako wygląda. W kontuszu był przedniem, złoconem, szablę miał przy boku, do tego pas równie szlachecki, kołpak na łbie, lecz gębę czarną niczem smoła, kły wystające, a spod owego kontusza co to go nosił ogon wystawał, jakoby krowy, nadto butów nie miał na nogach, przetom zoczył, że miast stóp kopyta ma kozie. Słowem – bies najprawdziwszy, szatana wysłannik mroczny. Tom zaraz kompaniona mojego szablę porwał i z pochwy wyszarpnął, na długość ramienia przede siebie wyciągnął, chociażem pojęcia nie miał, jako się szablą robi. Przybysz kołpak zdjął i skłonił się, czapką po ziemi zamiatając. Dalibóg, niczem szlachcic prawdziwy sobie poczyna! Alem postanowił do głosu go nie dopuścić, coby nam jadu w uszy nie wpuścił, coby naszej chrześcijańskiej wiary z nas wygnać nie próbował nawet, bom był pewien, ze tu tentatio po raz trzeci mnię nachodzić będzie. Tom szablę na bok odrzucił i różańca spode żupana dobył, przed siebie krzyżyk unosząc w geście obronnem. „Apage satanae! Apage! Po trzykroć apage! Idź, wracaj, skądeś przybył! Wracaj do piekieł! Deo favente cie stąd wygnamy, enim my słudzy boży i tykać nas ci nie lza! W imię boże, w imię Boga jedynego nakazuję ci: precz!". W izbie śmiech się donośny rozszedł, jam całkiem odwagę i pewność siebie utracił, w bok patrząc zdziwiony. To pan Kobyłecki stał, za boki się trzymając, gromko śmiejąc. Kiedym na biesa spoźrzał, też na nieco zdziwionego wyglądał, też patrzał na towarzysza mego. Ten nieco się uspokoił i rzekł: „Wybaczcie waszmościowie, atoli powagi utrzymać nie lza, gdy waść diabła odpędzasz!". Jam się oburzył nieco, na kpinę takową. „Jako to?" zakrzyknął żem. „Wszak szatan tu zawitał, wygnać nam go trza, waśc módl się ze mną, a razem bestię odpędzim! Wszak duchownej osoby nie tknie, biesisko nędzne!". Diabeł na me słowa krok postąpił naprzód, łapę unosząc groźnie do szabli, atoli pan Kobyłecki znów radości swej wielkiej nie powstrzymał. „Waszmościowie naprawdę wybaczyć mi musicie, powaga sytacyji, ja wiem, ja wiem wszystko, atoli zaprawdę ów młodzian dusze moją bawi niezmiernie!". Jam rękę z różańcem opuścił. „Waść chyba zmysły utracił! Nie widzisz potwory?". Pan Kobyłecki do diabła na oczach mojech podszedł i po plecach go poklepał, przyjacielsko jakoś. Jam oczywista ode razu gorączką porwan, za stół uskoczył. „Jako to? Waść się z Lucyferem kumotrać będziesz?!". Teraz się diabeł nareszcie ozwał, głosem dziwnem echem się po izbie rozchodzącem: „Waść sobie śmiele poczynasz, mości Kobyłecki. Atoli waściną radość zaraz diabli wezmą, ha ha ha…" Śmiech jego ode ścian izby się razy kilka odbijał, do uszu mech wracając. O dziwo, druh mój duchowny również się zaśmiał, przy czem w ogóle strachu ni pomieszania u niego zoczyć nie mojem sposobem nijakiem. Alboć ma on nerwy z żelaza, albo spit zupełnie! Ozwał się zaraz, gdy echo śmiechu diabelskiego ucichło zupełnie: „Zaiste, ni w głowie mi postało, że diabły żartować potrafią, że fantazyja się we łbie diabelskiem ku temu kryje!". Diabeł odrzekł zaraz, ponuro nań patrząc: „Waść nastroje zaraz zmienisz, gdy rzeknę, po com tutaj. Zaraz się waści odwidzi, z szatana wysłannika pośmiewisko urządzać. Wiedz waśc bowiem, żem ja tu z piekielnych czeluści po duszę waściną przybył!". W izbie cisza zapadła, rzekłbyś grobowa. Jam przerażon się w diabła wpatrywał, słowa wyrzec nie śmiąc. Po chwili jednak ciszy owej pan Kobyłecki ramionami wzruszył. „Po coś waść przybył, po toś przybył. Atoli pierwej się z nami napij, obyczaj polski bardzo, najście zawsze gości każdech godnie przyjmować!". To mówiąc pan kobyłecki z gąsiora kufle napełnił, jeden podsuwając diabłu. Ten nań spoźrzał groźnie brew czarną marszcząc. „Jam tu nie dla biesiady, ino po obowiązek. Waścina dusza moją jest!". Pan Kobyłecki westchnął ciężko. „A jakiem to, zapytam, prawem?" spytał. „Czy też, jako wolicie: quo iure?". „A boskiem prawem!" zakrzyknął diabeł, teraz widać już było, że rozeźlon nieco. Pan Kobyłecki popatrzał na niego i gorzałki pociągnął. „Ja już widzę, co waści wstrzymuje. Gorzałka święcona, ha? Diabłom nie wolno, co? Takiś twardy?". Bies nie odrzekł, jeno jeszcze groźniej spoźrzał. Jam już się do modlitwy szykował jakowejś ochronnej, rozmowa ta bowiem złą mi się zdała, jako to bowiem być może, żeby chrześcijanie prawi z diabłem gadali, miast go ode razu w łeb palnąć różańcem lub wodą święconą skropić. Wszak gadać z takiem nie wolno! A gdy po dusze przybywa – nie sprzeciwić się, wszak to wszytko wyroki boskie! „Waść się boisz, wszak widać to ode razu. Swoją drogą, jakeś tu waść wlazł? Straszydła nijakie ni wiedźmy z dala się trzymały, na krok progu domu tego przekroczyć nie śmiały, a waść tako sobie wlazłeś, nawet progu nie mijając, ha?". Diabeł wyprostował się dumnie. „Widzisz waść, są takie rzeczy na niebie i ziemi, o jakiech się waści nie śniło nawet! Gorzałka święcona! Ha! Trza cosik więcej, aby mnię zatrzymać! Waść myślisz, owa gorzałka nędzna, ręką bezbożną święcona, by mnię wstrzymała?". „Tako właśnie myślę" odrzekł mu pan Kobyłecki, naraz uniósł się szybko i ręką machnął, całą kufla zawartość diabłu w gębę chlustając. Ten kaszleć począł i się krztusić, za gębę się chwycił łapami oboma, zaraz też wrzeszczeć począł na karczmę całą: „Meretricis! Luppiter te perdat!" Jam aż się zdziwił nade diabła łaciny znajomością, ale cóż, Polak to wszak, polski to bies, nie dziwota, że łacinę tako zna. Na burzenie się nade obelgami czasu nie było, pan Kobyłecki szablę swoją z ziemi porwał, mnię za ramię pociągnął i do drzwi się rzucił. Jam za nim skoczył, na biesa się nie oglądając, o modlitwie ab irato zapomniawszy, chcąc uciec jedynie przede szatanem strasznem. Pan Kobyłecki drzwi kopniakiem otwarł i na podwórze wypadłszy przez bramę dalej pognał, w pole. Gnały nas jeszcze krzyki diabła, rażonego niby gromem: „Spurcissime! Lupatria defututa, de culo canis nata!". Noc już była zapadła, pewnikiem zjaw i duchów całe stada na pola już wypełzły, atoliśmy o tem teraz nie myśleli, jedynie chcąc przede biesem umknąć. Tośmy biegli ile w nogach sił stało, na przełaj, nie traktem, przez pole, przez zagajniki i drzew kępy, dopierośmy stanęli w jarze jakowemś, nadzieję mając, że nas diabeł tu nie znajdzie, w dziurze takowej. Tutaj żeśmy stanęli, dysząc po biegu długiem, przez chwil parę słowa nie mogąc wymówić. W końcu się pan Kobyłecki ozwał: „Tośmy sobie napytali biedy". Jam nań ze złością spoźrzał: „Waść sobie napytałeś. Jam ręki nie przyłożył! Non mea culpa, żeś biesa atakował!". Pan Kobyłecki uśmiechną się. „Aleś waść uciekał ze mną! Dziwne to uciekać, gdy niewinnem się jest, ha?". Jam już odrzec cosik chciał, atoli uprzedził mnie: „Nie czas teraz na spory, panie bracie. Uciekać musim z tej okolicy przeklętej, święcona gorzałka w karczmie ostała, zadowolić się musim tem twojem różańcem nędznem no i szabelką oczywista". Jam się z nim zgodził, uciekać nam przyjdzie, uciekać nam trza, w stronę Łucka najlepiej, bo najbliżej. Atoli noc była, nic żeśmy niemal zoczyć nie mogli, co czas jakiś miesiąc się ukazywał, wtedyśmy szli naprzód. Po polach wokół jęki słychać było i zawodzenie, pewnikiem zjawy te same co i noc wcześniej latały. Strach mnię oblatywał, wszak nawet wilk ów, z którem żem gadał dziś mnię pożre, jeśli tylko dopadnie, głodem gnany. Poza tem bez liku się na tech pustkowiach innech potworów kryje, a i diabeł pewnikiem zaraz dopadnie, niełatwo przecie czorta wódką zmylić! Nie omylił żem się, ledwo żeśmy z jaru wybiegli i dalej pognali, po krótkiej spoczynku chwili, naraz wokół jasno się niby w dzień zrobiło, wokół nas ogień zapłonął, zamykając nas w kole gorącem. Przede nami z ognia diabeł wylazł, gębę miał całą pooraną jakoby ranami straszliwemi, zbliżył się, myśmy się cofnąć nijak nie mogli, płomienie mając za plecami. „Waść nie umkniesz diabłu!" rzekł bies, łapy unosząc. „Dusze zabiorę tobie i kompanionowi twemu! W piekle, u mnie, smażyć się będziecie, obaj!". Jam już ku różańcowi sięgał, towarzysz mój jednak jeno się pod boki wziął, krew zimną zachowując i głowę uniósł wysoko. „Pierwej waść gadaj, cóżem uczynił, że mnię nachodzisz i po tech polach ganiasz, ha?". Diabeł przyskoczył do niego, jednak nie tknął nawet. „Waśc wiesz dobrze, za co. Za rozpustę i grzechy. Za szarganie zasad swojech chrześcijańskiech. Za…" pan Kobyłecki mu dokończyć nie pozwolił: „Waszmość odstąp nieco, bom ja szlachcic. A po waścinem ubiorze miarkuję, żeś waść również syn Jafetowy. Nie godzi się, albo, jak wolicie, non licet, cobyśmy się tako barbarzyńsko rozmawiali". Jam nań spoźrzał zdziwion wielce. „Waść chcesz po szlachecku?" ręka biesa na szabli rękojeści spoczęła, moja zaś an różańcu. „Hic et nunc" pan Kobyłecki szablę uniósł swoją. „Usque ad necem". Diabeł szabli dobył, odstąpił kroków parę, śmiejąc się iście diabelsko. „Walczmy więc do zabicia! A popróbuj waśc biesa zabić! Ha ha ha ha ha!" i natarł unguibus et rostro, śmiejąc się dalej. Zaiste, atakował diabelnie dobrze, z mocą piekielną uderzał, sztuczki diabelskie wyczyniał, przy tem szybki był, nieziemsko szybki. Pan Kobyłecki o dziwo zastawę miał nienaganną, każdy cios biesa odbijał, każdego pchnięcia unikał, każdej sztuczce się wymykał. Jam z niepokojem na pojedynek ów patrzał, nawet o modlitwie zapomniawszy, wszak i o moją duszę gra się tu toczyła. Przez czas długi diabeł sposobem jakowemś niewyjaśnionem pana Kobyłeckiego trafić nijak nie mógł, aż w końcu, ku zdziwieniu mojemu towarzysz mój przewagę zdobywać począł, diabeł się cofać począł. Wreszcie bies odskoczył i stanął, sapiąc i dysząc, na szabli się wsparłszy. „Cóż to za niebiańskie sztuczki?". Pan Kobyłecki powoli doń podchodził, szabla młyńca kręcąc. „Boskie sztuczki" odrzekł diabłu. Ten porwał się i znów uderzył, atoli była to jedynie telum imbelle sine ictu, pan Kobyłecki cios odbił i szabelką machnął szybko, diabła w bok tnąc. Ten wrzasnął i podskoczył na łokci kilkanaście, szablę upuszczając. Potem na ziemie się zwalił, za bok trzymając łapami obiema i jęcząc głośno. Pan Kobyłecki doń podszedł powoli, szabelką tnąc powietrze. „Ja wam, mości diable, radę dam na przyszłość. Nigdy z duchownem się nie potykaj. Bo, widzicie panie biesie, nie tylko gorzałkę poświęcić można na tem padole!" to powiedziawszy pan Kobyłecki szablę nad głowę uniósł i ciął strasznie, z siłą swą całą. Diabeł wrzasnął raz jeszcze, poczem zniknął w ognia rozbłysku. Potem płomienie wokół zgasły, na powrót ciemno się zrobiło, choć już świt był wczesny. Jam wielce uradowan, atoli i zdziwion do druha mego przyskoczył i pytać począł: „Waść diabła pokonał! Waść szatana moc szablą zwykłą złamał? Jako to być może?". Pan Kobyłecki szablę uniósł. „Nie zwykłą szablą, mości Cietrzewiński. Jam tę szablę poświęcił". Jam przez chwilę słowa wyrzec nie mógł, takom był zdziwion. „Szablę waść poświęcił?". „Jakom rzekł". Jam się przyjrzał uważniej orężowi druha mego. Niczem się ode innech szabli nie różnił – ot, karabela najzwyklejsza. „Waśc gadasz, że bronią takową biesa ubić można?" pytał żem dalej, iście zadziwion. „Jakoś waść widział" pan Kobyłecki szablę święconą na ziemię rzucił i podniósł biesa oręż. Szablisko to było potężne, o klindze niczem smoła czarnej. Kiedym się bliżej przyjrzał, tom litery dostrzegł na ostrzu wyryte kunsztownie: „Vanitas vanitatum et omnia vanitas". Towarzysz mój naraz śmiechem wybuchnął: „Ha! Teraz dopiero ze czarną szablą chodzić będę! Zaiste, paradne!" domawiając tech słów szablę biesa przypasał. Jam nie oponował, wszak dowód to chwały jego i glorii przeogromnej, zwycięstwa świadectwo nad mocami piekielnemi, jakiego nie było.

 

Po przygodzie owej dzień cały żeśmy wędrowali, aż żeśmy do Zasławia dotarli, gdziem wreszcie wypoczął po nocach kilku nieprzespanech. Tamój też nam się przyszło z panem Kobyłeckiem pożegnać – on do parafii swojej zdążał, ja w świat dalej, na północ, byle dalej ode pustkowi przeklętech, a przyznać musze, ze mimo swej rozpustności wielce mi on do serca przypadł. Jeszczem konia sobie sprawił, coby pieszo nie musieć dalej wędrować i ruszył żem dalej. We dwa dni w Korcu żem był, we cztery w Olewsku. Dnia siódmego tutaj żem dotarł, do zajazdu tego, coby odpocząć nieco i waszmościom przygodę moją wyłożyć tajemniczą.

Koniec

Komentarze

Czy to opowiadane to jeden akapit?

Autorze, czy zobowiązujesz się opłacić mi okulistę, jeśli przeczytam ten tekst i coś stanie się z moim wzrokiem? Ujarzmij format. 

Stają mi przed oczami niektóre strony z "Quo vadis" (też tak zadrukowane w 100%).
Nie przeczytam! 

uff, dobrnąłżem ad finitum, acz letko nie było...

a poważnie - zdecydowanie za długie i jak dla mnie zbyt mocno przegadane pomimo wymagającej tego stylizacji. Wstęp nudny. Formatowanie całości koniecznie trzeba zdynamizować. Wewnątrz sporo literówek - do poprawki. Taka narracja w formie monologu jak dla mnie nienaturalna. Może opowiadanie byłoby ciekawsze, gdyby oddzielić narratora od głównego bohatera? Dać narratora obiektywnego, ale nie rezygnować ze stylistyki sarmackiej gawędy? Podobnie sceneria, w której historia jest opowiadana - skoro mamy gospodę, warto by czytelnik poczuł jej atmosferę - dźwięki, zapachy, ciężkość powietrza... ja bym mimo wszystko wprowadził jednak opis niezależny od słowotoku imć narratora i co jakiś czas w toku historii powracał do atmosfery panującej wokół.

Plus na pewno za wierność stylistyce.

pozdrowienia 

Nowa Fantastyka