- Opowiadanie: ABEKING - Soul Guardian - Strażnik Dusz

Soul Guardian - Strażnik Dusz

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Soul Guardian - Strażnik Dusz

To ze mną jest coś nie tak? Czy z całym światem wokół mnie?

Rok ciężkiej pracy, rok bólu, strachu i wyrzeczeń poszedł na marne. Na przemiał. Mogę teoretycznie jeszcze wszystko poprawić, próbować w przyszłym roku. Ale życie nie jest jak amerykański film: jeżeli się potykasz, to nie po to, by wstać, lecz po to, by wyrżnąć ryjem o glebę. Z pełnym impetem dotychczasowych starań, obaw i nadziei. Mój upadek zaczął się w tym roku, w czasie, gdy jakiś nudny, zapewne skretyniały i antypatyczny urzędas zaakceptował treść zadań tegorocznej matury. Kilka upierdliwych poleceń, podchwytliwych pytań wymagających irracjonalnego, zgodnego z „wymogami edukacyjnymi" toku myślenia, wreszcie zwyczajny pech. To wszystko razem sprawiło, że moje marzenia zniknęły jak połowa powierzchni lasów tropikalnych: bezpowrotnie. Mógłbym próbować za rok gdyby nie to, że za rok cała afera się powtórzy, a mnie tylko będzie bolało jeszcze bardziej. Najgorsze jest to, że problem podobny do mnie ma również pewnie większość moich rówieśników. Przeklęte dzieci debilnego pokolenia.

Przyzwyczaiwszy się do myśli, że już nic dobrego poza śmiercią w życiu nie może mnie spotkać, tym trudniej przyszło mi uwierzyć w wydarzenia, których się stałem uczestnikiem. Coś jak z szalonych wizji ujaranego ziołem szamana, bez sensu i koniecznej dla naszego świata logiki. Choć może faktycznie te czynniki słusznie okazały się zbędne?

 

***

 

 

Słońce świeciło wyjątkowo mocno. Czterdzieści stopni w cieniu wpływało na moje otoczenie wysoce destrukcyjnie. Poważnie zastanawiałem się, ile przyroda jest jeszcze w stanie wytrzymać tortur największej gwiazdy w Układzie Słonecznym. Upał utrzymywał się już drugi tydzień i nic nie wskazywało na to, by miał sobie w najbliższym czasie dać z tym spokój.

Zmęczony wysoką temperaturą, wszedłem do kuchni, szukając ochłody. Nic. Zero. Żadnej coli, oranżady, wody gazowanej, nawet piwo magicznym sposobem wyparowało. Zajrzałem do lodówki. Mięso, dżemy, jakiś karton z mlekiem. Nareszcie! Coś do picia! Więc może jednak ugaszę to nieznośne pragnienie, męczące mnie od samego rana.

I znowu kicha. Zrozumiałbym, gdybym oczekiwał nie wiadomo czego, ale ja tylko chciałem, by w tym kartonie było mleko! Ech, nadzieja matką głupich. Od jakiegoś czasu wyjątkowo często to sobie powtarzałem.

Nie było rady. Znalazłem jakieś ciuchy, przebrałem się i ruszyłem do sklepu. Zdążyłem tylko poinformować mamę, że wychodzę i spytać, czy chciałaby, bym coś kupił. Nic wielkiego, chleb, masło, makaron, sos pomidorowy… Uwielbiam to określenie! Niby nic wielkiego, a ile się w tym mieści treści. Zarzuciwszy na stopy sandały, ruszyłem w heroiczną podróż.

Mimo, że do sklepu dzieliło mnie tylko kilkaset metrów, już po chwili zacząłem się czuć, jak Żydzi idący przez pustynię w poszukiwaniu Ziemi Obiecanej. Gorąco, duchota i równie długi czas podróży. Przynajmniej takie odnosiłem wrażenie. Każdy krok odbierał mi siły, ostre promienie Słońca parzyły plecy, a suchość w ustach zamieniała mi gardło w idealne odzwierciedlenie Sahary.

Usłyszałem za plecami nadjeżdżający samochód. To nic wielkiego, ale kierowca na pewno musiał mieć w nim klimatyzację. Cholerny luksus, na który nie mogłem sobie pozwolić. Mój pojazd jej nie posiadał, lecz to i tak nie miało znaczenia. Przynajmniej teraz, gdy nie było mnie stać na benzynę oraz z powodu własnej głupoty nie byłem w stanie zdać egzaminu na

prawo jazdy. Gdyby wystarczały same dobre chęci… Ale samochód obok mnie zaczął zwalniać. Pewnie kierowca był nietutejszy i nie był w stanie znaleźć drogi do interesującej go lokacji. Obróciłem się. Czarna wołga, jakby żywcem wyjęta z miejskich legend o porywaniu dzieci przez agentów KGB. Ciekawe, czego ode mnie mógł chcieć nieznany „towarzysz"?

Wóz przez moment kołował, dostosowując do mnie swoje tempo, wreszcie się zatrzymał. Co było zastanawiające, na środku ulicy. Czy sprawa była aż tak ważna, że kierowca chciał ryzykować wypadek drogowy. I to tylko po to? By usłyszeć wskazówki, jak dokądś dojechać? Przyciemniana szyba osunęła się w dół. Wyjrzała z niego twarz nieznanego mi mężczyzny o blond włosach, o wyjątkowo dziewczęcych rysach twarzy.

– Pan Michał Dąbrzycki? – zapytał uprzejmym tonem.

Wzbudził u mnie podejrzenia. Znał moje nazwisko, więc czego mógł ode mnie chcieć? Po plecach przebiegł mi dreszcz. Nagle przypomniałem sobie całą treść legend o czarnych wołgach. O porywaniu ludzi, wycinaniu nerek i tym podobnych. Na pewno coś w tym pokręciłem, lecz wszystko sprowadzało się do ogólnego wniosku: zaczynało być źle.

– Nie, to nie ja, ale kojarzę, o kogo panu chodzi. – skłamałem. – Może mógłbym coś przekazać?

– Dlaczego kłamiesz, Michale? – w oczach Nieznajomego dostrzegłem dziwny błysk. – Przecież doskonale wiemy, kim jesteś, czym się zajmujesz i co cię ostatnio spotkało. Mógłbyś pójść z nami? – Na jego twarzy zawitał sarkastyczny uśmieszek. – Bardzo prosimy.

Akurat! Pójdę z wami, a potem obudzę się w rowie bez jednej nerki. Nie mogłem się na to zgodzić. Ale skąd oni mieliby wszystko o mnie wiedzieć? Śledzili mnie? Może ktoś na mnie doniósł? Musiałem uciekać, i to natychmiast. Rzuciłem się do panicznego biegu. Byle jak najdalej od nich. Zanim zdążyli uruchomić silnik, zyskałem cenne sekundy. Do moich uszu dotarły ich krzyki, lecz nie zwróciłem na nich uwagi. Potem usłyszałem silnik. Blisko, coraz bliżej. Zaczęło mi brakować tchu. Nigdy nie byłem typem atlety, a w tym roku, przygotowując się do matury, zaniedbałem się jeszcze bardziej. Poczułem bolesne ukłucie w boku. Jeszcze tylko kolki brakowało! Nie byłem w stanie biec dalej, lecz nie zamierzałem się poddać. Czarna wołga wreszcie dogoniła mnie. Nie musieli się spieszyć, w końcu odbiegłem od nich jedynie na kilkaset metrów. Byłem gotów do walki.

– Nawet nie podchodźcie! Znam karate i ostrzegam was, że połamię was jak suche patyki, zanim się do mnie zbliżycie! – krzyknąłem do otwierających się drzwi.

To oczywiście był blef. Z moją dużą wadą wzroku i anemicznym ciałem jedynym sportem, jaki mogłem uprawiać, były szachy. A i to niezbyt forsownie.

W jednej chwili zabrakło mi słów. Z limuzyny wysiadł facet przebrany za anioła, taki z aureolą, skrzydłami i innym komercyjnym badziewiem. O Boże, to był jakiś wariat! Wszystko stało się jasne. Oto nie chcieli mnie porwać ani złodzieje nerek ani agenci KGB, a jakiś chory zwyrodnialec, chcący zapewne zrobić ze mnie jedną z żywych zabawek w swoim Neverlandzie. Michael byłby dumny!

– Spokojnie, zaszło jakieś nieporozumienie. – rozchylił ręce w przepraszającym geście. – Nie chcemy cię skrzywdzić. Mamy dla ciebie pewną propozycję, w którą jednak nie wchodzi nic związanego z twoją seksualną cnotą. W żadnej możliwej konfiguracji. – dodał jakby odgadując moje myśli. – Ponadto nie wytniemy twoich narządów, nie sprzedamy alfonsom ani nie zakopiemy żywcem w lesie. Chcemy tylko z tobą chwileczkę porozmawiać, nie musimy nawet zamykać drzwi. Co ty na to?

W sumie… Skoro nie chcieli mi zrobić żadnej z tych przykrości, o których non stop trąbią w telewizji, to mogłem trochę z nimi porozmawiać. A to, że facet był przebrany za anioła? Nigdy nie zabraniałem nikomu być wariatem.

– No dobrze… – odparłem po chwili wahania. – Skoro drzwi będą otwarte. To czemu nie?

– Wspaniale. – Na twarzy faceta ponownie pojawił się uśmiech. – Pozwól do środka, Michale.

Drzwi samochodu otworzyły się automatycznie, a mężczyzna uprzejmym gestem zaprosił mnie do środka. Pewnym ruchem zająłem miejsce z tyłu pojazdu. Przyznaję, że nie podejrzewałem siebie o taką lekkomyślność i skłonność do ryzyka. Wsiadać do auta nieznajomego gościa? Rodzice uczyli mnie czegoś zupełnie innego. Ale stresy związane z maturą, studiami i przyszłym życiem tak mnie przemaglowały, że do całej obecnej sytuacji podszedłem co najwyżej obojętnie. Chodziło mi tylko o zaspokojenie zwykłej, ludzkiej ciekawości, bez żadnych specjalnych oczekiwań.

Miejsca na tylnej kanapie było zdecydowanie więcej, niż sugerowały to zewnętrzne wymiary auta. Wydało mi się to cokolwiek podejrzane, czy aby w końcu było normalne, żeby kabina swoimi rozmiarami przypominała kilkumetrowy pokój? Słyszałem o różnych trikach na zwiększenie wrażenia przestrzeni, grze świateł i takie tam, lecz to było za wiele. Poczułem się nieswojo, jak w jakimś tanim horrorze. I nie pomógł mi w opanowaniu lęku ani czerwony, puchaty dywan, ani dyskotekowa kula kręcąca się u sufitu, ani tandetna melodia, jakby stanowiąca podkład muzyczny w domu publicznym. Skrzydlaty facet w bieli usiadł na kanapie naprzeciwko mnie i obnażył perłowe zęby w szerokim uśmiechu. Jak on w ogóle zamocował sobie te skrzydła? Nie zauważyłem żadnych śrub, szwów ani innych umocowań.

Dopiero teraz zauważyłem, że od samego początku na kanapie naprzeciw mnie siedział drugi koleś. Wyglądający zupełnie tak samo jak pierwszy, w równie białej todze, z identycznymi skrzydłami oraz aureolą nad głową. W tym momencie poczułem się jak któryś z bohaterów „Gwiezdnych Wojen". Panie i panowie! Atak klonów właśnie nadszedł.

– Uspokoił się? – zapytał wsiadającego. – Wtajemniczyłeś go w szczegóły interesu?

Interesu? Nie byłem materialistą, ale zaczynało się robić ciekawie.

– Jeszcze nie. Zaraz to zrobię. – Spojrzał mi w oczy i rozpoczął przemowę. – Michale Dąbrzycki, chcieliśmy ci złożyć propozycję nie do odrzucenia.

Proszę proszę, bawili się w Ojca Chrzestnego. Ciekawe, jaki mógł być ten ich „interes"? Praca dla mafii? Jeśli tak, to jaka? Handel narkotykami? Egzekucje? A może sutenerstwo? Ta ostatnia opcja szczególnie mi odpowiadała. Zawsze czułem, że miałem w sobie coś z szowinisty i biznesmena. Lecz w takim razie jaki reprezentowali gang? Przedstawiciele jakiej mafii ubierają się jak na bal przebierańców? Musiałem wysłuchać tej propozycji, choćby po to, by zaspokoić wzbierającą we mnie ciekawość.

– Bardzo proszę. Jaka to propozycja?

– Chcielibyśmy zaoferować panu pracę. Na pełen etat. – od razu przeszedł do rzeczy. – Płaca jest niezła, w twojej obecnej sytuacji wręcz doskonała. Spokojnie odłożysz pieniądze na wymarzone studia.

Czy to był sen? Zaoczne studia medyczne kosztowały około sto dwudziestu tysięcy! I to bez innych, koniecznych w życiu studenta kosztów. Co to była za praca? Teraz to już na pewno nie sprowadzało się do bycia alfonsem.

– Więc… co musiałbym robić? – zapytałem po chwili udawanego wahania. Mogłem marzyć o tym całe życie, lecz teraz musiałem zachowywać się tak, jakbym miał sto ważniejszych spraw na głowie. W końcu bardziej szanujemy to, co trudniej zdobyć, prawda? – Jaki byłby zakres moich obowiązków?

– Chodzi o przeprowadzanie dusz zmarłych z twojego świata do naszego.

– Że jak, słucham? – Po takim tekście na pewno byli z wariatkowa. Żadni gangsterzy, zwyczajne świry! Michale, w coś ty się wpakował?

– Nie obawiaj się, nie jesteśmy wariatami. Jakbyś nie zauważył, reprezentujemy raczej posłańców naszego wspólnego Boga. – dodał któryś z nich, tak jakby znał moje myśli. A może naprawdę je znał? – Dziwię się, że nie spostrzegłeś tego od razu.

– Bardzo przepraszam, ale na początku wziąłem was za pacjentów psychiatryka. Jakbym wiedział, że jesteście Świadkami Jehowy, nawet bym się nie zatrzymał by z wami porozmawiać. – powiedziałem bez ogródek. Zresztą dlaczego miałbym kłamać?

– Świadkami Jehowy również nie jesteśmy. Jesteśmy aniołami. Powinieneś to łatwo dostrzec, przecież przyjęliśmy postać najpopularniejszego w twoim kręgu kulturowym naszego wyobrażenia.

Ogarnął mnie pusty śmiech. To był jakiś test? Albo żart? Pewnie koledzy postanowili zrobić mnie w konia i wynajęli tych przebierańców, by mnie oszukali. Ale w sumie czemu nie mogłem się chwilę z nimi pobawić?

– No dobrze. – rozpocząłem grę. – O jakich liczbach teraz myślę?

– Dziewięć milionów trzysta tysięcy sto dwadzieścia pięć, – facet jakimś cudem trafił. – pierwiastek ósmego stopnia z czterech dziewiętnastych, – znowu mu się udało! – a Pamela Anderson to nie jest żadna liczba. Chyba, że coś przegapiłem. – dodał z uśmiechem na twarzy.

Co jest? Jakim cudem odgadł Pamelę i moje pozostałe myśli? Może faktycznie coś było na rzeczy? A może od upału dostałem udaru i majaczyłem w gorączce? W końcu nie takie się rzeczy zdarzały.

– Dobrze, więc może po prostu na razie omówimy nadrzędne warunki naszej współpracy? – jeden z aniołów kontynuował główny temat rozmowy. – Będziesz Strażnikiem Dusz lub raczej Soul Guardianem. Będziesz opiekował się duszami ludzi od opuszczenia przez nie swoich ciał do przekroczenia bram raju. Czasem możesz zostać wezwany przez egzorcystę, aby pomóc mu w wygnaniu szatana z opętanej osoby, ale na początku – Znów ten nienaturalnie szeroki uśmiech! – nie będzie to wchodziło w zakres twoich obowiązków.

– Dlaczego właśnie ja? – zadałem pytanie, które najbardziej chodziło mi po głowie. – Jest przecież tylu bardziej religijnych ludzi ode mnie. Ja nawet do kościoła nie chodzę.

– Ale nie wyparłeś się Naszego Pana? – drugi anioł rzucił obrzucił mnie badawczym spojrzeniem.

– Ależ skąd! Póki co regularnie przekonuje mnie o swoim istnieniu. Choćby właśnie w tej chwili. – nie wiem, czy anioły lubiły lizusostwo, ale w moim świecie sprawdzało się to doskonale.

– I właśnie o to chodzi. – mój niedawny oskarżyciel poprawił się na siedzeniu. – Większość twoich współwyznawców chodzi do kościoła, ponieważ boją się kary za niewypełnianie obowiązków wiary. Jakby to tylko o to chodziło. Idioci. Znaczy się głupcy. – poprawił się pod wpływem karcącego spojrzenia kolegi. – W każdym razie ty, nie bojąc się Pana, wykazujesz największą wiarę w jego sprawiedliwość i miłosierdzie. Dlatego cię wybraliśmy. Czy taka argumentacja jest wystarczająca?

– Właściwie tak. Ale dlaczego do takiego zadania wybieracie zwykłych ludzi, a nie pilnujecie tego sami? – drążyłem temat.

– Braki kadrowe. – jeden z aniołów bezradnie rozłożył ręce. – Od samego początku jest nas stała, określona liczba, a ludzkich dusz przybywa. I właśnie dlatego potrzebujemy takich jak ty – swoistych najemników niebios. – jego głos przyjął fachowy ton. – Ktoś musi nam pomóc w wypełnianiu obowiązków.

W sumie to brzmiało całkiem rozsądnie. A że nie miało sensu? Już nic mniej sensownego niż tegoroczna matura nie mogło mnie spotkać.

– Dobrze, zgadzam się. Kiedy zaczynam?

– Odezwiemy się do ciebie. Na razie ciesz się upalnym słońcem. – anioł uśmiechnął się szeroko. – Póki masz jeszcze czas. I jeszcze jedno. – usłyszałem wysiadając z wozu. – Nie musimy ci chyba przypominać, jak w naszej wzajemnej umowie ważna jest dyskrecja?

– Jasne, że nie. – udałem oburzenie tym absurdalnym pytaniem. – A ja z kolei chciałbym się dowiedzieć, dlaczego wystrój wnętrza waszego auta przypomina jakiś tani dom publiczny?

– Słyszeliśmy, że w takich miejscach najlepiej załatwia się interesy. – mruknął do mnie porozumiewawczo. – I jak widzę, to rzeczywiście działa.

Wreszcie zamknąłem za sobą drzwi, a gdy się odwróciłem, czarnej wołgi już nie było. Doprawdy, te samochodowe tłumiki stają się coraz lepsze. Ogarnął mnie pusty śmiech. Niezłą szopkę ktoś musiał odstawić, aby mnie wrobić! Wołga, jacyś anielscy przebierańcy, cały absurd sytuacji wskazywał, że ten dowcip musiał kosztować kogoś masę zachodu i pieniędzy. I to wszystko dla odrobiny zabawy kosztem drugiego człowieka? Nigdy nie zrozumiem takich ludzi.

 

***

Leżąc wieczorem w łóżku, jeszcze raz ułożyłem sobie w głowie kolejność wydarzeń dzisiejszego dnia. Jakiś dwóch gości, ubranych w kostiumy aniołów, zaproponowało mi zostanie „najemnikiem niebios", niejakim Soul Guardianem. Miałbym niby opiekować się duszami do momentu ich dotarcia do Raju. Dobre, naprawdę dobre. Idealne jako tandetny scenariusz do amerykańskiego filmu. Wiecznie żywa formuła „from zero to hero". Zwłaszcza to zero się zgadzało…

 

***

 

Reszta wakacji minęła bezstresowo, o ile brakiem stresów można było nazwać świadomość zniszczenia wszelkich perspektyw godnego dalszego życia. Na studia medyczne oczywiście się nie dostałem, zamiast tego znalazłem inne, z „równie duża szansą zatrudnienia w przyszłości" zajęcie. W dniu rozpoczęcia roku akademickiego wstałem skoro świt, zjadłem pożywne śniadanie i ubrawszy garnitur ruszyłem „na podbój świata". Dobre sobie.

Jak to się stało, że się spóźniłem? Przecież wczoraj kilka razy sprawdzałem rozkład jazdy komunikacji miejskiej, chcąc dzisiejszego dnia nie spóźnić się na autobus. Jak los potrafi być nieprzewidywalny! Rzuciłem się biegiem w kierunku przystanku. Dzięki porannym korkom, w których utknął pojazd, miałem jeszcze szansę złapać go na następnym przystanku. Wybrałem drogę przez osiedle mając nadzieję, że nie pogubię się w labiryncie bloków.

Dlaczego nie zauważyłem tego samochodu? Zdołałem usłyszeć tylko pisk startych hamulców, a moje ciało niesione siłą uderzenia zatrzymało się na asfalcie kilka metrów dalej. Teraz, gdy o tym pomyślę, dochodzę do wniosku, że kierowca na pewno nie stosował się do obowiązującego ograniczenia prędkości do 20 km/h. Uderzając o drogę, poczułem jak pęka mi czaszka, a moje oczy zrosiła brunatna krew. Nie było sensu wzywać pomocy, umarłem zbyt szybko, by ktokolwiek był w stanie mi pomóc. Jak los potrafi być nieprzewidywalny.

 

***

 

– Żyjecie, towarzyszu? – poznałem ten głos. Brzmiał zupełnie jak jeden z tych anielskich przebierańców, których poznałem kilka miesięcy temu.

Otworzyłem oczy. Ów przebieraniec, razem ze swym dobrze mi znanym partnerem, pochylali się nade mną, uważnie badając mnie wzrokiem.

– Żyjecie, towarzyszu? – koleś ponowił pytanie machając mi dłonią przed oczami.

– Daj już spokój, przecież doskonale wiemy, że on nie żyje. – upomniał go kolega. – Doprawdy, na żarty ci się zebrało…

– Jak to „nie żyje"? Gdzie ja jestem? – z trudem wydobyłem z siebie ochrypły skrzek. Musiałem być nieprzytomny wystarczająco długo, by moje struny głosowe zapomniały, jak się wydaje artykułowane dźwięki. Nie bolała mnie głowa. O dziwo nic mnie nie bolało. Było mi dobrze jak nigdy w życiu. Ech, co za ironia.

– Na razie jesteś tam, gdzie byłeś. Brudna ulica na szarym osiedlu. – nie próbował owijać w bawełnę. – Ale za chwilę – tajemniczo zawiesił głos. – spotkasz się ze swoim Stwórcą!

– Tak, jasne. – z trudem podniosłem się z asfaltu. Kit to my, a nie nam, prawda? Niby sam niedawno dotkliwie zauważyłem swój przedwczesny zgon, ale mógł być to tylko szok pourazowy. Na pewno był to szok. Moja śmierć była tylko złudzeniem. Z trudem zacząłem wodzić wzrokiem po okolicy. Wreszcie moje spojrzenie spoczęło na najciekawszej rzeczy w pobliżu: ciele jakiegoś nieszczęśnika, który tak samo jak ja wpadł pod samochód. Zaraz…

– O kurwa… – wyszeptałem.

Zastanawialiście się, jak to jest wyjść z siebie i stanąć obok? Więc nie macie się nad czym zastanawiać. Nic się wokół was nie zmienia, najwyżej czujecie się nieco lepiej. A wiem to, ponieważ właśnie oglądałem swoje nieruchome ciało. Więc jednak to nie było złudzenie?

– Tak Michale, właśnie umarłeś. Im wcześniej się z tym pogodzisz, tym mniej będziesz cierpiał. – Jeden z kolesi położył dłoń na moim ramieniu. – Zgodziłeś się podjąć współpracę z nami, więc upomnieliśmy się o ciebie.

– To była prawda? – Do oczu napłynęły mi łzy. – Myślałem, że byliście zwykłymi dowcipnisiami.

– Zapomniałeś, czym jest wiara. Od razu uznałeś nas za kłamców, choć daliśmy ci dowody naszego nadludzkiego pochodzenia. I właśnie ponosisz tego konsekwencje…

– O ile pamiętam, – Wstrzymałem oddech przypominając sobie szczegóły naszej umowy. – Miała to być tymczasowa współpraca. Kontrakt nie przewidywał poświęcenia życia, inaczej nigdy bym się nie zgodził.

– Wiesz… – Anioł podrapał się po głowie. – Wydaje mi się, że musiał wystąpić zwykły błąd w systemie…

– Że jak? – wrzasnąłem. Co to miało być? Błąd w systemie? To jakiś Matrix? Zaczynałem wątpić w ten cały cyrk. Żeby były chociaż jakieś niebieskie, halucynogenne tabletki… – Żartujecie sobie ze mnie?

– Ależ skąd! Po prostu jak w każdej biurokracji, nam również zdarzają się wpadki. To jak w twoim świecie, gdy nagłe komplikacje zamieniają rutynową operację w wyrok śmierci. Albo jak podczas rosyjskiej ruletki… Choć to akurat nie było dobre porównanie, przepraszam. – blondyn zwiesił pokornie głowę.

Zaczynałem już wszystko rozumieć. To był dalszy ciąg mojego życiowego pecha, pecha, które dosięgło mnie nawet w zaświatach. Ścisnęło mnie w żołądku. Czy tak wyglądał mój koniec? Jakie życie, taka śmierć? Przez przypadek, z powodu własnej głupoty? Ale… przecież tyle jeszcze miałem do zrobienia. Tak wiele chciałem powiedzieć bliskim, tak wiele chciałem powiedzieć jej…

Upadłem na kolana. Gdzieś w tle usłyszałem przerażone głosy nowych współpracowników. Lecz to nie miało w tej chwili znaczenia, chciałem zwinąć się w kłębek i zapomnieć o wszystkim, co mnie dzisiaj spotkało, zapomnieć o przyszłości.

Niespodziewanie poczułem szarpnięcie. Czyjeś silne ręce chwyciły mnie za ramiona i podniosły do góry, zbliżając do poziomu twarzy ich właściciela.

To była najpaskudniejsza facjata, jaką widziałem. Nie mogła być z rzeczywistego świata, u nas tak brzydkich ludzi zabija się zaraz po urodzeniu. Jego gęba była pociągła, zapadła, z wydatnymi kośćmi policzkowymi. Obleczona zszarzałą skórą, na lewym policzku miała szeroką bliznę, ciągnącą się od podbródka po zewnętrzny brzeg oka. Zwłaszcza te oczy napełniły mnie przerażeniem. Czarne źrenice, przekrwione spojówki… Nie, nie mogły należeć do żadnej człekopodobnej istoty.

– Uspokój się, do kurwy nędzy! – ryknął na mnie basowym głosem. – Myślisz, że ty jedyny dzisiaj umarłeś? Że zasługujesz na specjalne traktowanie? To się mylisz, kurwa! – Zdecydowanym ruchem cisnął mnie o asfalt. Kto by pomyślał, że w niebiosach podłoże również jest tak twarde? – Ale jeśli chcesz, – dodał z sadystycznym uśmiechem na ustach. – mogę pomóc ci zostać jedynym, który umarł dwa razy. – Sięgnął szerokim ruchem gdzieś za swoje plecy. – Co ty na to, szczęściarzu? Nie traktuj tego jak żartu, potrafię to zrobić. – Obnażył szereg pożółkłych, nierównych zębów.

Dopiero teraz zwróciłem uwagę, w jakim celu mężczyzna sięgał za plecy. To było prawdziwy japoński miecz. I to nie byle jaka tandeta z internetowej aukcji, a la „Japan style", ale najprawdziwsze no-dachi, legendarna japońska broń długości około 1,5 metra, potężna dwuręczna ulepszona wersja katany! Dziwne, mógłbym o Nieznajomym powiedzieć wszystko, tylko nie to, że był Japończykiem.

– Pohamuj swe wojownicze zapędy, Wątpiący. – Anioł zwrócił się do niedoszłego samuraja. – Postępuj zgodnie z protokołem.

– Tak, masz rację Danielu, przepraszam. – Otarł pot z łysej czaszki. – Protokół… Witaj, Boże Dziecię! – zwrócił się do mnie z głupawym wyrazem twarzy. – Właśnie stoisz przed jedyną szansą trafienia do Domu Pana! Od teraz nie pomoże ci żadna modlitwa, łapówki czy darmowe esemesy. – Co on, w konia mnie robił? – Jedynym ratunkiem jestem ja, twój osobisty Soul Guardian, przewodnik na drodze do zbawienia. Bo śmierć jest jedynie początkiem prawdziwej podróży. – zakończył swój wywód przemyśleniem starym jak świat.

– Widzisz Michale? – anioł nazwany Danielem zawiesił na mnie spojrzenie. – Mniej więcej w takim stylu będziesz witał petenta, gdy będziesz odbierał jego duszę po śmierci. Musisz od samego początku wzbudzać ufność w twoją ogładę i profesjonalizm. Zachowując się jak przed chwilą Wątpiący, – obrzucił samuraja karcącym spojrzeniem. – odstraszasz naszych klientów i wpychasz ich w objęcia konkurencji.

– W objęcia konkurencji? Co to ma wspólnego z niewłaściwym powitaniem?

– Jak myślisz, jakiego Boga musi reprezentować osobnik o stopniu savoir-vivre 'u porównywalnym z poziomem obecnej piłkarskiej reprezentacji Polski? – jego pytanie retoryczne nie wymagało żadnej odpowiedzi. – Ano właśnie. – skwitował moje wymowne milczenie. – Za dużo mieliśmy przypadków odruchowego wyparcia się wiary na skutek nietaktownego powitania, byśmy mogli sobie pozwolić na ignorancję odpowiedniej w takich sytuacjach kindersztuby. Mam nadzieję, że wyrażam się jasno? – dodał ostrzegawczym tonem.

– Jak Słońce. – odparłem z udawanym entuzjazmem. W tej chwili wszystkie pozytywne uczucia były mi obce. Bo jak niby miałem się czuć, mając świadomość, że na skutek własnej głupoty i „błędu w systemie" przekreśliłem całe swoje dotychczasowe życie? To było trochę zbyt wiele, by zwyczajnie wzruszyć ramionami i wyprzeć się wszystkich dotychczasowych przeżyć, myśli i planów.

– Jesteś gotowy, towarzyszu? – Drugi z aniołów spojrzał mi badawczo w oczy. – Chwilowo oddamy cię pod opiekę Wątpiącego. On wytłumaczy ci dokładnie, co i jak masz robić dalej.

– Tak, pewnie. A tak przy okazji, – dodałem do odchodzącego anielskiego duetu. – od kiedy u was panuje maniera tytułowania się per „towarzyszu"? Myślałem, że było tak tylko w Związku Radzieckim.

– Jak to? – szczerze zdumiał się Daniel. – To przecież zwrot z twoich czasów, prawda? Nasz informator twierdził, że tak zwracacie się do swoich wyjątkowo zaufanych współpracowników.

– Musicie go jak najszybciej zmienić. – pokręciłem współczująco głową. – Aż przykro patrzeć, jak was w bambuko robi.

– Poważnie? Nie musisz się już martwić, zajmiemy się nim. – Niespodziewanie obrócił się w stronę Wątpiącego. – Omówimy sobie jakość jego informacji… A na razie, nasz współpracowniku, żegnaj i do zobaczenia później! – pomachał mi ręką na pożegnanie. Następnie na powierzchni asfaltu zmaterializowała się olbrzymia, złocona brama. Rozbrzmiała średniowieczna muzyka sakralna, a gdy aniołowie przeszli przez próg wejścia, błysnęło oślepiającym światłem i po chwili w jego miejscu ponownie widniała czarna faktura drogi.

– To właśnie Młody, – Wątpiący nadał mi ksywę, doprawdy wspaniale! – była winda do nieba. Jeśli byś pędził wyjątkowo pobożny żywot, mógłbyś się nią przejechać. Niestety, nam pozostanie wybrać się tam pieszo. Trzeba było chodzić do kościółka. – w ironicznym uśmiechu obnażył nierówne, żółte zęby.

 

***

 

– Wyjaśnisz mi jeszcze raz, o co w tym wszystkim chodzi?

– Jasne, tylko tym razem postaraj się zrozumieć od razu, dobrze? – Wątpiący po uzyskaniu mojego potwierdzenia kontynuował. – Dostajemy cynk o czyjejś śmierci. Udajemy się tam i po potwierdzeniu tożsamości zaczynamy razem z nią wielkie pranie brudów. Krótko mówiąc, odbywa się Sąd Ostateczny zmarłego.

– Poważnie? Myślałem, że to Bóg się tym wszystkim zajmuje.

– A po co ma się fatygować? – samuraj szczerze się zdziwił. – Nasz Pan do tej pory zaledwie kilkanaście razy osobiście prowadził czyjś Sąd Ostateczny. Tylko wyjątkowa ilość wyrządzonego dobra lub zła kwalifikuje kogoś do takiego zaszczytu. Ale mogę ci zdradzić, że bez względu na postać sędziego rozprawa zawsze wygląda tak samo…

– Dlaczego właśnie ty?

– Sam nie wiem. – umilkł na chwilę. – Nie bez powodu nazywano mnie „jednoosobową Al-Kaidą". Zabijałem dla ideologii, wartości, wreszcie dla pieniędzy. Ludzi winnych i zupełnie przypadkowych. Wiele razy zwyczajnie brakowało mi odwagi, by postawić na swoim, uniknąć rozlewu krwi. Ech, gdyby młodość wiedziała, gdyby starość mogła…

Najpierw sądziłem, że nigdy nie umrę. Potem, że po śmierci jakimś cudem będę szczęśliwy. Nic z tego, Młody. – tym razem nie uśmiechał się do mnie chamski wielkolud z kataną na plecach, a chwiejny staruszek z dobrotliwym wyrazem twarzy. Taki, który w każdą niedzielę chadzał do kościoła, a potem odwiedzał rodzinę córki, by bawić swoje wnuki. – Po śmierci dostajemy tylko to, na co zasługujemy. To często dużo mniej, niż byśmy chcieli.

– Kiedy to się skończy? Znaczy, kiedy osiągniesz spokój? – To pytanie mogło się wydać niedyskretne, ale musiałem wiedzieć. – Ciekawiły mnie losy tego człowieka i w pewnym stopniu było mi go żal. Sprawiedliwość zbyt często działa w obie strony.

– Z twoich danych wiem, że zginąłeś w 2011 roku. Za dziewięć lat umrę ja. Wtedy nastąpi reset i zacznie się – chwilę mamrotał pod nosem, z wyraźnym trudem licząc na palcach. – 4041 rok mojej pokuty. Tylko Najwyższy zna datę końca.

– Chwila. Jaki reset? – spojrzałem mu głęboko w oczy. – Coś jak w amerykańskich filmach, z dziurą czasową i alternatywnymi wymiarami?

– Niezupełnie. – opowiadający głęboko westchnął. – Nie obserwuję alternatywnych wersji historii, lecz ciągle tą jedną właściwą. Od narodzin i śmierci Jezusa, przez upadek Cesarstwa Rzymskiego, wojny religijne, wszystkie festiwale ludzkiej nienawiści, przemocy i chciwości. – wyliczał na palcach. – Nie uwierzysz, ile sław osobiście eskortowałem do miejsca przeznaczenia. – Zaśmiał się pod nosem. – Kaligula, Grzegorz IX, Józef Stalin. Taa, zwłaszcza z Józkiem trochę sobie pogadałem. – Zacisnął pięści. – Stanowczo wytłumaczyłem mu, jak czuli się więźniowie gułagów i więzień NKWD, bo ich swoją drogą również odprowadzałem… Wiecznie te same zdarzenia, wiecznie te same błędy. Krucjaty, kolonizacje, wybory… To wszystko uczy niezbędnej w tej robocie cierpliwości. W każdym razie, nie, to nie jest reset historii. To raczej cyklicznie powtarzający się kurs ludzkiej moralności. A tak przy okazji, Młody, jak podróż?

Ciężko było to nazwać podróżą. Ta związana jest z przemieszczaniem się z miejsca na miejsce, my zaś od zniknięcia pary aniołów w „bramie zwanej windą" tkwiliśmy w miejscu, gdzie wtedy staliśmy. Wątpiący najwyraźniej miał problem z postrzeganiem przestrzeni. Postanowiłem mu o tym przypomnieć.

– Wątpiący… – zacząłem.

– Wiem, wiem. – wykonał gest przypominający odpędzanie się od natrętnej muchy. – Musisz zrozumieć, że u nas dotychczas ci znane pojęcie podróży straciło swoje znaczenie. Teraz miarą odległości nie są żadne jednostki miar SI, ale wnioski i przemyślenia, do jakich dojdziesz podczas wędrówki. Będziesz szedł tak długo, dopóki czegoś nie zrozumiesz, nie wpadniesz na coś, na co powinieneś wpaść, przeżyjesz katharsis czy inne objawienie. Nie wiesz, co to jest i kiedy na to wpadniesz. A uwierz mi – rezultaty przemyśleń koniecznych do końca podróży potrafią być bardzo zaskakujące. Zwłaszcza dla swoich autorów. – mruknął do mnie porozumiewawczo. – No proszę, jesteśmy na miejscu. Powitaj Młody czyściec! Lub piekło, w zależności od stopnia przewinień.

Całe miasto wokół nas niespodziewanie zniknęło, a my sami znaleźliśmy się na skraju kilkumetrowej przepaści. Pod nami rozciągała się kilkupasmowa droga, niemająca zarówno początku jak i końca. Powierzchnia szosy drgała, nieustannie wiła się, błyszcząc setkami kolorów i odcieni. Dopiero wytężywszy wzrok dostrzegłem, że na tą powierzchnię składali się ludzie, a dokładniej czubki ich głów, które odbijając promienie Słońca stwarzały złudne wrażenie jednolitych smug światła. Poza jej obszarem znajdowały się stare drzewa, szare, uschnięte badyle, który w pogoni za światłem wyginały się w postać zakręconych serpentyn i spirali.

– To jest czyściec? – Wolałem się upewnić. – Myślałem raczej, że będzie to raczej miejsce samotni, gdzie człowiek w porażającej nudzie i bezsilności ma przemyśleć swoje postępowanie. A to przypomina raczej… – milczałem szukając słowa. – Filmy wojenne, gdzie tłumy cywilów opuszczają miasto w obawie przed nadciągającą armią wroga. Gdzie tu sens i logika?

– W twoim świecie od dawna nie ma sensu i logiki. – Wątpiący bezradnie rozchylił ręce. – Weźmy na przykład Mikołaja. Jak niby miałby przeciskać się przez kominy z takim brzuchem? Magia nie pomaga w takich sytuacjach. – znów żartował sobie ze mnie, a mi nie wiedzieć czemu przypomniała się tegoroczna matura…

– W sumie racja. Czyli chcesz powiedzieć, – ponownie spojrzałem w stronę ludzkiej masy wijącej się w dole przepaści. – że wszyscy ci ludzie będą iść naprzód, dopóki nie zasłużą na poprawę swojego losu? Może nadinterpretuję, ale to takie…

– Nieludzkie? – bez pudła odgadywał moje myśli. – Pamiętaj, że nie jesteśmy już w świecie ludzi… A jeżeli ci to w czymś pomoże, – dodał po chwili milczenia. – to nie odczuwają trudów wędrówki jak zwykli ludzie. Nie czują głodu, zmęczenia, pragnienia. Są nawet odporni na ból, oczywiście z wyjątkiem tego powstałego w wyniku braku obecności Boga. Nie musisz się też martwić ich niewiarygodnym ściskiem, tak wygląda tylko z naszej perspektywy. Każdy z nich czuje obecność innych wokół siebie, lecz nie ma z nimi żadnego kontaktu. W zasięgu wzroku ma tylko siebie samego. Dla nich to dodatkowa pokuta, dla nas – oszczędność czasu i wysiłku.

– Więc czym jest piekło? – pragnąłem ostatecznie rozwiać wszelkie wątpliwości. – Nigdy nie docierasz do celu?

– Mniej więcej. – wyciągnął dłoń w kierunku zdeformowanych drzew. – Widzisz tamte kształty? To wcale nie są konary…

Faktycznie, dopiero teraz dostrzegłem na ich powierzchni bruzdy układające się w rysy twarzy, tworzące wizerunki wykrzywione bólem, samotnością, tęsknotą. Przepełnione brakiem nadziei na poprawę swojego losu, zastygły w rezygnacji, po raz ostatni próbując zbliżyć się do Źródła Wszystkiego. Każde z „drzew" rosnących na poboczu było odrębną duszą, pozbawioną szansy pokuty. Na swój nadludzki sposób miało to chyba sens…

– A wracając do tematu. – podjąłem zapomniany wątek rozmowy. – Odbywa się Sąd Ostateczny, i co wtedy? Co robimy z interesantem?

– Wszystko zależy od wyroku Sądu. – samuraj obojętnie wpatrywał się w tłum. – Jeśli dusza zasłuży na piekło, prowadzimy ją na ścieżkę i zostawiamy samej sobie. Jeśli na czyściec, tłumaczymy jej, co musi zrobić, by osiągnąć zbawienie. To, swoją drogą, zdarza się najczęściej. A jeśli to będzie niebo… – zawiesił na moment głos. – To wtedy przyjedzie winda, a my pojedziemy nią do ostatecznego celu każdej podróży. To zdarza się najrzadziej, choć przyznam, że kilka razy już nią jechałem. Ze dwa lub trzy. – dodał z niepewnością w głosie.

– To wszystko? – spytałem. – Na tym polega nasza praca?

– To nie praca. – Wątpiący smutno się do mnie uśmiechnął. – To pokuta.

 

***

 

Zastanowiły mnie ostatnie słowa Wątpiącego. Pokuta? Aniołowie wmawiali mi co innego. Może mieliśmy na myśli zupełnie inne pojęcia? Ich wyróżnienie było moją karą? A może to sam Wątpiący zapomniał o nagrodzie czekającej na niego po wykonaniu zadania i skupił swoją uwagę na ciernistej drodze prowadzącej do niej? A może nikt nikogo nie wprowadzał w błąd i wszyscy mieliśmy rację? Musiałem poczekać na dalszy rozwój wydarzeń.

 

***

 

Zastaliśmy go przy biurku, na tym samym krześle, na którym w rzeczywistym świecie znajdowało się jego ciało. Smutne, pod wpływem szoku, kierowany graniczącą z dziecinną naiwnością, próbował z powrotem wejść w swoją niedawną fizyczną powłokę. W pustym biurze nikogo nie było, on sam został pewnie po godzinach, chcąc zaimponować „kierownikowi ds. kadr", czy komuś w tym rodzaju. I zaimponował. Z pewnością wyrobił dziś swoje 300% życiowej normy. Biuro jakich wiele, podzielone na kilkanaście boksów, małych klitek, gdzie wszyscy ci „szczęśliwcy" harowali w pocie czoła dla gwarancji dalszego zatrudnienia. Diagnoza brzmiała: zawał serca w wyniku przedawkowania amfetaminy. Przynajmniej my posiadaliśmy taką informację, lekarze na pewno wynajdą inna przyczynę zgonu.

Wątpiący ostrożnie podszedł do mężczyzny, położył mu dłoń na ramieniu. Wyrobnik poderwał się z siedzenia i przerażeniem w oczach wykrzyknął w naszą stronę:

– Kim jesteście? Skąd się tutaj wzięliście? Wyjdźcie stąd natychmiast albo zawołam ochronę! Ja nie…

– Nie chcemy cię skrzywdzić. Uspokój się. – samuraj ostro przerwał jego tyradę. – Chcemy ci powiedzieć, że nie żyjesz, a my przyszliśmy, by zaprowadzić cię do Pana.

– Nie bój się, to szczęśliwa wiadomość. – zbliżyłem się do zmarłego. – Od teraz wszystko będzie dobrze.

– To kłamstwo. – mężczyzna sięgnął ręką pod blat biurka. – Właśnie wezwałem ochronę. Za trzydzieści sekund już was tutaj nie będzie, a ja wrócę do pracy.

– Więc poczekamy. – Wątpiący z obojętnym wyrazem twarzy oparł się o futrynę.

Minuty mijały, a pomoc nie nadchodziła. Obydwaj z Wątpiącym wiedzieliśmy, że nikt nie przyjdzie, to było niemożliwe. Zmarły nerwowo chodził po pomieszczeniu, po czym wreszcie wybuchnął:

– Co im zrobiliście? Dlaczego mnie tu więzicie?

– Nic im nie jest. Wszystko w porządku. – pospieszyłem z wyjaśnieniami. – Jesteśmy tu, by pomóc ci dotrzeć do Raju…

– Hola, Młody! – samuraj powstrzymał mnie ruchem ręki. – Najpierw formalności. Czy mamy przyjemność z panem… – Zerknął w papiery. – Ksawerym Bogusławskim?

– T-tak. – z zająknięciem przytaknął mężczyzna. – Czego ode mnie chcecie?

– A zatem… Witaj, Boże Dziecię! Właśnie stoisz przed jedyną szansą trafienia do Domu Pana! Od teraz nie pomoże ci żadna modlitwa, łapówki czy darmowe esemesy. Jedynym ratunkiem jestem ja, twój osobisty Soul Guardian, przewodnik na drodze do zbawienia. Bo śmierć jest jedynie początkiem prawdziwej podróży. – naprawdę, mój towarzysz musiał popracować nad swoim służbowym powitaniem…

Po tym niezręcznym początku, przystąpiliśmy do odpowiednich wyjaśnień. Po minie Bogusławskiego stało się dla nas jasne, że nieprędko nam uwierzy.

– To wszystko zwyczajny sen. Zwykły koszmar. – powtarzał, kuląc się w kącie. – Albo… Coś jeszcze innego.

Samuraj ciężko westchnął.

– Nie, to nie jest sen. – ponownie zapewnił nieszczęśnika. – Ani też żadna halucynacja po amfetaminie. – Zagadnięty podniósł na niego zlęknione spojrzenie. – Taak, o tym też wiemy. Właściwie to wiemy wszystko. O narkotykach, pracoholizmie, twojej Gosi…

Łysol przerwał, uchylając się przed atakiem mężczyzny. Doprawdy, nie takiej reakcji spodziewaliśmy się po prawie nieprzytomnym z wrażenia, cherlawym pracowniku korporacji, który w tej chwili przypominał wikinga w berserkerskim szale. Wątpiący wykonał zgrabny unik przed jego wyciągniętymi rękoma, wziął głęboki zamach, po czym celnie uderzył petenta w splot słoneczny. Rozległ się głuchy odgłos pękającego mostka i łamanych żeber. A może tak mi się tylko wydawało? W każdym razie to w zupełności wystarczyło, by uspokoić napastnika, który ciężko osunął się na kolana, bezradnie próbując złapać oddech. Tak, Wątpiący miał ciężką rękę, sam mogłem o tym poświadczyć…

– Dobrze, skoro już się poznaliśmy, – samuraj obszedł zmarłego dookoła i usiadł na pobliskim biurku. – czas przejść do tej mniej przyjemnej części. Dlaczego zacząłeś ćpać?

– Skoro wszystko wiecie, to dlaczego mnie o to pytasz? – z trudem przysunął się w pobliże ściany, po czym oparłszy się o nią plecami, kontynuował:– To takie pytanie retoryczne?

– Widzę, że nie zrozumiałeś. – mój współpracownik z politowaniem pokręcił głową. – W tej chwili chodzi o to, abyś sam się przyznał do swoich grzechów. Wiesz, moja wina, moja wina, i tak dalej. Bez tego w ogóle nie ruszymy z miejsca. Więc jak było?

Domniemany ćpun milczał chwilę, bezradnie zaciskając pięści. Wreszcie chyba dostrzegł, że jego opór był bezcelowy, bo po wzięciu kilku głębokich oddechów zdecydował się przemówić:

– Zacząłem jeszcze na studiach… Nie, nie mogę…

– Dobrze, dobrze. – Wątpiący zaczął bębnić palcami o blat biurka. – Kontynuuj, proszę. Najtrudniejszy pierwszy krok.

Te słowa widocznie podziałały na przesłuchiwanego, który nagle zaczął wyrzucać z siebie wyrazy z prędkością karabinu maszynowego:

– Musiałem ze wszystkim zdążyć, to wszystko przez te obowiązki. Tylko więcej, więcej i więcej… Nie mogłem nic na to poradzić. Ja po prostu potrzebowałem pomocy! Wtedy znajomy rzucił mi propozycję: „Spróbuj amfy, nie pożałujesz", to spróbowałem i wtedy się tak samo stało, potrzebowałem więcej i więcej. Ale ile wtedy mogłem zrobić, nie było zadania, którego bym nie wykonał, byłem idealnym przykładem nadczłowieka…

Pozwoliliśmy mu mówić, nigdzie się nie wybieraliśmy. Trajkotał tak jeszcze przez kilka godzin, wielokrotnie plącząc się w swojej historii, myląc wątki i fakty. Gdybyśmy nie poznali wcześniej przebiegu jego życia, mielibyśmy teraz w głowach niezły mętlik.

– Co z Gosią? – wtrąciłem się w opowieść mężczyzny. Może i mieliśmy nieskończenie wiele czasu, lecz to nie znaczyło, byśmy go sobie tak beztrosko marnowali.

Zmarły umilkł. Kątem oka dostrzegłem, jak jego twarz stężała, jakby porażona moim niewinnym pytaniem. Wiedział, o co nam chodziło. Musiał się przyznać.

– Gosia… – szeptem wymówił jej imię. – To przeze mnie zginęła.

– Dokładnie. – Wątpiący wyłożył nogi na krzesło, na którym spoczywało ciało nieboszczyka. Wydawał się sobie nic nie robić z faktu, że aż po kostki był zanurzony w rozkładającym się ciele petenta. – Spokojnie, nie musisz się spieszyć z opowieścią. – spojrzał na mnie karcącym wzrokiem. – Umarłeś w piątek, więc mamy cały weekend dla siebie.

– To było jakieś dwa lata temu. Miałem odebrać ją z lotniska. Moją dziewczynę. Towarzyszkę życia. Akurat kumpel załatwił porcję świeżego towaru, a mnie czekał ważny projekt. Nie zdążyłbym uwinąć się z wszystkim na raz… Miało być tylko trochę, tyle, aby uwinąć się z robotą i zdążyć ją odebrać przed następnym dniem. Nie wiem, co się stało. Tego dnia amfa zadziałała jakoś… inaczej. Zażyłem standardową dawkę i wtedy nagle… – przełknął ślinę z wyraźnym trudem. – straciłem przytomność. Czekała na mnie kilka godzin, wreszcie, straciwszy cierpliwość, zamówiła taksówkę i ruszyła do domu. Naszego domu… Padał deszcz. Wiecie, jak bardzo lubiłem deszcz?

– Do rzeczy. – warknął samuraj.

– A tak, do rzeczy… Padał deszcz, taksówka, którą jechała, akurat wpadła w poślizg, zjechała na przeciwny pas i zderzyła się z ciężarówką. Ona razem z taksówkarzem zginęła na miejscu, drugi kierowca skonał w szpitalu kilka godzin później… – urwał, a po jego policzkach popłynęły łzy. – Nie chciałem ich zabić, przysięgam!

– Wtedy rzuciłeś prochy, zgadza się? – teraz ja przejąłem pałeczkę przesłuchania. Zaczynało mnie to wszystko męczyć, dobrze, że zbliżaliśmy się już do końca. – Dlaczego teraz do nich wróciłeś?

– Bo już po prostu nie mogłem, rozumiecie? – zerwał się gwałtownie z podłogi, lecz na szczęście jeden gest Wątpiącego wystarczył, by grzecznie powrócił na swoje miejsce. – Szefowie żądali ode mnie niemożliwych rzeczy, męczyły mnie wyrzuty sumienia… Tak po prostu było łatwiej. – wyjątkowo cicho wymruczał ostatnie zdanie.

– Głupiec. – zdawkowo rzucił mój towarzysz. – Jakby tak faktycznie było, wszyscy by ćpali, ile wlezie. Pamiętaj Młody, – zwrócił się w moją stronę. – że narkotyki to zło. Coś o tym wiem…

– Eee, dzięki. – Podrapałem się z zakłopotaniem po brodzie. – Miło, że ostrzegasz mnie w momencie, gdy wszelkie używki są już poza moim zasięgiem. Grunt to dobre wyczucie chwili.

– Ksawery Bogusławski, masz teraz jedyną i niepowtarzalną okazję, by naprawić wszelkie swoje przewinienia i odpokutować swoje winy. – Wątpiący teatralnym gestem wyciągnął ku niemu rękę. – Jeżeli tylko pójdziesz z nami.

W napięciu czekaliśmy na reakcję petenta. To zawsze był moment prawdy. Czy dusza zechce pójść z nami? Raczej nie miała wyboru w tej kwestii, tak jak i w kwestii rodzaju pokuty. Mogła w każdej chwili odmówić, to było jej prawo. Lecz prawo odmowy nigdy nikomu nie było na rękę…

Ćpun nie odpowiadał, wpatrywał się w nas bezradnie, jakby oczekiwał, że to my sami weźmiemy go za fraki i zaprowadzimy do miejsca przeznaczenia. Jednak bez dobrej woli z jego strony nie byliśmy w stanie nic zrobić. Na nic by się zdało czekanie, czas nie istniał, wszyscy to wiedzieliśmy.

Zaczął szlochać. Po jego policzkach popłynęły łzy. Naprawdę żałował swoich win, nie był to żaden teatralnie wyuczony gest. Wyciągnął do Wątpiącego drżącą dłoń. Staliśmy tak przez chwilę, on jak żebrak proszący o jałmużnę, my jak dobroczyńcy, czekający na odpowiedni znak. Nie byłem w stanie stwierdzić, jak długo to trwało. Sekundy trwały tyle co godziny, dni mijały niczym minuty, złudne wrażenie nieistniejącego czasu. Odległość dzieląca palce mężczyzny i samuraja stale się zmniejszała, i choć już dawno powinny się zetknąć, to wciąż to nie następowało. W tym świecie przestrzeń również nie istniała.

– Ok, gotowe. – stwierdził Wątpiący, chwytając duszę za przegub. – Wszystko gotowe, zaraz zaprowadzimy cię do domu. – Tym razem szczerze uśmiechnął się do mężczyzny. A może tak mi się tylko zdawało? – Popilnuj go chwilę, Młody, a ja przygotuję portal.

Oczywiście mogliśmy udać się do czyśćca pieszo, lecz mój towarzysz twierdził, że nagłe objawienie petentowi ogromu „miejsca do odbywania kar" jeszcze bardziej zachęci ją do poprawy. Tłumaczył to „swoim grzesznym przykładem", lecz odnosiłem wrażenie, że po prostu był zbyt leniwy na tą odrobinę wysiłku. Jakiego znowu wysiłku? Chyba wciąż miałem w sobie za dużo ludzkich przyzwyczajeń.

 

***

 

Znaleźliśmy się w opuszczonej fabryce. Trochę smutne miejsce na śmierć, lecz zdawaliśmy sobie sprawę, że to nie był zwyczajny zgon.

Samobójstwo.

Ostatni krzyk ludzkiej rozpaczy, zwycięstwo żałości… Literatura znała jeszcze wiele określeń tego dramatycznego kroku, kończącego pasmo porażek i poniżeń jednostki. Takich ludzi było nam najtrudniej rozliczać: zgnębionych, zaszczutych, którzy w odebraniu sobie życia znaleźli jedyne słuszne rozwiązanie swoich problemów. Bo przecież to nie była ich wina, że nie wytrzymali, nie poradzili sobie z przeszkodami na swojej drodze. Ludzki charakter nie jest z gumy, to naturalne, że nie może się w nieskończoność wyginać, kiedyś musi pęknąć. Szkoda, że zbyt często towarzyszą temu takie tragedie…

Siedział na parapecie. Chudy, wysoki, kolorowe włosy i paznokcie. Jeden z tzw. „Emo-generacji" , kolejny darmozjad, pogrążony w rozmyślaniu o pierdołach i zajęty smuceniem się bez względu na okoliczności. Rzuciłem okiem na ciało. Podwinięte rękawy odsłaniały przedramiona naznaczone wieloma bliznami po cięciach ostrymi przedmiotami. Od razu spostrzegłem przyczynę zgonu: świeże nacięcie w okolicy przegubu, wzdłuż żyły. Nie w poprzek, jak robią w filmach, lecz tak jak powinno się robić. Widać, że nie chciał być trendy, jak inni z jego subkultury. Naprawdę to sobie skubaniec zaplanował!

Dałem znak Wątpiącemu, że mógł przystąpić do wygłaszania formułki. Zawsze było tak samo, gadka, niedowierzanie, przyznanie się do winy i jazda do miejsca odbywania kary. Doprawdy, uczestniczyłem w tym zaledwie kilka razy, a już miałem tego dosyć. Jak on mógł wytrzymywać to już ponad 4000 lat?

– Och, więc to jednak prawda. – Emo odezwał się, nim Łysy zdążył otworzyć usta. – Więc jednak miał rację…

– Kto miał rację? – spytałem. Nie mogłem się dać sprowokować. Widziałem już takich cwaniaków, cwaniaków, którzy próbowali nas zagadać, licząc na odwleczenie momentu usłyszenia ostatecznego wyroku. Cóż, przynajmniej mieli fajne wyrazy twarzy, gdy słyszeli o bezskuteczności swoich starań.

– Jak to kto? Autor. – chłopak wzruszył ramionami, jakby to było oczywiste. – Nie wiecie, że jesteście bohaterami opowiadania?

– Słucham? – Wątpiący wtrącił się do rozmowy. – Co ty bredzisz? Myślisz, że to zabawne?

– Ani trochę. Po prostu opowiadanie o waszych przygodach zrobiło na mnie takie wrażenie, że musiałem się przekonać.

– I dlatego podciąłeś sobie żyły? – spytałem z niedowierzaniem. Nie obchodziło mnie przypadkowe spełnienie literackiej fikcji, lecz fakt, jak tak nieistotne zdarzenie wpłynęło na czyjeś życie. Ludzie naprawdę mogli być aż tak głupi?

– Jasne. – chudzielec oparł się o ścianę. – John Locke i empiryzm. Kojarzycie coś takiego?

Samuraj spojrzał na mnie pytająco. Już dawno zauważyłem, że nie rozumiał zbyt wielu tak oczywistych dla „wykształciucha" pojęć. W dzieciństwie raczej nie był molem książkowym.

– Powiedzmy… Poznanie przez doświadczenie, zgadza się?

– Można tak powiedzieć. – Na twarzy Emoka zajaśniał uśmiech. – Widzę, że trafiłem na prawdziwego znawcę tematu, który potrafi…

– Dość tego, do cholery! – Wątpiący grzmotnął pięścią o ścianę. – Przyznaj się, skąd o nas wiesz, wyznawaj grzechy i wypad na pobocza czyśćca, tam gdzie twoje miejsce!

– Spokojnie, Wątpiący. Już wszystko wyjaśniam. – Złożył ręce na piersi w geście przeprosin.

– W internecie natknąłem się na opowiadanie pewnego autora o gościach odprowadzających dusze w zaświaty. Jego wizja nieba była tak niezwykła i przekombinowana, że musiała być prawdziwa! Gdy utwór w dodatku kończył się opisem zwłok kogoś wyglądającego zupełnie jak ja, musiałem się przekonać, czy to prawda! I to rzeczywiście działa. Prawda, że to wspaniałe?

– Faktycznie wspaniałe, kretynie. – warknąłem. – Jak można być takim pacanem w teoretycznie cywilizowanym kraju? A ty co, myślałeś, że to tylko taka zabawa w umieranie? Kropniesz, dowiesz się, kto ma rację, a potem podziękujesz i wrócisz do domu?

– Młody, daj spokój. – Mój partner chwycił mnie za ramię. – Wiemy jaki był prawdziwy powód. Niepokoi mnie tylko to całe opowiadanie. Nawet podczas odprawy nic nam o tym nie wspomnieli…

Faktycznie, coś tutaj nie grało. Czytałem w którejś książce o takiej sytuacji, ale o co w niej dokładnie chodziło? Musiałem przyznać, że była to bardzo niepokojąca sytuacja, nie co dzień przecież zdarza się, że ktoś przez przypadek opisuje całe twoje życie. Chyba, że cię podglądał…

– Wiesz, Wątpiący? Będziemy musieli później jeszcze raz dokładnie sobie objaśnić całą niebiańską hierarchię społeczną. Ktoś nas tu nieźle robi w wała… No, ale teraz wróćmy do roboty. Nazwisko. – rzuciłem chudzielcowi pod ścianą.

– Jan Kowalski. – facet łgał nam w żywe oczy. Parszywy cwaniak!

Łysy podszedł do zgrywusa i bez ostrzeżenia wymierzył mu popularnego „liścia". Niby nic nadzwyczajnego, lecz mój towarzysz nie raz udowadniał, z jaką nadludzką siłą wykonuje te „niezwyczajne" czynności. Wymierzony w policzek petenta celny cios odrzucił go od ściany, pomagając mu znaleźć parter.

– Spokojnie, panowie. Nazywam się Michał Jarzębowski – kto by pomyślał, jak szybko można spokornieć, prawda? – i tak, popełniłem samobójstwo. Niczego nie żałuję.

Zabrakło ostatniego elementu, niech go szlag. Bez poczucia winy nie było mowy o wyroku. Odniosłem dziwne wrażenie, że to nie będzie łatwa przeprawa.

– Dlaczego nie żałujesz? – zapytałem. – Popełniłeś grzech ciężki, chyba najcięższy z możliwych. – poza brakiem finansowego poparcia dla katolickich mediów w swoim kraju, pomyślałem. – Jak możesz go nie żałować?

– Moje życie nie miało sensu.

– To wszystko?

– Wszystko.

Zastanowiłem się przez chwilę. Co taki gość jak on mógł uważać za brak sensu? Dostał kosza od Pauli „tej z przekłutym językiem"? Znał pojęcie empiryzmu, nie mógł więc być przygłupem. Nie wyglądał na przywykłego do pracy, więc kasę na ciuchy musiał mieć od rodziców. Pewnie chodziło o brak kontaktu z bliskimi, alienację i całą resztę tego psychologicznego bełkotu. Choć może wcale nie miałem racji…

– Mieliście kiedyś poczucie upadku, świadomość, że wszystkie wasze starania wzięły w łeb i nic, co dobre, już nie może was spotkać?

Dobrze, że tak szybko ruszył ze spowiedzią. Tym razem nie miałem cierpliwości do uśmiechów, przekonywania i próśb. Oszczędził nam dużo kłopotu.

– No więc, ja tak miałem. – kontynuował. – Od urodzenia rodzina wmawiała mi, że należy mi się cały świat. Oczywiście nie w ten egoistyczny sposób, lecz sugerujący, że mogę osiągnąć szczyt. Więc to robiłem. Nauka była całym moim życiem. Nawet nie dlatego, że tego ode mnie wymagano, lecz dlatego, że sam tego chciałem. Sam nawet nie wiem, na ile to były to moje rzeczywiste marzenia, a na ile sprytne manipulacje. Lecz będąc w liceum uświadomiłem sobie, że to nie to… Nie tak chciałem żyć.

Zatrzymał się. Nie poganialiśmy go, było jasne, że skoro zaczął, kiedyś musiał skończyć. W takiej sytuacji musieliśmy już zachować cierpliwość. To był nasz obowiązek.

– Od zawsze pisałem wiersze. Wydawało mi się, że to dużo bardziej szlachetna czynność niż nauka wzorów i formułek. Niestety, moim bliskim się to nie podobało. Przyszły inżynier nie może się bawić w takie głupoty, mówili…

Więc miałeś rację, Michale. Jesteś genialny, pomyślałem nieskromnie. Konflikt z rodzicami. Smutne, ale jakże typowe…

– W końcu im uległem. Porzuciłem poezję, skupiając się na „bardziej potrzebnych" naukach. Lecz w głębi duszy wciąż kryłem tęsknotę za porzuconym hobby… Gdy jeszcze doszedł stres związany z maturą, tym chętniej korzystałem z okazji, by rezygnować z nauki, skupiając się na artyźmie. Lecz im więcej czasu poświęcałem jednej rzeczy, tym bardziej zaniedbywałem drugą. Efektu możecie się domyśleć…

– Nie masz szans ani na tytuł inżyniera, ani na miano poety? – zasugerował Wątpiący.

– Dokładnie. – ze smutkiem opuścił głowę. – Potem natknąłem się w Internecie na to opowiadanie… i sami rozumiecie, ostatni performance ostatniego poety…

– Nie myślałeś o poprawie egzaminów? – nie dowierzałem. – Jedna zawalona matura to nie koniec wszystkiego… – Nie wiem dlaczego, ale nagle doznałem silnego uczucia deja vu.

– A po co? – zrobił zdziwioną minę. – Przecież to i tak nie miałoby sensu. A może tak miało być? Ludzie nie muszą żyć długo i szczęśliwie…

– To chyba jakaś ogólna tendencja tych czasów. – wtrącił mój towarzysz. – Zbyt często się z takim czymś spotykamy, by było to przypadkowe, prawda, Młody?

– Tak Wątpiący, masz rację. Więc do wszystkiego się przyznajesz, lecz niczego nie żałujesz? – ostatni raz zwróciłem się do Emoka.

– Tak. I gdybym mógł wybrać ponownie, uczyniłbym tak samo. Dla samego prawa wyboru. – Cóż, można było pozazdrościć zdecydowania.

– W takim razie, w porządku. Wątpiący, szykuj portal…

 

***

 

– Czy za twoich czasów, Młody, twoi rówieśnicy myśleli podobnie?

– Nie wiem, Wątpiący, nie umiałem czytać w ich myślach, tak jak teraz. Wydaje mi się, że tak, choć byli na tyle rozsądni, by nie wcielać swych pomysłów w życie. Przynajmniej część o tym myślała. Wiesz, partnerze, tak już jest w tych chorych czasach. Nie możesz żyć jak chcesz, to zwyczajna iluzja. Musisz się dostosować do społeczeństwa, do warunków, jakie ci zaproponowało życie. Nie ma znaczenia, jakie masz talenty, co lubisz lub w czym jesteś niezły. I niektórym to nie odpowiada. A reszta jest zbyt głupia, by to w porę zauważyć. Oni są szczęśliwi…

– Ale walisz smuty, Młody, jak nie ty. Masz jakiś pomysł, co z tym gościem od opowiadań?

– Bo ja wiem? Sprzątniemy pajaca, nim jeszcze bardziej nas skompromituje?

– Też o tym myślałem, ale administracja nie zezwoliła. Mówią, że facet jeszcze wiele dokona i nie można krzywdzić przyszłej opoki polskiej kultury.

– Więc zostaje nam tylko obserwować drania i w razie czego stosowne upomnieć. Tego chyba nie zabronili?

– Nie, tego nie…

 

***

 

– Możesz mi odpowiedzieć na jedno pytanie? – spytałem nieśmiało.

– Słucham.

– Co właściwie tutaj robimy?

Znajdowaliśmy się na skraju jeziora. Gładka tafla wody ciągnęła się aż po horyzont. W zasięgu wzroku nie można było nikogo dostrzec. Byliśmy sami. Wokół panowała nienaturalna cisza, przerywana jedynie okazjonalnym cykaniem świerszczy. Była noc, lecz księżycowy blask odbijający się od powierzchni wody skutecznie rozświetlał całą okolicę, nie utrudniając nam dokładnemu przyjrzeniu się okolicy.

– Jak to co? Przyszliśmy po kolejną duszę. – Wątpiący rzucił to takim tonem, jakbym spytał się o wyjątkową oczywistość.

– Na takim zadupiu? – wyrwało mi się. Doprawdy, umierać w takim miejscu to albo wyjątkowy pech, albo wyjątkowy brak dobrego smaku.

– Na takim zadupiu. – przytaknął mój towarzysz. – Lecz to nie był zwykły człowiek, tak jak nie była to zwykła śmierć. W takich sytuacjach miejsce nie ma znaczenia. – wziął głęboki oddech, po czym dodał: – Ruszajmy w drogę.

Zaczął zbliżać się do krawędzi brzegu. Krok za krokiem, stopniowo przybliżał się do tafli wody. Gdy wydało mi się, że z następnym krokiem zacznie się już w niej zanurzać, stawiła opór. Wątpiący nie zdawał się tym przejmować i kroczył dalej.

On chodził po wodzie!

– Wątpiący… – zacząłem.

– Co? Myślałeś, że tylko Jezus miał monopol na cuda? – rzucił do mnie z uśmiechem. – Chodź Młody, wyjdźmy do petenta razem!

Stanąłem w tym samym miejscu, z którego samuraj rozpoczął swoją „boską ścieżkę". Spojrzałem pod nogi. W zasięgu wzroku migotało mi dno jeziora. Ile to mogło być? Dwadzieścia, trzydzieści metrów? I ja miałem ot tak sobie pochodzić po wodzie?

– Przecież nie jesteś już żywy! – zachęcał mnie towarzysz. – Więc nie możesz umrzeć!

– Ale… – Głos uwiązł mi w gardle. – Nie umiem pływać. – To, że nie byłem już człowiekiem, nie znaczyło, że nie posiadałem ludzkich ograniczeń.

– Nie bój się, to tylko jeden krok. Teraz możesz robić wszystko!

Mogłem wszystko? Więc może mogłem także zerwać z moimi ziemskimi wspomnieniami i świadomością? Przecież i tak nie miałem już na tamto życie wpływu…

Wielokrotnie możemy słyszeć hasło "najtrudniejszy pierwszy krok". Gdy jednak stajemy z problemem twarzą w twarz, okazuje się, że to wyświechtane hasło naprawdę ma w sobie coś z prawdy. Już w normalnym życiu nie jest to łatwa decyzja, co dopiera w takiej chwili jak ta, gdy stałem przed wyborem właściwej drogi na całą wieczność. Nawet nie na życie. Na wieczność.

I wykonałem ten krok. Woda nie rozstąpiła się pod moim ciężarem, dawała mi stabilne, choć chwiejne oparcie. To było coś jakby łóżko wodne… Jak Wątpiący mógł po niej chodzić tak swobodnie? Po paru metrach przestałem odczuwać tę niedogodność i wreszcie dotarło do mnie, co się stało. Chodziłem po wodzie! Nie wiem, czego to miało dowieść. Czy byłem równy Bogu, czy to On był równy mnie – nie miało to teraz znaczenia.

– Dobrze, że dotarłeś. Zaczynałem się martwić. – powitał mnie mój partner, gdy zbliżyłem się do niego na odległość ramienia. – Jesteś gotów na spotkanie z wyjątkowym człowiekiem?

– Chyba tak… – stęknąłem, próbując ze wszelkich sił utrzymać się na wodzie. – Jaki to człowiek?

– Dobry… Prawdziwy wyjątek w swoich czasach.

 

***

 

Klęczał na jachcie, przy ciele dziewczynki. Głaskał ją po twarzy, mamrocząc coś do ucha. Nie mogła tego czuć, w końcu mężczyzna nie był już rzeczywisty. Wysoki brunet, w koszulce polo i krótkich spodenkach, w żaden sposób nie sugerował, jak zginął. Utonięcie, mruknął do mnie Łysy, a mi wtedy przez głowę przebiegło to głupie uczucie zakłopotania.

– Jan Kowalski? – Wątpiący zwrócił się do zmarłego.

– Poważnie? – rzuciłem bez namysłu, milknąc jednak od razu pod wpływem karcącego spojrzenia mentora. – Przepraszam, nie powinienem…

– Tak, to ja. – Brunet podniósł głowę, obrzucając nas uważnym spojrzeniem. – Jesteście z WOPR-u? Nie pamiętam, bym was wzywał…

– Spokojnie, dziewczynce nic nie będzie. – Samuraj przykucnął, zrównując się z nim wzrokiem. – Lecz pan, niestety, ratując ją umarł.

– Naprawdę? – pokręcił głową, jakby próbując wyrzucić z głowy usłyszane przed chwilą zdanie. – Przecież to nie ma sensu. Jak mógłbym w takim razie z wami rozmawiać?

– Bo my także nie żyjemy. – wtrąciłem się do rozmowy. – Jesteśmy Solu Guardianami i przyszliśmy pomóc ci odnaleźć drogę.

– Kim jesteście?

– Ech, Wątpiący, rób swoje.

Przez długi czas wyjaśnialiśmy mężczyźnie, kim jesteśmy, w jakim celu zostaliśmy powołani i o co w tym wszystkim chodziło. Mężczyzna był praktykującym katolikiem, dlatego tak ciężko było mu początkowo zrozumieć zawiłości rzeczywistych zaświatów. Dopiero, gdy pokazałem mu moją nowo nabytą umiejętność chodzenia po wodzie, musiał skapitulować. Miał dowód, że nie tylko Jezus to potrafił…

– Tak więc, panie Kowalski. – Łysy po raz kolejny zwrócił się do zmarłego. – Proszę nam opowiedzieć, co tak naprawdę tutaj zaszło.

I zaczął mówić.

Wszystko zaczęło się od tego, gdy będąc w seminarium, poznał matkę swojej córeczki. On – przyszły ksiądz, ona – sprzedawczyni w małym wiejskim sklepiku na Mazurach. Jak można się było domyśleć, ich związek nie mógł się udać. Lecz pomimo dzielących ich różnic, rzucili wszystko, byle tylko móc być ze sobą. Pod wpływem uczucia, Jan musiał zweryfikować swoje przekonania odnośnie Bożego powołania i odszedł z seminarium. Wybranka jego serca nie mogła zapewnić im odpowiedniego życia z pensji sklepikarki i rodzina szybko popadła w biedę. Lata mijały, pojawiła się na świecie ich córka, w pobliskim mieście wybudowano Tesco, a w ich życiu prawie nic się zmieniło: żona harowała za grosze na kasie w supermarkecie, zaś Kowalski zajmował się domem. Mimo usilnych starań nie mógł znaleźć pracy, czy to z powodu ogólnego bezrobocia, czy własnej mierności. Czasem udało mu się coś dorobić na czarno, lecz wystarczało to jedynie na nowe buty dla córki.

Właśnie, córka… Od kiedy nauczyła się mówić, w kółko powtarzała tylko jedno: chciała wyjechać na żagle. Rodzice nie wiedzieli, skąd u małej takie marzenie, lecz chcąc choć raz dać jej jakiś prezent, zaczęli składać pieniądze na okres całodniowego wypożyczenia łódki.

Po kilku latach wyrzeczeń wreszcie nadszedł ten dzień. Na dziesiąte urodziny Ania, bo tak brzmiało imię córki, dostała prezent w postaci całodniowej wycieczki łódką po Mazurach. Małżeństwa nie stać było na wynajęcie instruktora, wobec czego Jan postanowił sam wyruszyć z córką w podróż. Twierdził, że pływał już kiedyś żaglowcem, więc posiadał już jakieś doświadczenie. Jak się miało okazać, to było za mało.

Podczas rejsu zerwał się silny wiatr, który szybko przeszedł w sztorm. Nie był aż tak silny, aby przewrócić łódź, jednak jego nagły podmuch posłał dziewczynkę do wody. Będąc już w wodzie, w przedziwny sposób wysunęła się z kapoku i zaczęła iść na dno. Jan nie namyślając się wiele, skoczył, by ją ratować. Na przekór silnym prądom, udało mu się ją wyłowić, jednak sił wystarczyło mu jedynie, aby pomóc jej wrócić na pokład. Na pomoc sobie samemu był już zbyt wyczerpany.

– Tak to w skrócie wyglądało. Jestem gotów ponieść każdą karę, jaką mi wyznaczycie. – zakończył swój wywód, chyląc pokornie głowę.

– Jesteś zadziwiająco spokojny, jak na kogoś, nad kim odbywa się właśnie Sąd Ostateczny. – powiedziałem z uznaniem.

– A co by mi dała histeria? – zapytał retorycznie. – Popełniłem błędy, za które muszę ponieść konsekwencje. Jeśli tak zdecydował Pan, mi pozostaje tylko pochylić głowę do egzekucji…

Przez dłuższy czas milczeliśmy. Choć mogliśmy rozmawiać podczas uzgadniania wyroku, zarówno ja, jak i Wątpiący nie chcieliśmy zaburzać nastroju, który się wytworzył po opowieści niedoszłego księdza. Obydwaj byliśmy pełni szacunku dla kogoś, kto poświęcił własne życie, by ratować bliską sobie osobę.

Zastanawiało mnie, ile osób w obecnych czasach mogłoby tak postąpić? Choć wydaje się, że dużo, to podczas ostatecznej konfrontacji z problemem nie można być pewnym takiego rezultatu. Czy ten Emo, którego kiedyś odprowadzaliśmy, pomógłby swojej rodzinie? Tym, którzy zniszczyli mu życie, zmuszając go do bycia kimś, kim nie chciał być? Cholera, co się stało z tym światem, że zadawałem sobie takie pytania? I co się działo ze mną?

– Janie Kowalski, proszę, powstań. – mój partner przystąpił do wygłaszania wyroku. Nigdy dotychczas tego nie robił. Czyżby ten człowiek zasłużył na coś bardziej wyjątkowego niż cała reszta?

– Więc? Jaki wyrok? – mężczyzna podniósł się z kolan. Pokorą bijącą z jego twarzy mógłby bez trudu przyćmić wszystkich Filipińskich biczowników.

– Młody. – samuraj zwrócił się do mnie. – Doświadczysz za chwilę czegoś, czego dotychczas nie doświadczałeś. Pojedziemy windą.

Nareszcie!

– Jaką windą? Co to znaczy? – Topielec zaczął się denerwować. Miał prawo czuć się zagubiony, nie spieszyliśmy się z wyjaśnieniami.

– Idziesz do nieba, chłopie! – potężnym, lecz przyjacielskim ciosem huknąłem go w łopatki. – Spotkało cię niewiarygodne wyróżnienie!

– Ale dlaczego? Przecież rzuciłem seminarium… To tak, jakbym się go wyrzekł. – nie dawał za wygraną.

Twarz Łysego stężała. Wydawał się być dotknięty ostatnim zdaniem.

– Nie doceniłeś niezrozumiałego dla nas Bożego miłosierdzia. – wygłosił belferskim tonem. – Faktycznie odrzuciłeś wszystkie uroki kleryckiego życia, lecz nie musiałeś z tego powodu działać na dwa fronty – między Kościołem, a kochanką. A żebyś nie miał już dalszych wyrzutów sumienia, – Uśmiechnął się serdecznie. – osobiście ci powiem, że bardzo mały odsetek księży trafia w miejsce twojego przeznaczenia.

– Czyli ile?

– Zaledwie co dziesiąty. – z zaafektowaniem potarł swoją brodę. – To chyba przez tą władzę, pieniądze i kobiety. Nawet świętego to zepsuje… W każdym razie Bóg docenia inne wartości, niż głębokość pokłonów. – podsumował swój wywód. – O, nadjechała winda. Panowie, możemy ruszać!

Faktycznie, przed naszymi oczami zmaterializowała się olbrzymia, złocona brama, ta sama, przez którą kiedyś przechodzili poznani przeze mnie aniołowie. Nie miałem pojęcia, ile minęło od tamtego zdarzenia czasu, lecz pamiętałem je doskonale. Rozbrzmiała średniowieczna muzyka sakralna, a gdy przestąpiliśmy próg wrót, błysnęło oślepiającym światłem.

I ruszyliśmy.

Byłem niesamowicie podniecony tą nową sytuacją. Wreszcie zobaczyłbym Raj. I nawet nie chodziło mi o zwyczajne miejsce, bardziej o to uczucie, zdejmujące z barków wszelkie zmartwienia.

– Wątpiący? Jak wygląda niebo? – zagadnąłem partnera.

– Nie wiem.

– Nie wiesz? Przecież na pewno już kogoś tam prowadziłeś. Jak możesz nie wiedzieć?

– Po prostu. – wzruszył ramionami. – MY – wyraźnie zaakcentował zaimek. – nigdy nie zobaczymy nieba.

Opadły mi ręce. To miał być kolejny niesmaczny żart, prawda? Kolejny suchar… W takim razie po jaką cholerę to wszystko robiliśmy?

– Pomyśl rozsądnie. Czy portier w hotelu Hilton chociaż raz zobaczy najbardziej luksusowe apartamenty? Nie, on ma tylko obowiązek załatwiać sprawę gości. Podobnie jest z nami. Jedyne, co jesteśmy w stanie sobie załatwić swoją dotychczasową pracą, to przedłużenie czasu tej pracy. – Westchnął ciężko. – To syzyfowa praca. Każdą akcją odwlekam wylądowanie w mojej osobistej celi w najgłębszych czeluściach piekielnych. Oczywiście, kiedyś z pewnością zasłużę na niebo i pewnie dopiero wtedy będę mógł je zobaczyć. Bo gdybym je zobaczył już teraz, i okazało się, że nie spełnia moich oczekiwań?

– Jak dzieło Boga może nie spełniać czyichkolwiek oczekiwań? – wyrwało mi się.

Wątpiący uśmiechnął się smutno.

– Nie zapominaj, że byłem człowiekiem. A ludziom zawsze jest mało, co by to nie było. Zawsze jest lepiej tam, gdzie nas nie ma, i tak dalej. Zresztą jak sądzisz, czy gdybym naprawdę wiedział, jak jest w niebie, nadal tak bardzo chciałbym tam dotrzeć?

– A co ze mną? – zadałem pytanie, które przez cały czas chodziło mi po głowie.

– Z tobą? – zaniósł się głębokim śmiechem. – Naprawdę nie mam pojęcia. Może masz mi towarzyszyć, dopóki sobie nawzajem nie pomożemy? W sumie to by nie był taki głupi pomysł… Pomyślimy o tym kiedy indziej. – zręcznie zmienił temat. – Zajmij się lepiej naszym księżulkiem, zaraz dojedziemy.

Zwróciłem się w stronę dzisiejszego bohatera. Stał w kącie, twarzą do ściany, wpatrując się w swoje stopy.

– Panie Młody, – zwrócił się do mnie, gdy tylko podszedłem. – czy mógłbym się o coś zapytać?

– Oczywiście, pytaj.

– Jak wygląda niebo? Czego tam mogę się spodziewać?

Nie słyszał naszej rozmowy?

– Ech… wiesz… – drapałem się nerwowo po głowie. – Nigdy nie wyobrażałeś sobie nieba? – szybko zmieniłem temat.

– Jakoś nie. Niby znam biblijna wizję, ale po tym, co teraz zobaczyłem… niczego nie jestem pewien.

I co teraz? Okłamać go? Raczej nie, nie powinienem.

– Nieba nie można określić jako miejsca. – zacząłem. – To raczej stan bliskości z Bogiem. Jeśli Bóg jest przy tobie, Niebo masz cały czas ze sobą. – kurczę, to nawet miało jakiś sens!

– Ale mi pan banałem pojechał…

– Wybacz. Pracuję tu od niedawna.

Mrugnąłem. Trwało to może ułamek sekundy, moment, a gdy otworzyłem oczy, mężczyzny już nie było. Po prostu zniknął, jakby był elementem istniejącym tylko i wyłącznie w mojej wyobraźni.

– Kolejny petent załatwiony. – westchnął Wątpiący. – Mam nadzieję, że przyjrzałeś mu się uważnie, bo tak właśnie wyglądał dobry człowiek. Coraz mniej ich na świecie…

– Co teraz? Co z nami będzie?

– Jak to co? – parsknął. – Ruszamy dalej. Odprowadzać następne dusze, wypełniać swoją pokutę. Przyzwyczaisz się.

– A co z tamtym pisarzyną? – przez myśl przebiegł mi obraz podłego kolaboranta, zdradzającego nasze sekrety.

– Nim również się zajmiemy. – Wątpiący obnażył swoje żółte, nierówne kły. – Nim również…

 

 

Maj – Lipiec 2011

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

"- Nawet nie podchodźcie! Znam karate i ostrzegam was, że połamię was jak suche patyki, zanim się do mnie zbliżycie! - krzyknąłem do otwierających się drzwi." - to nie zabrzmiało jak wypowiedź maturzysty, tylko przedszkolaka. Jakby im kazał spierdalać, to byłoby to choć trochę wiarygodne.
"Przeklęte dzieci debilnego pokolenia." - dziwne, że sam tak o sobie mówi.

Na razie przeczytałem część tekstu i zaznaczę, że używasz za dużo, dziwacznych, momentami niezamierzenie komicznych porównań. Narracja pierwszoosobowa niezbyt składna i jakaś taka nieporadna.


No dobra, zmęczyłem. Nie będę ukrywał - nie podobało mi się. Opowiadanie jest napisane takim sobie stylem, a ta na poły młodzieżowa na poły cwaniacka narracja strasznie mnie irytowała w trakcie czytania. Dialogi momentami są niemiłosiernie sztuczne.

Opowiadanie jest niestety mocno przegadane, mnóstwo rozmów o niczym, przeplatanych nic nie wnoszącymi wtrętami z popkultury. Można by je skrócić o połowę i na niczym by nie straciło. Co do samej fabuły to w moim odczuciu naciągana i właściwie nie do końca przemyślana. Widać, że jakaś tam idea przyświecała tekstowi, ale chyba zabrakło chęci, żeby ją porządnie dopracować, w efekcie czego całość wyszła nijaka.

Pozdrawiam.

Soul Guardian - Strażnik Dusz
Po co Soul Guardian? Strażnik Dusz nie wystarczy? Po co szpan, tymbardziej, kiedy nie ma czym szpanować? 
Tekst również zmęczyłem. Jest tak, jak napisał Eferelin Rand, nic nowego nie dodam. No, może oprócz tego, że zakończenie jest trochę jak z filmu klasy B. 

A mnie się podobało opowiadanie:). Ciekawy pomysł, rozmyślania bohatera również. Odnośnie tytułu - rzeczywiście wystarczyłaby sama polska nazwa. Gdyby jeszcze wyeliminować parę błędów stylistycznych... to byłoby całkiem super. I plus, że nie użyłeś wulgaryzmów - tego wprost nie znoszę w nowoczesnej twórczości! Pozdrawiam

Opowiadanie ciekawe, szczególnie porównania. Rozmowy bohaterów noturalne, nie jakieś tam sztywniackie dzieki czemu łatwo i przyjemnie się czyta o dośc trudnych sprawach. Mnie osobiści nazwa się podoba i to właśnie ona skłoniła mnie do przeczytania tekstu.

Dzięki za wszystkie komentarze. Ale czy tytuł naprawdę był aż tak ważny? Użycie angielskiego tłumaczenia stanowiska Strażnika Dusz miało wskazać fakt, że Strażnikiem mógł zostać każdy - bez względu na narodowość. A jaki język na świecie jest najbardziej popularny? Z tego co wiem, raczej nie język polski... Eferelin Rand, czy naprawdę sądzisz, że wiarygodny maturzysta musi rzucać na prawo i lewo wulgaryzmami? Przykro mi, że cię zawiodłem, w przyszłości się poprawię... 6Orson6, zakończenie rodem z filmu klasy B nie musi być złe. Quentin Tarantino wiele razy udowodnił, jak dużo rozrywki może dostarczyć kino robione na taką modłę. Swoją drogą, chyba potraktuję to jako komplement ;-)

Wiarygodny maturzysta nie musi oczywiście rzucać wulgaryzmami, ale to zdanie:

"Znam karate i ostrzegam was, że połamię was jak suche patyki, zanim się do mnie zbliżycie!"

jest koszmarnie sztuczne. Brakuje tylko, żeby na koniec bohater dodał: "Motyla noga!".

Pozdrawiam.

Nie przeczę, mógłbym to napisać lepiej. Trochę szkoda, że nie doceniłeś moich porównań i odniesień do popkultury. Osobiście lubię takie wstawki w opowiadaniach  i nie ukrywam, że próbowałem przeszczepić je na swój grunt. A odnośnie tych przegadanych dialogów - nie były to wyłącznie puste słowa zwiększające objętość tekstu. Potraktowałem je raczej jako zapowiedzi wątków, które rozwijam w innych utworach. Faktycznie, teraz wydają się niepotrzebne, lecz kiedyś każdy element układanki znajdzie się na swoim miejscu.
Również cię pozdrawiam.

Użycie angielskiego tłumaczenia stanowiska Strażnika Dusz miało wskazać fakt, że Strażnikiem mógł zostać każdy - bez względu na narodowość.
Autorze, nie wciskaj kitu. Zwyczajnie nie wierzę, a jeśli jest to prawda, to uwierz mi, przesłanie tak bardzo zakopane, że nawet Indiana Jones by go nie odkrył.
I nie, powrównanie do zakończenia opowiadania do zakończenia filmu klasy B, nie można potraktować jako komplementu. Quentin Tarantino udowodnił, że filmy posiadające cechy kina klasy B (i to też w zamierzeniu, z premedytacją i ku określonym celom), mogą być pociągające. Mi chodziło o tandetę. 
 

Nowa Fantastyka