- Opowiadanie: ABEKING - Rutyniarz

Rutyniarz

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Rutyniarz

A deszcz ciągle padał…

Cała dzielnica X była spowita poranną mgłą. Wbrew wcześniejszym prognozom, poranki były wyjątkowo chłodne. Na szybach szron znów namalował przeróżne wzory. Pętle, serpentyny, przeróżne kształty przywodziły na myśl, jakby każda szyba była wejściem do innego wymiaru. Może to wszystko wina popularnego ostatnio globalnego ocieplenia? Wokół panowała drażniąca uszy i sprowadzająca na serce niepokój cisza, przerywana jedynie miarowym uderzaniem kropel deszczu o ziemię. Jak na tak wczesną porę (coś koło szóstej trzydzieści) przystało, na horyzoncie nie było widać żadnych oznak wschodu słońca. Zresztą nawet jeżeli słońce by wzeszło, nie odmieniłoby wyglądu ulicy, przy których słynne amerykańskie „getta" zdawały się dzielnicami zamieszkanymi przez najbogatszych mieszkańców miasta.

Po popękanym i nierównym chodniku z wielkich płyt płynął szeroki potok wody. Kilka drobnych studzienek kanalizacyjnych to było za mało, by pomieścić tak ogromne ilości deszczówki, toteż mimo ogromnych chęci, nie dało się przejść po ulicy suchą stopą. W każdym rogu ulicy, pod solidnymi metalowymi daszkami, znajdowały się beczki koksownicze z dopalającym się węglem. Dla miejscowej biedoty takie wynalazki znaczyły więcej niż życie ich matek czy córek. W końcu nie od dziś wiadomo, że taka beczka potrafi dać więcej ciepła niż niejedna matka. A o tej porze roku ta cecha była nie do przecenienia.

Na poboczach szosy znajdowały się samochody, jednak po ich wyglądzie było widać, że dawno już nikt nimi nie jeździł. Wybite szyby, rozkradzione wnętrza i wszelkie ruchome elementy – wyraźnie pokazywały, z czego utrzymywała się dzielnica. Po obu stronach ulicy mieściły się kamienice z wąskimi przejściami pomiędzy nimi. Ponad ulicą rozciągały się sznury na bieliznę zaczepione końcami o przeciwległe budynki. Ten widok zdecydowanie przywodził na myśl amazońską dżunglę – kamienice były ogromnymi drzewami, zaś sznury lianami ciągnącymi się wśród ich koron. I w istocie była to dżungla. Miejsce, gdzie przeżywają najsilniejsi.

Groźny, niebezpieczny i ponury klimat ulicy został zachwiany przez coraz głośniejszy odgłos przyspieszonych kroków. Zza rogu ulicy wyłoniła się przygarbiona, ubrana w czarny płaszcz postać. Na głowę miała zarzucony kaptur, chroniący twarz przed zimnym deszczem i spojrzeniami ciekawskich. Zataczając się po chodniku jakby pijana, była zmuszona podeprzeć się ściany, wyciągając z kieszeni swojego płaszcza drżące z podniecenia dłonie. W jednej z nich trzymała zakrwawiony nóż kuchenny.

Speszywszy się tej chwili słabości, postać schowała przedmiot do kieszeni i wziąwszy kilka głębszych oddechów, ruszyła przed siebie pewnym krokiem, zupełnie nie sugerującym jej ogromnego stresu.

Minąwszy zapuszczony przystanek autobusowy, osoba zauważyła migające w oddali reflektory miejskiej terenówki. Przeszła na lewą stronę chodnika, starając się zejść z pola widzenia zarówno jej kierowcy, jak i pasażera. Było już jednak za późno, ich spojrzenia, wprawdzie na ułamek sekundy, ale jednak się przecięły. Postać, poznając tajemniczego kierowcę samochodu, poczuła zimne dreszcze wstrząsające ciałem. Wiedziała, że większość ludzi patrząc w te zimne, czarne źrenice z czerwonymi, przekrwionymi spojówkami, widziała nadchodzącą śmierć. I zwykle mieli racje.

W końcu się udało. Kierowca po obrzuceniu postaci badawczym wzrokiem, minął ją i pojechał dalej. Osoba czując ogromną ulgę i znacznie przyspieszając kroku, skręciła w boczną uliczkę. Ulica znowu pogrążyła się w przeraźliwej ciszy.

Lecz ponownie trwało to tylko chwilę. Znów dało się słyszeć odgłos silnika i terenówka jadąc na wstecznym biegu, wróciła do miejsca dziwnego spotkania. Rozległ się pisk hamulca ręcznego, a samochód tworząc dość sporą falę na powierzchni ulicznego strumienia obrócił się o 180 stopni i ustawił się przodem do kierunku podróży tajemniczej postaci. Szyba od drzwi kierowcy zjechała w dół, a przez okno wysunęła się umięśniona ręka trzymająca w dłoni tlący się skręt marihuany. Strzepnęła nadmiar popiołu, po czym cofając się do wnętrza samochodu, by jej właściciel wziął ostatniego bucha, wyrzuciła niedopałek na ulicę.

Samochód stał tak jeszcze chwilę, stając się nielichą sensacją na tym brudnym i biednym miejskim podwórku. Był to stary nissan navara mający za sobą tak na oko kilkanaście (lub nawet więcej) lat. Ciemnozielony lakier już w wielu miejscach odpadł ze starości, odsłaniając pokrytą kevlarem karoserię auta. Od razu było widać, że nikt od dawna nie dbał o aspekt techniczny tej legendy motoryzacji. Stare opony, przetarte w zbyt wielu miejscach, nosiły oznaki szybkiej i nieostrożnej jazdy. Cały pojazd był zresztą tak poobijany i porysowany, że i tak pewnie nikt nie zwracał uwagi na takie szczegóły jak ogumienie pojazdu. „Bojowy" charakter auta podkreślała ponadto mała siekierka przebijająca tylną szybę nissana, a użyta zapewne w roli tomahawku.

W końcu drzwi kierowcy się otworzyły, a osoba wyszła na zewnątrz. Stwierdzenie tajemniczej postaci, jakoby większość ludzi widziała w oczach tej istoty nadchodzącą śmierć, było jak najbardziej słuszne, gdyż kierowca faktycznie wyglądał niczym prawa ręka bezlitosnej kostuchy.

Był to barczysty mężczyzna mający około 210 centymetrów wzrostu, ważący ponad 180 kilogramów. Nosił czarny, skórzany płaszcz do kostek mający mnóstwo kieszeni i innych schowków. Ubrany był w spodnie moro, a na nogach miał glany, które nosiły na sobie ślady wielokrotnego użycia przemocy zarówno w stosunku do przedmiotów martwych jak i istot żywych.

Twarz mężczyzny była pociągła, zapadła, z wydatnymi kośćmi policzkowymi. Oblekała ją zszarzała skóra, świadcząca o zbytnim zamiłowaniu mężczyzny do papierosów i innych tego typu używek. Na lewym policzku widniała duża blizna, powstała prawdopodobnie od cięcia jakimś ostrym narzędziem. Wygolona głowa i groźne spojrzenie jednoznacznie kwalifikowały tego osobnika jako stałego bywalca więzienia lub innego tego typu miejsca.

Najstraszniejsze były właśnie te oczy. Jeśli przyjąć, że oczy są zwierciadłem duszy, to ten człowiek był jej absolutnie pozbawiony. W bezdennej czerni jego źrenic nie kryły się żadne oznaki człowieczeństwa, żadne iskierki radości lub innych uczuć. Oczy były zimne, bez wyrazu, martwe, jak u zabawkowych lalek.

Mężczyzna zdecydowanym krokiem przeszedł przez ulicę, szukając wzrokiem tajemniczej postaci spotkanej przed chwilą. Spojrzał w kierunku którym ona odeszła, lecz zobaczył tam tylko majaczący w oddali kościół.

-Co jest, kurwa?– wytężył wzrok, próbując dojrzeć jakąkolwiek oznakę ludzkiej obecności. Niestety, mimo odczekania kilku minut, nic się tam nie zmieniło, a on sam dalej stał, moknąc w porannym deszczu.

W ślad za pierwszym mężczyzną z samochodu wysiadł drugi. Już normalnego wzrostu, szczupłej postury blondyn podszedł do niego, kładąc mu rękę na ramieniu.

-Ale Zdzichu… Tam nikogo nie ma.-

-Przecież wiem, Młody! Ale przysiągłbym, że kogoś tu widziałem. A nienawidzę, jak jakaś gówniażeria szwenda się bez celu po mieście. – mężczyzna nazwany Zdzichem nie dawał za wygraną.

-Znowu za bardzo się najarałeś zarekwirowanym ziołem.– głos Młodego zabrzmiał bardziej stanowczo– Wracaj do domu, przynajmniej sobie odpoczniesz. Ci kibole potrafią dać człowiekowi w kość.

-Bydlaki… I kolejna szyba do wymiany.– Przez twarz Zdzicha przemknęło zrezygnowanie– Ale masz rację, wracajmy już do domu.

-Świetny pomysł– Młody szeroko się uśmiechnął– Daj, podwiozę cię do chaty. Jeszcze przez ciebie na jakąś latarnię wpadniemy.

Mężczyźni żwawym krokiem wsiedli do samochodu, Młody nawrócił starego nissana i ruszyli w drogę. Zdzich, nie musząc być skupionym na prowadzeniu pojazdu, mógł poświęcić czas na obserwowaniu okolicy.

Okropne to było miasto. Od czasu wprowadzenia przed paroma laty nowej konstytucji nadającej specjalne prawa mniejszościom narodowym i religijnym, w mieście zaroiło się od imigrantów. Zdzichowi jako człowiekowi obytemu w świecie (a zwłaszcza na frontach wojen świata) nie przeszkadzała obecność obcych, ale nie ulegało wątpliwości, że znaczna ilość ludzi z zagranicy zaczynała się coraz bardziej liczyć w miejscowej społeczności. A to nie podobało się reszcie „prawdziwie-polskiej" ludności. Wcześniej czy później musiało dojść do eskalacji przemocy na tle narodowościowym, ale w takie szczegóły Zdzichu nie chciał wnikać.

Zbliżała się godzina siódma rano. W niektórych miejscach, wyznaczonych specjalnie na uliczny handel, zaczynał się poranny ruch. Polscy sprzedawcy, zachwalając swój towar, surowo patrzyli spode łba na zagranicznych konkurentów. W powietrzu unosił się zapach nie tylko produktów spożywczych, ale także nienawiści.

To narastające uczucie znajdowało odzwierciedlenie w zamieszkaniu osiedli, z których przeważający mieszkańcy danej strony wyganiali, czy to przy pomocy gróźb czy otwartej przemocy, przedstawicieli innych nacji. Prowadziło to w konsekwencji do powstawania miejskich gett, gdzie prawo wstępu bez zagrożenia zdrowia i życia mieli tylko ich mieszkańcy i przedstawiciele służby miejskiej, jak np. Zdzich.

Dzielnica X była dzielnicą niezajętą przez żadne ze stronnictw. Jednak ta sytuacja wcale nie oznaczała spokoju, właśnie na takich ulicach ryzyko burd i rozmaitych przestępstw było największe. W policji było wiadomo, że w przypadku wszelkich konfliktów na tym terenie nie mogło obejść się bez znacznych sił porządkowych i koniecznej w takich sytuacjach pacyfikacji agresywnej ludności.

Póki co, na ulicy panował spokój. Piesi wędrowali coraz bardziej nerwowo po chodniku, spiesząc się do pracy, szkoły lub domu. Zdzicha zadowalał taki obrót spraw, gdyż wolał unikać starć w dużych grupach ludzi. W końcu zawsze mógł wystrzelić kilka pocisków za dużo…

Zamknął oczy, przypominając sobie wydarzenia sprzed paru godzin.

***

To miał być zwykły rutynowy patrol. Jak co piątkowy wieczór, Zdzichu razem z Młodym wyjechali patrolować trasę między stadionem jednej z miejscowych drużyn piłkarskiej ekstraklasy, a głównym dworcem. Policjanci nienawidzili tego robić, gdyż oznaczało to bezsensowną jazdę od jednego miejsca do drugiego przez parę godzin. Nawet wątpliwa atrakcja w postaci awanturujących się pseudokibiców nie poprawiała im nastrojów, gdyż wszelkie potencjalne konflikty między kibolami przeciwnych drużyn kończyły się tylko na wyzwiskach i szarpaninach. Podczas takich nudnych patroli Zdzichu zastanawiał się, co on – wieloletni zasłużony żołnierz i policjant – mógł robić w takim miejscu. Tego dnia jednak cotygodniową rutynę przerwał pewien incydent…

Około godziny piątej trzydzieści w nocy, podczas kolejnego przejazdu między dworcem a stadionem, Zdzichu zauważył dziwne zbiorowisko ludzi stojące koło jednego ze śmietników. Mężczyzn było sześciu i pochyleni byli nad czymś, co – sądząc po ich pogardliwych śmiechach i wulgarnych odzywkach – nie stawiało (a może już nie mogło?) oporu.

-Zatrzymaj się – polecił natychmiast Młodemu – Chyba przez moment zaznamy rozrywki.

Przez twarz Zdzicha przemknął sadystyczny uśmiech. Młody wiedział jedno– kimkolwiek byli ci ludzie, już można było mówić o nich w czasie przeszłym.

Policyjny samochód zwolnił, a następnie zatrzymał się naprzeciwko furgonetki podejrzanych mężczyzn po drugiej stronie drogi.

-Sprawdź broń – przypomniał Zdzich partnerowi – Byłoby głupio, gdyby zaciął ci się w najgorszym momencie.

Wskazał głową na rewolwer mieszczący się w kaburze na pasku Młodego. Nie wiedząc czemu, chłopak na przekór wszystkim kolegom po fachu używał tego ciężkiego i nieporęcznego łamignata, zamiast przerzucić się na zwykłe służbowe „dziewiątki". Zdzichowi to nie przeszkadzało, jednak wolał przypominać młodszemu koledze o ryzyku używania takiej broni, by według niego „nie było potem krzyków, płaczów i rent dla dzieci przez ich ojca idiotę".

– Bez obaw – z lekceważeniem w głosie stwierdził właściciel rewolweru.– Zajmij się lepiej swoim sprzętem.

Zdzichu rozchylił płaszcz jak zawodowy ekshibicjonista i przyjrzał się jego wewnętrznej stronie. Karabin M4? Karabinek Uzi? Służbowa „dziewiątka"? Parę granatów? Dobra, miał wszystko i więcej do szczęścia mu potrzebne nie było.

-Ej wy, debile! – zawołał do grupki stojącej za drogą. Jeden z mężczyzn, po zamianie słów z resztą ludzi, zrobił w stronę policjantów kilka kroków i opierając się o furgonetkę, niedbale rzucił do nich:

-Słuchamy, pieski!

-Ech, cwaniaczek się znalazł. – mruknął niby do siebie Zdzichu, po czym zawołał głośno:

-Albo zaraz grzecznie zostawicie tą osobę, nad którą się znęcacie, albo przestaniemy być mili. A to może być dla was przykre…

Uważnie przyjrzał się mężczyznom jeszcze raz. Niebieskie szaliki piłkarskie, kurtki z logiem nieznanej mu drużyny – to byli raczej zwykli kibole, a tacy nie powinni stanowić żadnego problemu dla Zdzicha i jego partnera.

– Najpierw uprzejmie poproście, jak tylko pieski potrafią– śmiejąc im się w twarz kibol odwrócił się i wolno zaczął zmierzać do swoich.

Reakcja Zdzicha była instynktowna. Odruchowo wyciągnął pistolet i nawet nie celując dokładnie w człowieka nacisnął spust. Rozległ się głośny strzał, niemal natychmiast zagłuszony przez mięsisty trzask rozrywanej torebki stawowej. W tej chwili każdy wątpiący w możliwość tak szybkiej amputacji nogi od kolana w dół, mógł zobaczyć ten cud medycyny na własne oczy.

– Wybacz Młody. Zapomniałem cię ostrzec, byś zatkał sobie uszy i zamknął oczy. – Towarzysz Zdzicha szczerze wątpił, czy naprawdę chodziło mu o jego zdrowie psychiczne czy raczej o prostackie popisanie się przed nim i sobą samym. Mimo że nauczył się ignorować niepoprawne zachowania swojego partnera, to jego ciągłe popisywanie się niezmiennie od lat go irytowało.

Wzrok wszystkich pozostałych zebranych trwał utkwiony w broni strzelca. Na pozór był to zwykły Desert Eagle, może tylko trochę szerszy. Lecz nie od dzisiaj wiadomo, że pozory mylą…

Na tę tylko minimalnie większą szerokość składały się skomplikowane przeróbki magazynka i lufy, czyniące z tej i tak już potężnej broni istną maszynkę do mielenia mięsa. Dwa zintegrowane ze sobą magazynki, lżejsza tytanowa lufa wystrzeliwująca z siebie praktycznie dwa pociski na raz – trudno było się dziwić, że tak mało zostało z kolana kibola. Nawet gdyby sama Śmierć osobiście zeszła z niebios, aby dokonać ostatecznej anihilacji ludzkości, zobaczywszy broń Zdzicha zacmokałaby z zachwytu nad doskonałością wykonania tej „maszyny zagłady". Wtajemniczeni w temat wiedzieli, że nie był to koniec „atrakcji": dzięki najlepszym fachowcom z rusznikarskiej ulicy miasta, w tych dwóch magazynkach pistoletu mieściły się specjalne przeróbki naboi .440 CorBon Magnum o zwiększonej sile rażenia oraz zmniejszonej wadze. W obliczu takich usprawnień pocisków Zdzichu zaczął uważać je za osobną markę i od słów ich pierwszej ofiary nazywać je OkTż (O kurwa, TO żyje?!). Skrót się szybko upowszechnił, a Zdzichu nigdy nie miewał problemów z rozumieniem przez ludzi znaczenia pojęcia „okateżek".

Minęło kilka nieskończenie długich sekund. Pierwsi z letargu ocknęli się kumple kibola i zaczęli gorączkowo przetrząsać kieszenie dresów w poszukiwaniu– jak się wydawało Zdzichowi– broni. Policjanci nie chcąc czekać bezczynnie na salwę powitalną, schowali się za służbowym samochodem. Specjalnie na takie niespodziewane sytuacje, Zdzichu kazał technikom wzmocnić pancerz auta kevlarem, co uczyniło z niego istną fortecę na kołach. Może jego ulubiony nissan stał się przez to cięższy i trudniejszy w prowadzeniu, lecz przy takich okazjach wydawał się niezastąpiony.

Rozległ się terkot automatycznych pistoletów. Zdzichu nie musiał nawet się wychylać, aby trafnie odgadnąć liczbę używanej broni. Cztery sztuki, schowane wraz ze strzelcami za furgonetką… Niby nic, lecz każda próba zgrywania Maxa Payna lub innego Rambo niechybnie skończyłaby się otrzymaniem kilku kulek.

-Mówiłem, że policja nie prosi, tylko bierze, co chce!- wykrzyknął w stronę napastników, chcąc przebić się przez hałas wydawanym przez ich spluwy. Dla gwarancji posłuchu wychylił rękę z karabinem zza terenówki i puścił na ślepo ostrzegawczą serię wzdłuż ich pojazdu.

-O niczym takim nie mówiłeś.– Młody nie miał litości, by nie wytknąć błędu swojego mentora.

-Nie pierdol. – Zdzichu nerwowo zaczął przetrząsać kieszenie płaszcza w poszukiwaniu zapasowego magazynku– Przysiągłbym, że o tym wspomniałem. Cóż, ich problem… Osłaniaj mnie!

Towarzysz Zdzicha otworzył ogień zaporowy, zaś on sam wychylił się drugiej strony samochodu, chcąc dokładnie przymierzyć. Przy ich obecnym położeniu najrozsądniejsza wydawała się próba trafienia w bak. Przyłożył oko do celownika kolimatorowego, chcąc wymierzyć strzał co do milimetra. Pewnym ruchem pociągnął za spust. Odgłos strzałów rewolweru Młodego przerwał głośny huk amerykańskiego karabinu szturmowego. Siła odrzutu wpłynęła znacznie na kierunek lotu pocisków, lecz nie miało to w tej chwili znaczenia– wlew paliwa został wprost rozsadzony pod naporem siły uderzenia. Zdzichu zamknął oczy, szykując się na ogłuszający huk eksplozji i falę gorącego powietrza, jednak nic takiego nie zaszło. Mogło to oznaczać tylko jedno…

-Kurwa, ten filmowy numer z wybuchającym bakiem to jakaś pierdolona bujda!- krzyknął do partnera, chyląc głowę przed nadlatującymi kulami.

-Znowu naoglądałeś się „Szklanych pułapek"? Mówiłem ci, że to bzdury, Bruce. – Młody wprawnym ruchem wymienił bębenek w rewolwerze i ponowił strzały w stronę wrogów.

-Wiem, ale myślałem, że jakimś cudem uda się chociaż teraz…

Sekundy mijały, a obustronny ostrzał nie przynosił rezultatu. Jeśli Zdzichu chciał szybko zakończyć tę farsę, musiał uciec się do skuteczniejszych środków. Ponownie rozchylił płaszcz, zerkając na zawieszone u pasa granaty. Iloma tak właściwie dysponował? Dobrze, pięć granatów obronnych pamiętających jeszcze czasy Związku Radzieckiego – jego wszelka niepewność odnośnie powodzenia planu zniknęły, jak ręką odjął. Wprawnym ruchem przełożył cztery palce dłoni przez kółka zawleczek. Wystarczyłoby mocniejsze szarpnięcie, by granaty– niczym wściekłe psy spragnione krwi swoich ofiar– pomknęły ku celom, roznosząc je w pył. Musieli tylko przestać strzelać…

-Młody! Ogień zaporowy, podejście drugie!

Niemal natychmiastowo, nie komentując rozkazu nawet jednym słowem, Młody wychylił się zza samochodu, strzelając ciągłym ogniem w stronę kiboli. Korzystając z kilku wolnych chwil, Zdzichu wykonał szeroki zamach i gwałtownie szarpnął zawleczki granatów. Tak jak miał nadzieję, granaty posłusznie zerwały się ze swych „kagańców" i odbijając się od asfaltu, wtoczyły pod furgonetkę.

-I tak rośnijcie wysoko, by oni leżeli głęboko… – Zdzichu nie mógł się powstrzymać, by nie sparafrazować cytatu ze słynnej ballady Adama Mickiewicza – Młody! Zatkaj uszy!

Ulicą wstrząsnął ogłuszający huk wybuchu czterech obronnych granatów. Powstała fala uderzeniowa niczym rój szarańczy ruszyła przed siebie, niszcząc wszelką materię, która stanęła jej na drodze. To za jej sprawą z okien wszystkich budynków w okolicy poleciały szyby, a samochód Zdzicha gwałtownie przechylił się na prawą oś, grożąc upadkiem na bok. Karoseria nissana i tym razem się przydała, chroniąc policjantów przed kawałkami pogiętej blachy, resztek silnika czy ciał napastników. Wokół wraku samochodu powoli zaczął unosić się zapach benzyny i spalonego mięsa.

-Dobra, pięciu z głowy, gdzie się podziewa ostatni? – Zdzichu i tym razem nie mógł powstrzymać się przed popisaniem się swoją zdolnością liczenia.

Jakby na zawołanie, zza konteneru na śmieci wychylił się szósty napastnik. Trzymając za szyję młodą kobietę, – zapewne ofiary ich chorych zabaw, jak podejrzewał Zdzichu– przykładał jej do głowy lufę pistoletu. Jednak wbrew temu, co mogło mu się wydawać, już od samego początku nie był panem sytuacji…

Przez lata na rozmaitych kursach negocjacji i rozmów z przestępcami, wpajano Zdzichowi wszystkie oklepane i do bólu ograne schematy. Zdobywanie zaufania, zapewnianie o dobrych intencjach, powtarzające się prośby o poddanie się i wypuszczenie zakładników. Wieloletnia praktyka nauczyła go czegoś zupełnie odwrotnego. Najskuteczniej działał zwykły strach, świadomość okaleczenia. Bo tylko w obliczu śmierci człowiek popełnia tak wiele błędów – i Zdzichu o tym wiedział.

-Posłuchaj, wszystko jeszcze można odkręcić. – zaczął w tradycyjny sposób, ponownie chcąc sobie samemu udowodnić nieskuteczność poznanych metod – Wypuść tę kobietę, a nikomu nie stanie się krzywda.

-Wal się, psie! – mężczyzna zdawał się odrzucać propozycję współpracy – Jeden fałszywy ruch, a rozpierdolę jej łeb!

Zdzichu przyjrzał się uważnie kibolowi. Nie, tacy jak on nie byli w stanie nikogo zabić – miał zbyt rozbiegane oczy, drżące ręce, przyspieszony oddech. Kolejne bezbronne zwierzątko do natychmiastowego uśpienia. Tylko szkoda było dziewczyny…

-Tutaj mamy niestety mały problem – wyciągnął z kieszeni granat nasadkowy – bo jestem mizantropem. Wiesz może, kto to?

Kibol pokręcił przecząco głową. Cóż, z inteligenckiej rodziny na pewno się nie wywodził.

– Mizantrop to ktoś, – spokojnie kontynuował swoją przemowę Zdzichu – kto nienawidzi ludzkości. To skrócona definicja, w sam raz dla ciebie… Więc takim kimś jestem ja. – dodał po głębszym westchnięciu – Nie obchodzi mnie zarówno twoje życie, jak i tej dziewczyny czy też nawet moje. Jak sądzisz, czy wzruszy mnie świadomość, – włożył granat do nasadki granatnika i wymierzył w stronę szantażysty – że razem z tobą również i ją pozbawię życia? Jak myślisz?

Dalszy przebieg wydarzeń okazał się taki sam, jak w dziesiątkach podobnych przypadków. Strzelec odepchnął na bok przeszkadzającą mu w precyzyjnym wycelowaniu dziewczynę i wymierzył lufę w stronę oponenta, doszukując się szansy na udany strzał w krótkim czasie między uniesieniem granatnika z pozycji poziomej na pozycję umożliwiającą celny strzał granatem. Nikt jednak nie wspomniał, że Zdzichu wystrzeli akurat granat…

Gliniarz zdecydowanym ruchem pociągnął za spust. Kilka ostatnich pocisków opuściło lufę karabinu i z oszałamiającą prędkością pomknęło w stronę klatki piersiowej kibola, nie dając mu najmniejszych szans na obronę. Młody dokładnie widział, jak kule wgryzają się w ciało nieszczęśnika, słyszał jak mlaszcze przecinane mięso i jak trzeszczą gruchotane kości. Co też kilka pocisków może zrobić z człowiekiem?

Domniemany zwycięzca tej patowej sytuacji osunął się bezwładnie na ziemię. Wciąż żył, mimo otrzymania tylu ran – cóż, nawet taki zawodowiec jak Zdzichu mógł czasem nie trafić dokładnie w cel. On sam powolnym krokiem podszedł do mężczyzny i pochylając się nad jego coraz bledszym ciałem, stwierdził:

– I ty naprawdę myślałeś, że będę marnował na ciebie mój ostatni granat? Wolne żarty. – splunął z odrazą na dawnego napastnika i odchodząc od niego, rzekł do Młodego:

-Dokonaj rutynowego przeszukania zwłok. Wiesz, zabierz pieniądze, wszelkie używki, wszystko co będziemy mogli wykorzystać lub sprzedać. Potem, jeśli dalej nie umrze, zadzwoń po pogotowie. Zrób to dokładnie w tej kolejności…

Młody wydawał się ociągać z wykonaniem tego ostatniego rozkazu, lecz niemrawo zabrał się do swojej „roboty". Tymczasem Zdzichu podszedł do młodej kobiety, chcąc przyjrzeć się, kogo tak właściwie razem z Młodym uratowali.

Uroda tej istoty przyćmiewała wszystkie kobiety, jakie Zdzichu do tej pory spotkał. Kruczoczarne włosy, brązowe oczy, wydatne usta – dziewczę było wyjątkowo urodziwe. I mimo, że jej hidżab razem z bielizną poszły w strzępy, a ona sama stała przed nim niemal całkowicie naga, nieporadnie próbując zasłonić swoje obfite piersi – emanowała od niej trudna do określenia aura dostojności.

-Wszystko w porządku? – Zdzichu zaczął standardowe pytanie, od którego zaczyna się takie rozmowy. – Jesteśmy z policji. – dodał, zdając sobie sprawę, że będąca w szoku dziewczyna mogła nie zrozumieć sytuacji, w której się znalazła.

Młoda kobieta milczała. Zdawała się nie orientować, gdzie jest ani co się z nią dzieje. Korzystając z wolnej chwili, policjant przyjrzał się jej bardziej dokładnie. Ślady uderzeń na twarzy i piersiach, podarte okrycie – znowu się spóźnili. I wtedy wezbrała w nim niewyobrażalna wściekłość…

-No Zdzichu, wszystko gotowe… – zaczął oznajmiać Młody, odsuwając się od kibola.

Zdzisław szybko podszedł do konającego szefa bandy, wyciągając z kabury swojego Desert Eagla i stojąc już nad ciałem, nacisnął spust. Okolicą wstrząsnął potężny huk wystrzału.

– Nie! Błagam! – Dziewczyna doskoczyła do Zdzicha i chwyciła przegub jego dłoni. – Już dość strzelania!

Policjant popatrzył w jej drżące, zwilgotniałe oczy. Jeszcze kilka chwil temu, zachowując złotą zasadę równouprawnienia, zdrowo by jej przywalił za takie zachowanie. Lecz teraz… W jakiż to sposób człowiek potrafi siebie zaskoczyć…

-Zdzichu na litość boską! – Młody zdawał się najbardziej przeżyć dokonaną właśnie egzekucję. – Co ty, do kurwy nędzy, wyrabiasz? Już miałem dzwonić po pogotowie!

– I tak nie byłoby z niego żadnego pożytku. – obojętnie stwierdził Zdzichu – Na takich jak on resocjalizacja nie działa. A o Bogu mi nie wspominaj. Jak słusznie stwierdził pewien filozof, Bóg nie żyje…

– Ale to nie jest jedna z twoich cholernych wojen! – głos Młodego gwałtownie przeszedł w krzyk – Nie odzywam się, gdy rozpierdalasz wszystkich na kawałki podczas rutynowych akcji, ale nie będę patrzył bezczynnie, gdy dobijasz rannych, jak zwyczajny morderca! Wiem, że dzięki znajomościom z Prezydentem miasta jesteś nietykalny, ale tutaj chodzi o coś więcej niż o prawne lub zawodowe konsekwencje! Kurwa, Zdzichu! – gwałtownie zaczerpnął dech, po czym cicho dodał – Aż mi słów zabrakło…

-Skończyłeś? – Zdzichu zdawał się nie przejmować otrzymaną reprymendą. – Więc już przestań pierdolić, dzwoń po techników i ładuj dupę do wozu! – dodał podniesionym głosem. – Święty mi się, kurwa, znalazł…

Zaczynając żałować tego nagłego wybuchu, Młody wyciągnął telefon i wykonał połączenie do sekcji technicznej. Teoretycznie głównym zadaniem techników było przede wszystkim zabezpieczanie miejsc zbrodni, lecz od jakiegoś czasu ich praca sprowadzała się głównie do sprzątania po Zdzichu i jego „rozrywkach".

– Już? – partner Młodego zaczynał się niecierpliwić. – Jak nie, to jadę bez ciebie!

Odchodząc, policjant polecił dziewczynie poczekać na ekipę techniczną, sam zaś szybko zajął swoje stałe miejsce w samochodzie Zdzicha. Stary nissan ociężale ruszył.

– Słuchaj Zdzichu. – nieśmiało zagaił Młody. – Wybacz mi ten drobny incydent, ale…

– Nie ma żadnego „ale". – gwałtownie przerwał jego mentor – Miałeś prawo się wkurwić, tak jak ja mam prawo być wkurwiony teraz. Nienawidzę, jak się krzywdzi kobiety, zwłaszcza tak piękne…

– A tak swoją drogą, – zauważył Młody – to co się stało z tym pierwszym gościem? Z tym, któremu odstrzeliłeś nogę?

Jakby w odpowiedzi na pytanie Młodego rozległ się huk tłuczonej tylnej szyby, a do środka samochodu posypały się okruchy szkła. Osłaniając głowę, Zdzichu dostrzegł kątem oka małą siekierkę, rzuconą na tyle silno, by stłuc szybę, na tyle zaś słabo, by w tej szybie się zatrzymać. Od razu dał po hamulcach. Kiedyś, gdy proponowano mu zamontowanie w samochodzie pełnego zestawu kuloodpornych szyb, odmówił, spodziewając się, że nikt nie będzie w stanie się poruszyć, gdy będzie odjeżdżał po skończonej akcji. Tym razem się pomylił.

A to było dla niego za wiele. Pewnym ruchem wrzucił wsteczny, a samochód z piskiem opon ruszył. Jak się domyślał, ostatni niedobitek znajdował się wprost naprzeciwko tylnego zderzaka samochodu. Mężczyzna błyskawicznie znajdując się w zasięgu świateł pojazdu, nie miał szans na ucieczkę. Samochód podskoczył na nierówności, głuchy odgłos gruchotanego ciała potoczył się po ulicy, spod kół wytrysnął brunatny strumień krwi. -No co, przecież nie strzelałem! – próbował usprawiedliwiać się Zdzichu. -Nieważne, błagam, jedź już. – Młody obojętnym wzrokiem wpatrywał się w boczne lusterko wsteczne. Zdzichu nerwowo rozejrzał się po ulicy, wzruszył ramionami, po czym stary, zasłużony nissan powoli ruszył. Czas mijał, a w samochodzie wciąż panowało niezręczne milczenie. Młody bezmyślnie wpatrywał się w okno, obracając jedynie od czasu do czasu głowę w stronę Zdzicha, jakby szukając w jego kamiennym wyrazie twarzy nawet najdrobniejszych oznak przebaczenia swojej „zniewagi". Sam Zdzichu również nie kwapił się do rozpoczynania rozmowy. Całość swojej uwagi poświęcał jeździe oraz paleniu skrętów z marihuaną. W końcu Młody nieśmiało zaproponował: -Może włączymy radio? Dawno nie słyszałem… – Rób co chcesz. – ostro przerwał mu mentor.– Nie obchodzi mnie to. Młody wyciągnął rękę w kierunku radia i przekręcił wyłącznik w pozycję "on". Wnętrze pojazdu wypełniło się klasyczną, tandetną melodyjką, oznaczającą wybicie pełnej godziny. -O, wspaniale. – z udawaną wesołością zauważył Młody– Zaraz będą wiadomości. Zdzichu zbył jego spostrzeżenie wymownym milczeniem. -Minęła właśnie szósta w radiu – z głośników rozległ się przeciągły szum – Wiadomości przedstawi Janina Kowalewska. – zaprezentował spikerkę didżej. – W przyszłym tygodniu będziemy obchodzić 10. rocznicę utworzenia Unii Polsko – Ukraińskiej. – „Jebane skurwysyny! To był zwykły najazd!" wybuchnął Zdzichu. – Przypomnijmy tamte historyczne wydarzenia.

„Po obradach Okrągłego Stołu i późniejszym rozpadzie ZSRR, polski rząd podjął uchwałę o rozpoczęciu współpracy z naszym wschodnim sąsiadem. Tym razem miało nie chodzić o Rosję, a o Ukrainę, która została uznana za kraj z niezwykłym potencjałem gospodarczym i militarnym. Utworzona w 1993 roku Rada Współpracy Międzynarodowej Polski i Ukrainy podjęła za cel jak najszerszą współpracę między obydwoma krajami. Owocem starań RWMPiU stała się ustanowiona w 1998 roku tzw. „umowa lwowska", znosząca granicę polsko-ukraińską, ujednolicająca gospodarki obu państw oraz wprowadzająca program swobodnego przepływu towarów i usług wewnątrz strefy. Ostatecznie na skutek starań rządów obu państw w 2010 roku dokonało się zjednoczenie i powstanie UPU, a my wszyscy staliśmy się obywatelami liczącego obecnie blisko 100 milionów mieszkańców państwa w Europie. Mimo braku społecznego poparcia…"

Zdzichu wyłączył radio. Nie musiał wysłuchiwać oficjalnej propagandy, miał swoje informacje na ten temat. Tak zwane „starania rządów obu państw" były zwykłym zamachem stanu i spiskiem dokonanym przez grupę fanatyków powrotu Kresów Wschodnich pod polskie rządy. Trudno się było dziwić niechęci ludności obu krajów, których zbyt wiele rzeczy dzieliło zamiast łączyć. Język, pismo, religia… można było wymieniać bez końca. Otwarcie granic spowodowało napływ ogromnej masy ukraińskich imigrantów. Jeśli doliczyć do tego muzułmańskich uchodźców uciekających z ogarniętych wojnami domowymi krajów Bliskiego Wschodu, konflikty stawały się codziennością. Ale od czego był Zdzichu, Młody i inni członkowie służb porządkowych?

Często stary gliniarz zachodził w głowę, co kieruje ta całą rzeszą istot, ludzi, których życie często sprowadzało się do schematu „wstać-za wszelką cenę przeżyć– iść spać". Już lepiej byłoby się zabić. Ale w takim momencie swoich refleksji zawsze uświadamiał sobie, że i on sam często bywał w takim stanie. I że jest w nim nadal.

Samochód wtoczył się na dzielnicę X. Według Zdzicha niewiele ulic bardziej zasługiwało na tytuł „chujni jak się patrzy" niż ten obraz nędzy i rozpaczy. Leniwie obrzucił wzrokiem chodnik, chcąc upewnić się, czy dalej znajdują się w nim dziury tak wielkie, że nieuświadomieni ludzie mogli połamać sobie na nich nogi. Nagle go zobaczył. Przygarbiony facet w czarnym płaszczu, jakich pozornie wiele. Lecz w tamtym było coś dziwnego, coś, co skłoniło Zdzicha do uważniejszego przyjrzenia się i podjęcia próby nawiązania z nim kontaktu wzrokowego. Na krótki moment, lecz jednak, ich spojrzenia się przecięły. Czarne, pozbawione wyrazu oczy, tak podobne do oczu Zdzicha. Czyżby to był ON? Nie, to było by zbyt nieprawdopodobne.

– Zdzichu, patrz na drogę! – głos Młodego wyrwał mentora ze stanu odrętwienia, przywracając mu chwilowo zdrowy rozsądek.

– Czekaj Młody, muszę coś sprawdzić. – nie czekając na odpowiedź partnera, Zdzichu zatrzymał samochód, wrzucił wsteczny bieg i ruszył. Stary nissan powoli spełnił swój obowiązek i po chwili policjanci byli w tym samym miejscu, gdzie nastąpiło przelotne spotkanie z nieznajomym mężczyzną. Starszy gliniarz wysiadł z pojazdu, po czym zdecydowanym krokiem przeszedł przez ulicę, szukając wzrokiem tajemniczej postaci spotkanej przed chwilą. Spojrzał w kierunku którym ona odeszła, lecz zobaczył tam tylko majaczący w oddali kościół.

-Co jest, kurwa?– wytężył wzrok, próbując dojrzeć jakąkolwiek oznakę ludzkiej obecności. Niestety, mimo odczekania kilku minut, nic się tam nie zmieniło, a Zdzichu dalej stał, moknąc w porannym deszczu.

W ślad za nim z samochodu wysiadł Młody. Już normalnego wzrostu, szczupłej postury blondyn podszedł do niego, kładąc mu rękę na ramieniu.

-Ale Zdzichu… Tam nikogo nie ma.-

-Przecież wiem, nie jestem ślepy! Ale przysiągłbym, że kogoś tu widziałem. A nienawidzę, jak jakaś gówniażeria…

 

 

***

 

 

– Obudź się Zdzichu! Jesteśmy na miejscu! – Młody brutalnie potrącił partnera w ramię. Śpiący otworzył oczy, po czym wysiadł z wozu rozglądając się po okolicy. Nie ulegało wątpliwości, że znajdowali się przed jego blokiem. Podwórko zawalone dziesiątkami różnych śmieci, resztkami szkła i rozmokniętym błotem, przypominało miejsce, gdzie doszło do wydarzeń będących połączeniem alkoholowych libacji, trzęsień ziemi oraz licznych strzelanin. Tak, to w tej okolicy Zdzichu mieszkał – urok w najczystszej postaci.

Ruszyli w stronę budynku. Patrząc pod nogi, by o nic się nie potknąć, obojętnie minęli przykryte gazetami przemoknięte cielsko, leżące w pobliżu drzwi wejściowych.

– To Zenek, mój sąsiad. Pewnie dostał dzisiaj wypłatę renty. Co jest z tymi drzwiami… – starszy gliniarz bez ceregieli przedstawił Młodemu jednego z pobliskich mieszkańców, siłując się z wejściem do kamienicy. Niezatrudnienie konserwatora oraz ogólny brak zainteresowania przybytkiem spółdzielni mieszkaniowej spowodował, że w ciągu kilkunastu lat po pięknych, luksusowych mieszkaniach pozostał tylko irracjonalnie „luksusowy" czynsz. Nie żeby mieszkańcy nie szanowali swoich domostw – po prostu na skutek nieustannych, wieloletnich opadów deszczu nawet wojskowe bunkry obróciłyby się w pył, a co dopiero „zwyczajne, ciut lepsze od innych" mieszkania.

Bo w mieście cały czas padało. Od wielu lat. Nikt już nie wiedział, skąd się ta woda brała i co się z nią działo. Jedyne, co nie ulegało wątpliwości to to, że stolica Unii coraz bardziej obracała się w ruinę. Budynki gniły, drogi pękały, żelazna infrastruktura rdzewiała. Z powodu wysokiej wilgotności powietrza zaczęły szerzyć się dotychczas niespotykane w tych okolicach choroby, a zwykłe przeziębienie potrafiło zabić nie tylko małe dziecko, co nawet rosłego mężczyznę. Można by było to uznać za symboliczne próby oczyszczenia miasta z jego grzechów, lecz po tak długich opadach z pewnością udałoby się doczyścić nawet piekło.

W końcu drzwi ustąpiły, a policjanci weszli do środka. Ostrożnie stąpając po rozpadających się schodach, dotarli na drugie piętro, do mieszkania Zdzicha. Gliniarz zaczął przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu kluczy, dając Młodemu czas na przyjrzenie się drzwiom. Ilekroć tu przychodził, zawsze śmieszyła go w głębi duszy ich groteskowość. Zrobione z grubego drewna, pokryte żelazną blachą były wyposażone w dwa potrójne zamki sprawiając wrażenie przeszkody nie do przebycia. Lecz jaki włamywacz mocowałby się z zamkami, skoro wystarczyło odrobinę podłubać w zmurszałych murach, by drzwi same wypadły z framugi, razem z wszystkimi zamkami i innymi „przeszkadzajkami"? Po kilku sekundach Zdzichowi udało się wydobyć z kieszeni płaszcza zestaw kluczy do mieszkania. Z sobie tylko uzasadnionych względów bezpieczeństwa każdy klucz trzymał w osobnej kieszeni, unikając w ten sposób ryzyka „zgubienia ich wszystkich naraz". Ot, takie dziwactwo podstarzałego kawalera.

Klucz z oporem zazgrzytał w zamku, a droga do przybytku starego gliniarza stanęła otworem. Uderzył ich zapach stęchlizny i taniego alkoholu. Wybacz Młody, zapomniałem pozamiatać, mruknął Zdzich schylając się, by podnieść przewróconą butelkę wódki. Partner Starego obrzucił mieszkanie pogardliwym spojrzeniem. No tak, pomyślał, ile by nie sprzątał, następnego dnia znów było to samo. Spojrzał na prześcieradło, jeszcze wczoraj z trudem ręcznie dopierane przez jego żonę, dziś znów pokryte balejażem rzygowin jego „mentora". W każdej innej takiej sytuacji darowałby sobie starania i zwyczajnie powiedziałby mu, co o takim zachowaniu myśli, lecz Zdzichu był jego zwierzchnikiem i jeżeli Młodemu zależało na jakimkolwiek awansie, musiał mieć przygotowane na takie okazje mnóstwo cierpliwości. Do czego zaliczała się również pewnego rodzaju opieka nad tym zapijaczonym, brutalnym dzieckiem. Poza panującym syfem mieszkanie nie wyróżniało się niczym szczególnym. Zwykła 40– metrowa kawalerka, fałszywie nazywana luksusem przez jej poprzedniego właściciela. Razem z małą kuchnią miała 3 pomieszczenia, każde tak samo zapuszczone i brudne. Odrapane ściany straszyły brakami w izolacji i sporadycznymi dziurami w murze, będąc idealnym przykładem starannego budownictwa swoich czasów.

Zdzichu z głośnym westchnieniem ulgi zdjął płaszcz i rzucił go niedbale na pobliski wieszak. Podszedł do wiszącego na ścianie lustra, stanął rozluźniony i zaczął przyglądać się swojemu ciału, wypatrując powierzchownych ran. Nie lubił tego robić, ale zdawał sobie sprawę z tego, że pod wpływem krążącej we krwi adrenaliny mógł obecnie nie odczuwać niepozornych, a groźnych dla zdrowia zadrapań. A w końcu nie po to Rosjanie fundowali mu ciało potwora, aby teraz ten potwór miał zostać położony przez byle bakterię, prawda?

Właśnie, ciało potwora… Ogromne mięśnie, sugerujące przedawkowanie sterydów. Zgrubienia w okolicach trzonów kości świadczące o wielokrotnych złamaniach i manipulacjach przy ich zroście. Popękana skóra, ciasno opinająca wnętrze organizmu – właściwie nie było wiadomo, do czego miała służyć… Plecy były prawie w całości pokryte podłużnymi bliznami, będącymi kolejną pamiątka z Afganistanu. Niewiele przesady było w stwierdzeniu, że gdyby obok Zdzicha postawiono takiego na przykład Hulka, tylko jedna rzecz odróżniłaby ich od siebie: Zdzich nie był zielony.

Ciężko westchnąwszy, niedoszły Hulk odszedł od lustra i zaczął przetrząsać szafki kuchenne w poszukiwaniu tylko sobie znanej rzeczy. Wreszcie, wydawszy z siebie pomruk zadowolenia, wydobył z czeluści schowka mały przezroczysty pojemnik z kapsułkami w środku. Młody obserwował całą tą sytuację z niepokojąco stoickim spokojem. Zdawał sobie sprawę, że nawet uzależniony od alkoholu i narkotyków Zdzich nie był na tyle głupi, by mieszać ze sobą oba rodzaje używek. Nie zareagował nawet wtedy, gdy jego mentor sięgnął po niedawno podniesioną z podłogi butelkę wódki. Więc jednak był aż tak głupi…

– Zdzichu, może jednak odłożysz którąś ze swoich „przyjemności"? – zasugerował z nutą ironii w głosie. – Szkoda by było wykitować na początku weekendu, nie sądzisz?

– Spokojnie Młody. – nonszalancko stwierdził Stary. – To tylko moje tabletki na stawy. Wiesz, te co mi doktor zapisał. A zresztą jak będziesz w moim wieku… Sam zrozumiesz. – dodał z pobłażliwym uśmiechem.

W obliczu takiego obrotu sprawy w umyśle Młodego wykiełkowała nowa myśl.

– W takim razie, po pierwsze: czy jest cokolwiek, czego nie mieszasz z alkoholem? Znam cię już kilka lat i widziałem przez ten czas chyba wszystkie możliwe konfiguracje.

– Nie mieszam nigdy z innym rodzajem alkoholu. Rozumiesz, te biegunki…

Młody darował sobie komentarze uczuć, jakie wywołały w nim wizje biegunek Zdzisława. W końcu po co miałby niepotrzebnie obrażać partnera? Jeszcze na pewno kiedyś będzie okazja, pocieszył się w myślach.

– A tak a propos tych pigułek. – dodał szybko chcąc zmienić temat. – Nie myślałeś kiedyś o wymianie swoich bebechów? Przecież tyle mamy teraz możliwości. Syntetyczne narządy, mechaniczne układy, genetyka… Po co masz się niepotrzebnie męczyć?

Spodziewał się, że Zdzichu zareaguje na jego niewinne pytanie z agresją, że z furią w oczach wyłoży mu swoje racje, sięgając po wszystkie argumenty, zwłaszcza te siłowe. Ale w życiu by się nie domyślił, że policjant zachowa się tak spokojnie. Cokolwiek te kapsułki zawierały – musiał dokupić mu ich więcej.

– Posłuchaj Młody, – zaczął. – bo powiem to tylko raz. Wiem, że na skutek tych wszystkich zmian wokół nas tobie i twoim rówieśnikom się lekko poprzewracało w głowach, – szczególny nacisk położył na słowo „lekko". – ale musisz zrozumieć jedną rzecz. Nie mam zamiaru brać udziału w tym zbrodniczym przedsięwzięciu – „Taak, bo przez całe życie nie uczestniczyłeś w żadnej zbrodni." pomyślał Młody. – i nigdy zdania nie zmienię. Wiem, że dla was, młodych, to żadna różnica, czy nerka jest wasza czy z wytwórni organów, czy wasze kości są naturalne, czy z tytanu. Ale ja chcę stanąć przed Bogiem w takim samym stanie, w jakim opuściłem ciało mojej matki. – zrezygnowanie zwiesił głowę. – Choć i to w tej chwili jest już niemożliwe. W każdym razie… pojmujesz złożoność problemu?

Ostatnie słowa zastanowiły Młodego. Faktycznie, teraz odrobinę bardziej rozumiał niechęć Zdzicha do biologicznych modyfikacji. Ale przecież to dawało tyle możliwości! Opracowany 15 lat wcześniej projekt „Transplantologii XXII wieku" zakładał przeprowadzenie szeregu badań i eksperymentów, odnoszących się do możliwości swoistej „produkcji" narządów do przeszczepów z wykorzystaniem komórek macierzystych. Bez użerania się z irracjonalnym przywiązaniem Polaków do grzebania w ziemi, bez zbędnej biurokracji i problemów, każdy potrzebujący mógł za określoną opłatą zakupić specjalnie „wyhodowany" dla niego narząd. Ceny, na początku niezwykle wygórowane, obecnie na skutek zniesienia monopolu państwa na handel organami spadły do rozsądnego poziomu, udostępniając nową technologię każdemu chętnemu na zmianę w swoim życiu. Można było mieć wątpliwości odnośnie sensu tych badań i normalności badaczy, ale cóż – w tym kraju już nic nie było normalne.

W dodatku z zagranicy zaczęły napływać nowe, dotychczas nieznane technologie: mechaniczne układy. Pod tą niezrozumiałą dla przeciętnego zjadacza chleba nazwą krył się wywodzący z Japonii trend, polegający na wymianie nie tyle pojedynczych narządów, co całych układów wewnętrznych na ich mechaniczne odpowiedniki. Prawda, że to było proste? Odpowiednio majętny człowiek wykorzystując obie technologie mógł się stać praktycznie nieśmiertelny, o ile stać go było na okresowe przeglądy mechanizmów i wymiany zużytych narządów.

Nie można też było zapominać o genetyce i biotechnologii. Obecny poziom rozwoju tych nauk umożliwił trwałą regulację agresji układu immunologicznego, likwidując ryzyko odrzucenia przeszczepów. Położono kres wszelkim chorobom genetycznym, a dzięki modyfikacjom genów odpowiedzialnych za skłonność do nałogów wyeliminowano tak groźne choroby społeczne jak alkoholizm i narkomania. W dodatku wszystkie te rodzaje zmian można było przeprowadzać nie tylko na nienarodzonych organizmach, a nawet na dojrzałych osobnikach! Dlatego tak bardzo Młodego drażnili ludzie tacy jak jego zwierzchnik: którzy mogli i powinni się zmienić na lepsze, a mimo to ślepo upierali się na swoich poglądach, rezygnując z dobrodziejstw czasów, w których żyli.

– W każdym razie Młody, miło się gadało, ale czas się zwijać. – Zdzichu bez zbędnych ceregieli przeszedł do obowiązkowych pożegnań. – Nie żebym cię wypraszał, czy coś…

– Ależ skąd, partnerze! – Młody nie miał problemu z przejrzeniem gierki partnera. – I tak za dużo zająłem ci czasu. Trzymaj się i do zobaczenia w najbliższym czasie. – dodał pospiesznie wychodząc z mieszkania.

Głęboko westchnąwszy, Zdzichu rzucił się na łóżko. Miał już szczerze dość upierdliwości Młodego i choć nie dał po sobie tego poznać, to jego ostatnie niczym nieuzasadnione pytanie bardzo go zirytowało. Z wyraźnym trudem zaczął w pościeli łóżka szukać pilota do telewizora. Bo choć może telewizja miała tylko służyć do ogłupiania ludzi i reklamowania polityków, to on znajdował jeszcze jedną, nową funkcję – znakomicie koiła nerwy. I to lepiej niż wódka!

Wydobywszy spod poduszki pilota, włączył telewizor. Tak, tego mu było trzeba. Telewizor, wódka i trochę marychy – rutynowy zestaw rutynowego dnia rutynowego tygodnia pracy. Wnętrze

pokoju wypełniło się srebrną poświatą, a na uszy policjanta spłynął kojący miód ludzkiej paplaniny. Bezwiednie naciskając przyciski, skakał po kanałach, chcąc chociaż przez chwilę nie myśleć o trudach, przez które przeszedł w ciągu ostatnich kilku tygodni. Afera z ukraińską służącą, śledztwo w sprawie domniemanego sukkuba, wreszcie ten wyczerpujący pojedynek ze Świętowitem – czasami się zastanawiał, czy nie powinien wziąć bardzo długiego urlopu, bo tak niewyobrażalna ilość wrażeń niejednego świętego mogłaby załamać, a co dopiero jego. Ale nie mógł tego zrobić, przecież zło w tym mieście nigdy nie zasypiało. Co się z nim w ogóle działo? Po tej feralnej walce z pogańskim bóstwem wojny, nie mógł się pozbyć z głowy ciągłego uczucia obecności wokół siebie innych ludzi. Nie chodziło bynajmniej o zwykłą obecność, tak oczywistą w ogromnym mieście – molochu, a raczej o pewien rodzaj szóstego zmysłu, z niezwykłą precyzją wskazujący Zdzichowi, gdzie w jego pobliżu znajdowali się inni ludzie. Żadne osłony terenowe, uniki czy próby ucieczki nie miały znaczenia – mógł znaleźć każdego. Wiedział, że to nie było normalne i zdawał sobie sprawę, że nie wzięło się to samo z siebie. Może właśnie to miał na myśli Świętowit, mówiąc o „ofiarowaniu mu daru pomocnego w jeszcze skuteczniejszym wykonaniu jego misji"? Boże, co za bzdury! W każdym razie za wszelką cenę starał się nie sugerować wskazaniami swoistego GPS' u, a tym bardziej nikomu, nawet Młodemu, o takim „dobrodziejstwie" wspominać. Mimo, że Młody z pewnością by wszystko zrozumiał – to w końcu była błahostka w porównaniu z wydarzeniami ostatnich tygodni – to mimo tego Zdzichu wolał zatrzymać te informację tylko dla siebie.

Rozmyślania gliniarza przerwało przypadkowe włączenie jednego z kanałów informacyjnych. Jego uwagę przyciągnęła nie tylko widoczna na pierwszy rzut oka uroda prezenterki, lecz również wyjątkowo treść czytanego przez nią newsa:

„Przed paroma minutami Prezydent miasta zatwierdził uchwaloną w ekspresowym tempie specustawę określającą wysokość maksymalnej pensji dla wszystkich ludzi niepolskiego pochodzenia. Projekt ustawy przewidywał ustalenie maksymalnego wynagrodzenia na stałym poziomie 2966 złotych bez względu na rodzaj wykonywanej profesji. – Zdzichu dobrze wiedział, że taka kwota nie mogła nikogo zadowolić. Skoro wynajem jego kawalerki kosztował blisko 1500 złotych, to kwota uchwalona w ustawie mogła wystarczyć wyłącznie na przysłowiowe waciki. Ech, chcieliście kapitalizm… – Wprowadzenie ustawy jest częścią miejskiego planu oszczędności na rok bieżący, chroniący miasto przed powiększeniem dziury budżetowej."

No tak, westchnął Zdzich, większa dziura budżetowa oznaczałaby większe długi u najbogatszych mieszkańców miasta. Gdy państwo uchwalając nową konstytucję nadającą miastom prawo samostanowienia usłyszało zarzut „wypięcia się na lud", burżuazyjni bogacze mogli tylko zacierać ręce. Wiadomym było, że w przypadku takich sytuacji jak ta, spłukani rządzący miast pójdą nie do żądających niewyobrażalnych odsetek banków, a do nich – prostych ludzi z ludu. Bez trudu można się było domyśleć, jakie stwarzało to szanse dla rozwoju korupcji i kumoterstwa. Dlatego cieszyła go informacja, że Prezydent – jego wieloletni przyjaciel i ratownik z wielu opresji – nie zdecydował się tak nierozsądny krok, a starał się szukać innych rozwiązań. Choć odnosił dziwne wrażenie, że uchwalanie ksenofobicznej ustawy nie mogło przysporzyć mu zwolenników.

Przerwał swoje rozmyślania, chcąc jeszcze na chwilę skupić uwagę na treści przekazywanej przez dziennikarkę wiadomości:

„Działacze ukraińskiej mniejszości miejskiej ogłosili zamiar zbojkotowania decyzji Prezydenta i przedsięwzięcia stosownych kroków zmierzających do odwołania go z pełnionego

stanowiska…"

Gliniarz wyłączył telewizor. Zdał sobie sprawę, że tabletki razem z alkoholem i marihuaną zaczęły działać, a on sam będzie mógł się wreszcie zdrzemnąć. A po przebudzeniu tylko picie, ćpanie i zamawianie panienek.

Rutyna… rutyna… rutyna…

 

 

***

 

 

Był sam… Tak samotny w ogromie ciemności…

Zawsze tak było… Każdy do kogo wyciągał dłoń, odrąbywał mu ją przy samym ramieniu…

Dzieciństwo… Afganistan… Irak… Służby specjalne… Policja…

Jak zwierzę w klatce… Wystawione na pastwę ciekawskich, chcących zobaczyć, jak bezbronna istota miota się w żalu i rozpaczy po swoim małym świecie…

Teraz również był sam. Ponownie otoczony ciemnością, po raz kolejny słyszał w głowie szum nierozłącznej mieszanki gniewu i poniżenia. Jezu, ile przez nią wyrządził wokół siebie zła, ile istot takich jak on cierpiało tylko i wyłącznie prze niego. Jakby mu to w czymkolwiek miało pomóc…

Przerażała go otaczająca zewsząd ciemność. Dusiła, lepkim wrzącym strumieniem zalewała oczy, nozdrza, wpływała do gardła topiąc go w płynnym ołowiu. Czyżby tak miało wyglądać piekło? Boże, zlituj się nade mną!- trwożliwie krzyknął policjant, czując na policzkach płynące łzy. Więc może to była śmierć? Tak realistyczne uczucie nie mogło być przecież tylko skutkiem przedawkowania używek…

– Zdzisławie Marcinie Jabolski! – w ciemności rozległ się donośny męski głos. Dziwnie znajomy głos. – Nadszedł czas ostatecznej próby.

– Co? Kim jesteś?

– Staniesz w obliczu wydarzeń, wobec których nie będziesz mógł pozostać obojętnym. – nieznany głos kontynuował przemowę, nie dając po sobie w żaden sposób poznać, czy zamierza odpowiedzieć na pytanie Zdzicha. – Dokonasz wyboru, dla jakiej idei chcesz żyć i za jaką ideę chcesz umrzeć…

– Ale kim do cholery jesteś? KIM JESTEŚ? – wrzasnął policjant. Nie oczekiwał odpowiedzi.

Zabrzmiał głośny, wysoki dźwięk. Świdrujący serce, wwiercający się w głąb mózgu, rozrywający bębenki w uszach. Zdzichu upadł na ziemię, z całych sił zatykając uszy. W jednej chwili przestały go obchodzić wszelkie głosy, próby… Pragnął tylko, aby ten cholerny gwizd jak najszybciej ucichł!

– Dokonaj wyboru, Zdzichu! – po raz ostatni wykrzyknął głos, a pod zaciśniętymi powiekami gliniarza ukazał się obraz martwego Prezydenta. Leżący w kałuży zaschniętej krwi wyglądał jakby zasnął. Zdzichu ostatkiem sił podczołgał się do ciała przyjaciela, chcąc po raz ostatni spojrzeć mu w oczy. Z trudem odszukał miejsce na twarzy, gdzie powinny być przykryte powiekami oczy, lecz nic tam nie znalazł. Jego oczodoły były puste… CO ZA POTWÓR TO ZROBIŁ! – krzyk Zdzicha przerodził się w gwałtowny ryk.

Gwizd stawał się coraz głośniejszy…

 

 

***

 

 

Zerwał się z łóżka. Więc jednak żył. Więc jednak to był koszmar! Mimo to gwizd nie ustępował. Rozejrzał się po pokoju, szukając źródła tego nieznośnego dźwięku. Jego wzrok padł na leżący na stoliku telefon.

– No tak, to przecież tylko telefon. – powiedział sam do siebie z udawaną wesołością, sięgając drżącą ręką po słuchawkę. Kto by pomyślał, że głupi koszmar aż tak go zdenerwuje. – Chyba się starzejesz Zdzisiu… Słucham, Jabolski przy telefonie. – rzucił w kierunku urządzenia.

– Zdzichu? To ja, Młody. Nie uwierzysz, co się stało!

– Spokojnie, co jest? Coś ci się złego przyśniło?– nie mógł się powstrzymać przed rzuceniem drobnej złośliwości w stronę młodszego partnera.

-Prezydent nie żyje! Rozumiesz? Nie żyje!

 

I szlag trafił codzienną rutynę…

 

 

Grudzień 2010 – Maj 2011

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Przeczytałem 5 pierwszych zdań i zrezygnowałem, więc o całości się nie wypowiem. Ale:


Cała dzielnica X była spowita poranną mgłą.
Wystarczy "dzielnica". "Cała" wywal -- napiszesz "dzielnica spowita była mgłą", to ja zobaczę całą (nie pół) dzielnicę spowitą mgłą. Napisałbym też, że dzielnicę spowijała mgła. Czasownika "być" raczej używa się, kiedy nie ma już wyjścia, no bo brzydki jest, nie że dla mnie, ale ogólnie tak jest przyjęte.
Szyk -- spowita była

Wbrew wcześniejszym prognozom, poranki były wyjątkowo chłodne.
Wbrew prognozom, wiadomo, że były wcześniejsze, nie późniejsze czy inniejsze. Tutaj znowu masz "być", zatem powtórzenie, koniecznie wywalić "być" ze zdania pierwszego.

Na szybach szron znów namalował przeróżne wzory.
Zgrzyta niemiłosiernie. Spróbuj przeczytać to zdanie na głos i sprawdź, czy łatwo ci pójdzie. "Przeróżne", brzydkie bardzo. Fantazyjne np. albo jakieś konkretne. Jakoś bym je dookreślił.


Pętle, serpentyny, przeróżne kształty przywodziły na myśl, jakby każda szyba była wejściem do innego wymiaru.
"Przeróżne" -- powtórzenie.
Coś przywodzi na myśl coś. Zatem szyba mogła przywodzić na myśl wejście. Żadne "jakby szyba była wejściem" No i co to za szyby, w budynkach ogólnie? W czyimś domu? Nie wiem, gdzie (jako czytelnik) jestem.

Może to wszystko wina popularnego ostatnio globalnego ocieplenia?
Z tego zdania nic nie rozumiem. Co jest winą głobalnego ocieplenia i dlaczego modne? Bo wszyscy o nim mówią, bo wszystko tym tłumaczą? ... Mróz na szybach? Skróty myślowe, nie mam pojęcia, co chciałeś powiedzieć.

Wokół panowała drażniąca uszy i sprowadzająca na serce niepokój cisza, przerywana jedynie miarowym uderzaniem kropel deszczu o ziemię.
Uczucia są w sercu, a nie na nim. Może: wlewająca w serce?
Szyk: cisza wlewająca (powiedzmy) w serce niepokój

Cisza, przerywana jedynie
Sztampa.

Nie obraź się, że dalej nie czytam, wchodzę w opka tutaj poczytać głównie dla przyjemności, a poziom wykonania to jednak ważna sprawa, a podobne potknięcia odbierają przyjemność z lektury. Powodzonka :)

Podzielam zdanie przedmówcy. Stylistyka kuleje i skutecznie zniechęca do dalszego czytania. Dodatkowo moim zdaniem za dużo jest w pierwszych akapitach elementów budujących nastrój a za mało akcji.

Cóż, dzięki za konstruktywną krytykę. Nie mam nic na swoją obronę poza tym, że to moje pierwsze opowiadanie w życiu. Nie wszystko musi się udać od razu. Zapraszam do lektury moich innych "utworów" - krytyki nigdy za wiele ;-)

Przeczytałem 10 pierwszych zdań i zdaje się, że, pomijając Autora, pobiłem rekord. Niestety, ale nie dodam nic więcej, niiż mniam, a i nic nie ujmę. Do skomentowania tekstu wystarczy refren z piosenki ,,Złoty deszcz" J.Kaczmarskiego: Jest ciężko, ciężko, ciężko. 

Nowa Fantastyka