- Opowiadanie: TheDarkVenom - Honor kłamstwami karmiony

Honor kłamstwami karmiony

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Honor kłamstwami karmiony

Sparował cios topora i wyprowadził spodnią kontrę. Jego wielki, dwuręczny miecz odciął przeciwnikowi czerep razem z lewym barkiem. Doskoczył do następnego gwardzisty i uderzeniem znad głowy rozłupał mu chronioną hełmem czaszkę. Rzucił okiem wokół siebie, oceniając sytuację. Większość żołnierzy wroga w promieniu kilkudziesięciu metrów leżała w wielkiej kałuży krwi. Nastąpił grzmot. Parę sekund potem mur zatrząsł się i w jednym miejscu ściana kamieni runęła, tworząc kolejny wyłom. Niemal natychmiast zaczęły się przezeń wylewać posiłki. Obok stanął sierżant w kolczudze z tabardem, na którym widniał jego własny herb.

-Panie, tutaj już nie ma z kim walczyć. Być może powinniśmy iść dalej w kierunku zamku.

-Rzeczywiście. Wołaj resztę wojaków, mów, żeśmy za mało niewiernych nacięli, by Boga naszego uszczęśliwić– powiedział Atterus, bo tak nazywał się ów rycerz w białej zbroi.

-Robi się, panie– po tym wykrzyknął– hejże! Za panem, łajdaki! Czas bezbożników ćwiartować!

Trzydziestu zbrojnych biegło już za nim. Gdy dobiegali do skrzyżowania ulic, zza zakrętu wypadli kolejni ubrani na czarno-niebiesko strażnicy. Z ich gardeł wyrwały się okrzyki:

-Bij, kto wierny królowi! Bij, kto patriota! Za Nathevę!

-Śmierć niewiernym! Na pohybel heretykom!- odpowiedzieli żołnierze Atterusa.

Wrogowie rzucili się na jego oddział. Dał znak ręką i natychmiast uformowali szereg w poprzek ulicy i zasłonili się tarczami. Jeden zrobił to zbyt późno. Rozpędzony nathevański pikinier nadział go i dwóch stojących za nim na broń, po czym cofnął się i chwycił miecz. Kilku innych rzuciło się w wyłom. Atterus cofnął się odrobinę i zaczął przepychać się do dziury. Obok niego wrzała już zacięta walka. Nikt nie dawał się trafić, choć w miejscu, gdzie zaatakował pikinier, kolejne kilka drzewców sterczało z ciał cesarskich wojaków, a Nathevańczycy siekli pozostałych. Zamachnął się i ukośnym cięciem rozchlastał dwóch wrogów. Kolejnego przebił aż po jelec. Gdy wyciągał ostrze, poczuł nacisk na naramienniku i– głośniej niż pozostałe dźwięki– usłyszał zgrzyt metalu o metal. Odwinął się zamachując mieczem i wbił go wrogiemu żołnierzowi– po insygniach wiedział, że to porucznik– aż po mostek, przy okazji ucinając rękę w połowie ramienia. Chwilę potem opór został zdławiony. Gdy obejrzał się na swoich, zrozumiał, że jego oddział powoli traci siły. Zaledwie kilkunastu Nathevańczyków zabiło mu dziewięciu spośród trzydziestu i raniło drugie tyle. Wśród rannych czterech było niezdolnych do dalszej walki, a z tych jeden obficie krwawił z kikuta ręki. Atterus nie czekając rzucił miecz i hełm na ziemię, wyciągnął mizerykordię, po czym sięgnął za plecy, chwycił pelerynę i odciął spory płat. Podszedł do żołnierza i obejrzał ranę.

-Jeśli zostanie odkażona w ciągu kilku godzin, będziesz żył– powiedział do wojownika– oczywiście, najpierw trzeba zatamować krwotok.

Od płata odciął pasek i owinął wokół kikuta, po czym mocno ścisnął. Upływ krwi momentalnie osłabł. Za to żołnierz wrzasnął wniebogłosy.

-No co ty, wytrzymujesz jak ci ucinają, a jak chcą wyleczyć to jak baba jęczysz. Co by żona powiedziała?– zażartował jeden ze zbrojnych.

-N… nie mam jeszcze żony– powiedział kaleka.

-Dajcie mu spokój. Jest młodszy od was– zrugał żartujących Atterus, po czym powiedział do rannego– no to wszystko przed tobą. Jak wyzdrowiejesz, nie czekaj na cud, tylko znajdź sobie kobietę. Trzeciej szansy Bóg może ci nie dać– skończył obwiązywać ranę i dodał– mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy. Enric, Berhon!- krzyknął na dwóch, którzy byli lekko ranni– znajdźcie wóz i zawieźcie go do namiotu szpitalnego. Nie zwlekajcie!

Tak, panie!- podtrzymując go, by nie zemdlał, zaczęli się szybko oddalać.

Atterus tymczasem polecił pozostałym rannym, by poszli za tamtymi, a resztę wezwał do siebie.

-Nie za dużo ludzi straciliśmy?– spytał jeden.

-Być może, ale będziemy walczyć nawet wtedy, gdy zostanie tylko ostatni z nas– odpowiedział rycerz, ale potem dodał– niepokoi mnie jednak to, że jak na razie spotkaliśmy zbyt małe siły. Natheva zawsze słynęła z pokaźnej armii. I dobrze wyszkolonej. Mam dziwne przeczucie, że dają nam fory, skupiając się na obsadzeniu zamku.

-To bardzo prawdopodobne, Atterusie– odezwał się ktoś zza jego pleców. Atterus odwrócił się i zobaczył rycerza z herbem pantery. To musiał być Reihlentir, stojący o stopień wyżej w zakonie.

-Widzę, że jednak wziąłeś udział w szturmie, Reihlentirze.

-Zgadza się. Nie co dzień Najwyższy daje możliwość odkupienia win.

-No popatrz, pierwszy raz nie posłuchałeś się swojej Frie. Oby nie ostatni. Ale wyglądasz, jakbyś miał mi co innego do powiedzenia.

-Pójdźmy razem. Twój oddział jest zbyt uszczuplony, by wytrzymać drugie takie starcie– powiódł wzrokiem po usłanej trupami drodze i żołnierzach Atterusa– a lubię z tobą wypić piwo i niekoniecznie chcę, by ostatni raz był ostatnim we wszystkich tego słowa znaczeniach.

-Zatem trzeba się postarać, by był ostatnim dla tamtych– wskazał na zamek i razem z Reihlentirem oraz oboma oddziałami ruszyli w jego kierunku.

-Dobrze powiedziane. Oby Bóg dał nam zwycięstwo.

W końcu dotarli tam, gdzie walki były najzacieklejsze. Atterus znów obnażył Rezuna, bo tak nazwał swój miecz na cześć pierwszego człowieka, którego nim zabił, a który taki właśnie przydomek nosił. W jednym miejscu żołnierz Cesarstwa upadł godzony rapierem i nathevański wojak próbował przebić się przez dziurę, ale właśnie wtedy spadło na niego wielkie ostrze. Atterus przeciął mu czaszkę na pół. Wyciągnął miecz i zaszarżował przez wyłom, gdzie teraz tłoczyli się Nathevańczycy. W ostatniej chwili wyrzucił miecz, który wbił się do oporu w pikiniera i idącego za nim piechura. Doskoczył, wziął swój oręż i tym samym ruchem wykonał cięcie. Rozchlastał ciężkozbrojnego od obojczyka, przez klatkę piersiową aż po brzuch. Krew buchnęła mu na zbroję, która i tak była już czerwona. Wykonał kilka szybkich cięć i przez ułamek sekundy wokół niego było puste koło, które jednak szybko zostało zapełnione przez żołnierzy obu stron. Ciął na lewo i prawo, zabijając lub raniąc jednego wroga po drugim.

Po chwili z odległości kilkudziesięciu metrów coś ognistego wzleciało w niebo. Nathevańczycy zaprzestali walki i zaczęli uciekać w kierunku zamku, ale najbliższe żołnierzom Cesarstwa jednostki kontynuowały starcie. Doskonałe zagranie– pomyślał Atterus– ci tutaj i tak nie mieliby nam szansy uciec, a tak chronią tyły tych, którzy już się wycofali. Nie czekał, tylko zaczął serię szybkich parad i cięć, po której, zabijając przy okazji kilku wrogów, przedarł się do odstępu między frontem a uciekającymi. Ze stworzonego przez niego wyłomu wysypało się kilku ludzi, przy okazji siekąc i powiększając dziurę. Razem z Reihlentirem i ich oddziałami zaczęli pościg za wycofującymi się żołdakami.

Dopadli ich tuż przed mostem zwodzonym. Biegli cały czas z obnażoną bronią, toteż od razu przeszli do chlastania wrogich pleców. Gdy jednak wyszli spomiędzy domów na ulicę okalającą fosę, posypały się na nich bełty z kusz. Atterus odskoczył do tyłu, przewracając swojego sierżanta i trzech innych. W samą porę. Pierwszy szereg już był naszpikowany drzewcami o niebieskich lotkach… ale niektóre pociski były dłuższe i miały czerwono-czarne upierzenie, przystrzyżone na kształt błoniastych skrzydeł. Te wystawały głównie z ciężkozbrojnych.

-Odwrót!- krzyknął Atterus, gdy zdążył się odczołgać.

-Co? To tylko bełty. Nasze zbroje są zbyt grube, by zostały przebite– odpowiedział Reihlentir, choć żołnierze już biegli z do wewnątrz miasta, byle z dala od zamku. Atterus złapał go za mocowanie peleryny i pociągnął za sobą. I dobrze zrobił, bo o mały włos szyję jego przyjaciela ominął kolejny czerwono-czarny bełt i trafił pikiniera w głowę.

-Spójrz na te cholerne lotki! Widzisz? Dopiero co ocaliłem cię przed trafieniem czymś takim! Jeśli chcesz być celem dla lacerańskich strzelców, proszę bardzo. Ale to są zaklęte groty, w dodatku wykute z Bóg jeden wie czego, a revory rzadko pudłują.

Pobiegli i trzy przecznice dalej odetchnęli z ulgą. Tu już zgromadziła się większość sił.

-Revory? Tutaj?– spytał Reihlentir.

-Na to wygląda. A skoro są tu Laceranie, to sprawa może być nieco bardziej skomplikowana.

-Co masz na myśli?

-A nic. Musiałem się zamyślić– skłamał. Atterus wiedział niewiele o Lacerze, ale i tak więcej niż większość rycerstwa Świętego Cesarstwa. To pozwalało mu być niemal pewnym, że obecność revor– prawdopodobnie mieszańców ludzi i człekokształtnej, jaszczurowatej rasy demonów– nie wróży nic dobrego.

-Wiem, że coś ukrywasz, ale nie będę drążył tematu.

Chwilę potem przybył posłaniec. Wszyscy Santoryci, bo tak brzmiała skrótowa nazwa Zakonu Białych Rycerzy Obrońców Świętej Ziemi, byli wzywani na naradę. Reihlentir ruszył natychmiast, a Atterus korzystając z tego faktu kryjąc się przed kusznikami pobiegł tam, gdzie uratował swego druha. Złapał trafionego pikiniera za zasłonięte ścianą nogi i przeciągnął do siebie. Chwilę mocował się, ale w końcu udało mu się wyciągnąć z czaszki czerwono-czarny bełt. Równie sprawnie wrócił do swoich żołnierzy, po czym schowawszy pocisk za pasem ruszył na miejsce narady. Gdy tam dotarł i wszedł do oznaczonego budynku– sporej willi, która prawie w ogóle nie nosiła śladów dzisiejszej walki… nie licząc krwi na podłodze i ścianach– zauważył, że nie wszyscy jeszcze dotarli. Spojrzenia obecnych jednak mówiły mu, że czekano już tylko na niego. A więc nieobecni byli martwi lub zbyt ciężko ranni.

-Atterusie, Reihlentir przybył na długo przed tobą, a przecież byliście razem, gdy dotarło do was wezwanie– powiedział mistrz Otto– co więc jest powodem takiej zwłoki?

-W stosownej chwili ujawnię go, ale nie powinniśmy dłużej zwlekać z naradą.

-Dobrze więc. Sytuację chyba każdy zna. Natheva dała nam fory w swoich murach, ale wszystkie zapasy i większość żołnierzy skryła się w zamku. Zapewne oczekują, że zmęczy nas oblężenie i wtedy nas zaatakują. Wiecie, że nie możemy na to pozwolić. Dlatego kilka minut przed naradą wysłałem posła z poleceniem zorganizowania szlaku zaopatrzeniowego między zamkiem Gianuvo i naszym obozem. Nasi żołnierze napotkali przy fortecy silny opór ze strony kuszników, skutkiem czego nie byliśmy w stanie wedrzeć się do środka.

-A czy mistrz wie, co było między tymi kusznikami?– odezwał się nieproszony Reihlentir.

-Skoro już mi przerwałeś, może oświecisz nas– odpowiedział Otto.

-Nie. Ja to zrobię– Atterus podszedł do dużego stołu na środku sali, sięgnął za plecy i położył na nim bełt. Oczy wszystkich skierowały się na misternie wykonany pocisk. Choć był zakrwawiony, z grotu nadal wydawała się sączyć czarna mgiełka.

-Chcesz powiedzieć…

-Że Nathevańczyków w obronie wspierają revory. Być może też coś znacznie gorszego. Tak, właśnie to chciałem powiedzieć.

-"Coś znacznie gorszego"? Wiedziałem, że coś ukrywasz– wypomniał mu Reihlentir– myślę, że powinieneś powiedzieć.

-Revory rzadko w takich wypadkach działają na własną rękę. Cholera, to będzie długa historia… powiedzmy, że zaczęło się pięć lat temu, w czasie mojej pierwszej misji na północ od Cesarstwa. Wtedy, nieświadom zagrożenia, rzuciłem się z oddziałem na podążającą tą ścieżką grupę revor. Ale o tym chyba czytałeś, mistrzu Otto, w moim raporcie. Tak więc mnie, jako jedynemu, udało się uciec. Wyrżnęły nasz oddział mimo że mieliśmy czterokrotną przewagę liczebną. A teraz to, co w raporcie bałem się napisać. Jedna z tych revor walczyła szczególnie dobrze. Miała ogon i cztery, zamiast pięciu, palce u każdej ręki. Wojownik ten miał czarny, rogaty hełm. To musiał być demon. Po powrocie robiłem, co mogłem, by jak najwięcej dowiedzieć się o revorach, demonach i ich wzajemnych relacjach, a także o metodach ewentualnej walki z tymi ostatnimi. Trafiłem na kilka manuskryptów w nieznanym nam języku. Próbowałem je odszyfrować na własną rękę i doszedłem do tego, że każdy z demonów ma grupę podobnych mu revor i jest dla nich rodzajem oficera, gdy przychodzi do walki.

-Jak mogłeś tego nie napisać? Przecież z taktycznego punktu widzenia to kluczowa informacja.

-Powiem więcej. Trafiłem na wzmianki o istotach przez revory zwanych Iq'taarav. Opisywały je jako ogromne, skrzydlate istnienia. Notatki te wskazywały na jakiś związek tych bytów z demonami, czemu oczywiście się nie dziwię, ale za nic nie mogłem przetłumaczyć, na czym ten związek miałby polegać.

-To znaczy, że nie dość, że w zamku Nathevy prawdopodobnie znajduje się demon, to jeszcze możemy spodziewać się tych… Iq-coś tam?

-Nie wykluczone.

-Zatem cały szturm może trafić szlag.

-Przynajmniej dopóki nie znajdziemy innej drogi do wnętrza zamku.

-Istnieje takowa?

-Z dużym prawdopodobieństwem, tak. I jestem niemal pewien, że jest to przejście podziemne.

-Zatem plan jest taki. Zaatakujemy jutro z rana. Tymczasem w mieście założymy obóz i przeczekamy noc. Sprowadzimy tutaj machiny oblężnicze. W czasie ostrzału Atterus, Reihlentir i kilku z was poszuka tajnego przejścia.

Po ogłoszeniu wszelkich planów nastąpiła długa, wojenna modlitwa. Gdy Santoryci wyszli z willi, już się ściemniało. Atterus przeszedł się do swoich żołnierzy, których zostało mu zaledwie dziesięciu. Powiedział im o planach jutrzejszego ataku. O tym, że Biali Rycerze wejdą podczas ostrzału tajnym wejściem i otworzą bramę, a wtedy do środka wejdzie reszta armii i Natheva przestanie być ich zmartwieniem. Tyle rzeczy mogło jednak pójść nie tak. Co jeśli nie ma tajnego wejścia?– pomyślał. Potem poszedł zjeść kolację z braćmi z zakonu, po której udali się na spoczynek.

Obudził się około północy, tak mu się przynajmniej zdawało. Pęcherz domagał się opróżnienia. Ponieważ był przezorny, przywdział kolczugę, hełm i zarzucił na plecy Rezuna. Powietrze na zewnątrz było chłodne, rześkie.

-Hej, hej, gdzie to się idzie z taką kosą– usłyszał pytanie przechadzającego się wartownika.

-Za potrzebą.

-A to w izbie nie ma latryny?

-I przejść się też chcę. Spać nie mogę.

-Dobra, dobra, idźże już.

Poszedł w stronę parku. Gdy był już przy poszarpanym ogrodzeniu, zobaczył jakby dwa błyski. A potem sylwetkę na dachu któregoś z budynków.

-Hej, ty tam, złaź stamtąd– zakrzyknął i wtedy zdał sobie sprawę, że widział tylko jeden rodzaj istot, których oczy świeciły. Cokolwiek jednak to było, już nie znajdowało się na dachu. Obnażył Rezuna i pobiegł za budynek. Kilka przecznic dalej, za rogiem, zobaczył ruch. Natychmiast rzucił się w pościg. Kilka razy postać skręcała. Była coraz dalej, ale nie tracił jej z oczu. W końcu zauważył, że istota skryła się w jednym z budynków. Zwolnił i chowając się co chwila za przeszkodami podbiegł i zajrzał przez okno. Postać widocznie go nie widziała, bo najwyraźniej od momentu wejścia kucała w bezruchu, celując w drzwi z dziwacznej kuszy. W końcu zaczęła się cofać. Patrząc z bliska, był w stanie rozpoznać, że była kobietą. I wtedy go zauważyła. Uchylił się akurat na tyle szybko, by lotki bełtu, który przebił szybę, zaledwie otarły mu się o czubek hełmu. Przebiegł do drzwi, wykopał je i z obnażonym Rezunem wparował do środka. Ale tam nikogo już nie było. Zapamiętał, w którą stronę cofała się revora i sprawdził podłogę. Znalazł klapę pod dywanem. Wślizgnął się do środka, upadając na obie nogi zatoczył młyńca i upewniwszy się, że nikogo nie ma w zasięgu Rezuna nasłuchiwał. Usłyszał szybkie kroki w oddali. W miejscu, gdzie wszedł było ciemno, ale już za zakrętem płonęły pochodnie. Był w kanałach, tylko, że ten był suchy. Sprawdził kratę w ścianie. Była zamknięta na klucz. Zatem pobiegł tam, gdzie prowadził kanał. O dziwo, kraty na wprost zawsze były otwarte. W pewnym momencie, w ciemnej partii kanału usłyszał piski i zobaczył coś ciemnego zbliżającego się. Opuścił osłonę przyłbicy, dzięki czemu nietoperze nie trafiały go w twarz. Biegł dalej. W pewnym momencie natrafił na ślepą uliczkę. Nie był jednak na tyle głupi, by nie rozpoznać w niej ukrytych drzwi. Rozejrzał się za czymś, co być może dałoby się pociągnąć, lub opuścić. Naparł na ścianę najpierw z prawej, potem z lewej, ale bez rezultatu. W końcu zobaczył w podłodze koło ze szczeliną. Wbił w nią miecz i spróbował obrócić zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Udało się. Wyciągnął broń i wtedy kawałek ściany zjechał na dół odsłaniając przejście. Po drugiej stronie była drabina. Schował Rezuna i zaczął się wspinać. Naparł rękami na pokrywę u góry i podniósł, a potem odsunął. I w tym momencie czyjeś ręce chwyciły go i z ogromną siłą wyciągnęły. Nie zdążył się obejrzeć, bo już dostał kopniaka w plecy, aż poleciał na przeciwległą ścianę. Wyciągnął ręce i złagodził uderzenie. Odwrócił się i obnażył ostrze. Przed nim stało dwóch żołnierzy w czarnych zbrojach i dziwnych hełmach. Oczy o pionowych źrenicach świeciły im, a na ich torsach szkarłatne łuski pancerzy były ozdobione emblematami smoka.

-Jaka szkoda. Znalazł się jeden mądrzejszy i teraz będzie musiał zginąć. Wybacz nam, rycerzu.

Obaj wyciągnęli długie miecze i rzucili się na niego. Uchylił się i skontrował. Jego ciężkie ostrze jednak ledwo wygięło łuski pancerza na plecach jednego z nich. Mimo zaskoczenia uskoczył przed ciosem i sparował następny. Ciął w lukę między pancerzem i hełmem. Trysnęła krew i żołnierz osunął się na ziemię.

-To was nauczy nie bluźnić przeciw przykazaniom Boga. Bo dla demonów nie ma wybaczenia.

-Okłamujesz sam siebie, młodzieńcze. Jak wiele jeszcze ma nas paść od waszych mieczy, jak wiele ma zawisnąć na stryczkach, byście w końcu zobaczyli, że to nie my jesteśmy mordercami, lecz wy. Że to wy ucieleśniacie wszelkie zło tego świata, mędrców i mędrczynie paląc na stosach jako heretyków i wiedźmy. Że nazywacie nas demonami tylko dlatego, że wyglądamy inaczej. Nie! To wy nimi jesteście.

-I myślisz, że ci uwierzę, gadzie?

-Jestem tego pewien. Nie wiem jednak, czy uczynisz to przed, czy po mojej śmierci.

-Jest jeszcze jedna opcja. Nigdy!- z rozpędu wymachnął Rezunem. Cios spotkał się z paradą, ale ją przełamał. Atterus zaczął okładać przeciwnika cięciami, które ten ledwo parował. W pewnym momencie Laceranin przewrócił się, a miecz wypadł mu z ręki. Spojrzał Atterusowi prosto w oczy. W jego ślepiach był strach.

-Miałem nadzieję, że przejrzysz na oczy… że unikniemy walki i pozwolisz, by życie toczyło się dalej. Widzę to w twoich oczach. Coś w tobie wciąż walczy. Ale widzę też, że i tak mnie zabijesz. Pozwól więc, że nie wystawię twojego honoru na próbę, Niszczycielu– po tych słowach szybkim, niemalże trudnym do zauważenia, ruchem wyszarpnął zza pasa sztylet i z rozmachem wbił sobie w szyję… na tyle precyzyjnie, że przez tchawicę trafił akurat między kręgi. Atterus ściągnął zbroję z tego, którego zabił wcześniej. Nałożył na swą kolczugę i przywdział pasujący hełm. Zauważył, że nieruchomość osłony była tylko pozorna. Dla niepoznaki pozostawił jednak twarz zasłoniętą.

Nie mógł wrócić. Wiedział, że gdy tylko odkryją ciała, w pokoju zaroi się od straży i „tajne" przejście przestanie być takie sekretne. Zostając tutaj nie miał większych szans na przeżycie. Mógł co najwyżej dokonać jakiegoś sabotażu i otworzyć bramy. Postanowił, że tak właśnie zrobi, ale przy okazji spróbuje zabić jak najwięcej revor. Wyszedł z pomieszczenia i znalazł się w piwnicy. Wszędzie były beczki. Uznał, że skoro może już nigdy nie zobaczyć Reihlentira i pozostałych, zwilży gardło. Stał tam też stolik, przy którym zapewne dwaj nieżyjący strażnicy pili ostatnimi czasy. Wziął jeden z kufli i odkręcił kurek stojącej obok beczki. Naczynie zaczęło wypełniać się złocistym płynem. Gdy skończył nalewać, pociągnął łyk. To nie było piwo, lecz miód. I to z bardzo wysokiej półki. Siadł sobie i powoli sączył słodki płyn. Zastanawiał się, czy ów wartownik, którego spotkał przy swojej kwaterze, zauważył jego zbyt długą nieobecność. Jednocześnie cały czas patrzył na drzwi piwnicy w każdej chwili gotów chwycić Rezuna. Niedługo zajęło mu wypicie miodu. Z tęsknotą spojrzał na beczkę, ale miał robotę do wykonania. Odłożył kufel, wstał i poszedł do drzwi. Wyszedł na korytarze. Powoli podszedł no krawędzi i rozejrzał się. Straży nie było, a po lewej były schody. Wszedł nimi na parter. Otworzył drzwi w korytarzu i wyszedł na placyk. Przechodził się nim patrol straży. Na szczęście nie były to revory. Przekradł się do innych drzwi i kryjąc się przed patrolami podążał korytarzem. W końcu trafił na schody, które prowadziły dobre dwa piętra do góry. Na górze stał Laceranin. Atterus powoli wysunął zabrany wrogowi sztylet i zachodząc strażnika od tyłu wbił mu go między kręgi szyjne. Trzech martwych, ileś tam do zabicia. Gdy już jednak ocierał sztylet, pancerz strażnika zrobił się niebieski, a zamiast łusek pojawiła się kolczuga. Jasna cholera, czy to była iluzja? Zaskoczony Atterus upuścił puginał.

-Chyba nie myślałeś, że revora nie usłyszałaby cię– rozległ się głos i Atterus rozejrzał się. I wtedy na wprost od niego, w cieniu, zapaliły się zielone oczy. Te same, które widział w tamtym domu. A potem cała, czarno odziana, zakapturzona kobieca sylwetka. Zaczęli krążyć z przygotowanymi rękoma do chwycenia broni długiej.

-To ciebie goniłem przez pół Nathevy– warknął.

-Zgadza się. I zabiłeś dwóch moich przyjaciół.

-Chcesz do nich dołączyć?

-Nie. Ale wydajesz się godnym przeciwnikiem.

-Tak, szczególnie, że jak tylko zaczniemy walczyć, zlecą się tu inni strażnicy.

-To się nie stanie, nie usłyszą absolutnie nic. Nawet, jeśli masz pistolet. Ale założę się, że takie wynalazki jeszcze do was nie dotarły. Postaram się walczyć honorowo– zaśmiała się.

-Macie w ogóle jakieś imiona?

-Tak się składa, że nie. Jesteśmy bezimiennymi zwierzątkami– już miał coś powiedzieć, ale dodała– Inavere. A ty?

-Atterus– obnażył Rezuna. Laceranka miała idealnie czarny miecz półtoraręczny. Jednosieczny. Atterus nienawidził tej broni, gdyż nawet w rękach ludzi była szybsza od dwu– i dłuższa od jednoręcznej. W ręce revor, które były silniejsze od większości ludzi, takie ostrze z łatwością dorównywało energią uderzenia cesarskim wielkim mieczom. Wykonał pierwszy cios. Inavere sparowała go i wykonała kontrę, którą on także odbił. Praktycznie każdemu uderzeniu jednego z nich odpowiadała parada, unik lub kontra drugiego. Brzęk ostrza o ostrze następował kilka razy w ciągu sekundy. Atterus próbował wykonać kilka bardzo mocnych uderzeń i zdumiał się, z jaką łatwością je parowała. Ona również odpowiedziała cięciem zza pleców, przed którym musiał uskoczyć. Upadł, ale natychmiast wstał.

-Powiedz, szczerze, Atterusie, co myśmy wam takiego złego zrobili, że tępicie nas jak zarazę?

-Jesteście złe– uderzył. Sparowała.

-Doprawdy? A co w nas takiego złego?

-Służycie demonom. Upodabniacie się do nich, uprawiacie czary– tym razem Laceranka cięła. Uchylił się.

-Demonom? Wy chyba naprawdę nie wiecie, jak wyglądają prawdziwe demony. Nasi przyjaciele na pewno nimi nie są. Nie bronią nam wiedzy, nie bronią życia, nie bronią wolności. Za to wasz cesarz to właśnie robi.

Walka rozgorzała na nowo. Tym razem uderzenia spadały szybciej i mocniej, a parady były lepiej przemyślane i zgrane w czasie. Trwało to dobre kilka minut. W pewnym momencie wykonał obrót z szybkim zbiciem, od którego wyszedł do pchnięcia. Revora podczas parowania stanęła na sztylet i straciła równowagę. Ostrze Rezuna przeszło na wylot, przebijając serce. Inavere spojrzała na klingę i spływającą po niej krew z niedowierzaniem. Zauważył, że nie ma już kaptura, choć jej włosy były równie kruczoczarne. Następnie ich spojrzenia spotkały się. Mimo gadzich cech była na swój sposób piękna. Na srebrzystoszarej skórze, wokół jej powiek i na nich, odcinały się cieniutkie czarne linie, które dodawały jej uroku. Widział w jej świecących oczach strach, ale i szacunek. Nie zobaczył natomiast zła, którego się spodziewał. Laceranka wypuściła miecz z ręki. Wiedział, że słabnie z każdym uderzeniem rozciętego serca.

-Czy mogę chociaż zobaczyć twarz tego, który dziś okazał się być mi posłem śmierci?– powiedziała cicho, słabo.

Wykonał jej prośbę. Zauważył, że w kąciku oka zakręciła się jej łza.

-Kilka lat temu jeden z najstarszych żyjących smoków powiedział mi, że przeznaczenie zwiąże mnie z tym, który jako pierwszy mnie pokona.

-Najwidoczniej zakpił sobie z ciebie, Inavere.

-Niewykluczone, ale być może czasem warto dać wiarę przepowiedniom… choćby spełniały się w najbardziej cyniczny sposób– słowa te wypowiedziała już z wielkim trudem.

-Zaraz, czy ty powiedziałaś „smoków"?– nie wierzył własnym uszom. A Inavere zrobiła coś, czego zupełnie się nie spodziewał, nawet po tym, co zobaczył w piwnicy. Zebrawszy resztki sił chwyciła jelec Rezuna i przyciągnęła do siebie, po czym pocałowała Atterusa. Spojrzała mu prosto w oczy i zanim jej ślepia całkowicie straciły wyraz, zobaczył w nich jeszcze tęsknotę. Potem kolana się pod nią ugięły i zsuwając się z ostrza padła martwa na podłogę. Wciąż nie mógł uwierzyć w to, co właśnie przeżył. A potem coś w nim pękło. Poczuł odrazę do samego siebie i do Rezuna. Nie wiedział, skąd zebrał w sobie tyle siły, ale złapał jedną ręką miecz za rękojeść, drugą za koniec ostrza… i złamał go.

-To był błąd– usłyszał, ale nie był w stanie się ruszyć. I w tym momencie, dokładnie pod mostkiem, wyrosło mu krótkie, zakrzywione, idealnie czarne ostrze. Cokolwiek to było, paliło go w klatce jak rozgrzane do białości żelazo– ale z tego rodzaju błędów, których można tylko zazdrośśścić.

Ostrze zniknęło i pomknął na spotkanie podłogi… ale nie pamiętał, by kiedykolwiek tam dotarł.

 

Obudził się w miejscu, którego nic a nic nie znał. Z okna rozpościerał się widok na miasto, które również nie było mu znane.

-Siądź, Atterusie.

Siadł i spojrzał w kierunku źródła głosu. Stała tam kobieta, ubrana zupełnie jak Inavere, tylko trochę bardziej misternie. Miała też takie same, świecące, szmaragdowe oczy. Jednak jej ręce były czteropalczaste, a za nią poruszał się szpiczasty ogon. Jej włosy miały zaś kolor ciemnego brązu, a skóra połyskiwała srebrzyście.

-I… Inavere?

-Nie żyje… podobnie jak i ty. Zabiłeś moją najlepszą uczennicę. Nie wiem, czy ci gratulować, czy być wśśściekła.

-Jestem martwy? Więc co to za miejsce? Niebo? Piekło?

-To… mój umysssł.

-To znaczy…

-Że twoja świadomośśść jest teraz na stałe zakotwiczona w moim mózgu, choć na uratowanie cię od śmierci ani w kawałku sobie nie zasssłużyłeś!

-A In…

-A co, nagle zaczęła cię obchodzić jakaś tam revora? Mieszaniec człowieka i demona?– oba zdania wypowiedziała cynicznie, ale akcent położony na ostatnim słowie sprawił, że Atterus poczuł się głupio.

-Ja… przepraszam… za wszystko.

-Nie przepraszaj. To ma sens tylko między żywymi. I tylko gdy możesz naprawić to, co zrobiłeś.

-Więc dlaczego mnie ocaliłaś, skoro sobie na to nie zasłużyłem?

-Bo jesssteś w głębi duszy issstotą honoru. Bo byłeś był karmiony kłamssstwami od momentu, gdy się urodziłeś. I w końcu, bo Inavere by mi nie wybaczyła, gdybym pozwoliła ci umrzeć.

-Więc… ona też tu jest?

-Niezupełnie. Przekazałam jej świadomośśść komu innemu.

-Nic nie rozumiem.

-Nikt cię o to nie prosi. Wasz gatunek jessst pojętny, ale jednocześśśnie arogancki i zapatrzony w siebie. Tworzycie sobie punkty widzenia, które mimo ich względnośśści traktujecie jako absoluty. I negujecie wszyssstko, co wykracza poza ich granice. Ale ty jesssteś inny niż większośśść.

-I na czym niby polega ta inność?

-Na tym, że zamiassst mówić, że to niemożliwe, przyznajesz się do braku zrozumienia. A to już rokuje pewne nadzieje.

-Nadzieje na co?

-Mam przeczucie, że wiem, kim się staniesz. Kiedyś mój dawny mentor, Tahkorn, przekazał mi wizję. Ufał, że ją rozwikłam. I teraz wydaje mi się, że odnosi się do ciebie… i Inavere. Chcesz tą wizję zobaczyć?

-Nie wiem.

-Tak, albo nie.

-Raz kozie śmierć, tak.

-Zamknij oczy.

-Skoro to tylko umysł, czy to naprawdę niezbędne?

-Nie, ale lubię, gdy ktoś dla odmiany wypełnia moje polecenia.

Posłuchał się. I zobaczył wojownika w pełnej zbroi, stojącego na wzniesieniu. Na szkarłatnych łuskach pancerza widniał emblemat smoka. Oprócz wielkiego miecza na plecach nosił również dziwną broń– coś jak kuszę, lecz wyposażoną tylko w jedno ramię, w dodatku wystające u dołu i zwrócone w przeciwnym kierunku. Wojownik miał ciemnoniebieskie, świecące oczy. Pozostałe jego cechy również świadczyły o przynależności do tego samego gatunku, co rozmówczyni Atterusa. Spoglądał w stronę armii w podobnych jak on barwach. Stanowiły ją revory, choć znalazło się też kilkadziesiąt ogoniastych istot. Za nim rozpościerał się widok na miasto. To był Keiserstadt, stolica Świętego Cesarstwa. Obok wojownika wylądował ogromny, skrzydlaty, rogaty gad. Smok. Chwilę potem stała tam istota o podobnych jak on cechach szczególnych. Z tą różnicą, że miała szmaragdowe oczy i kruczoczarne włosy. I kobiece kształty. Inavere? Czyli ten niebieskooki, to… Smoczyca tymczasem podeszła do wojownika. Objęli się.

-Co tu robisz, Vilca'ar? Z tego co pamiętam, dossstałaś inne zadanie.

-To może zaczekać. Zresztą, nikt nie będzie mówił smoczycy, co ma robić, a czego nie. A tak się składa, że moją wolą jessst walczyć u twego boku, Äz'zaku.

Na tym wizja się skończyła. Atterus znów siedział w pokoju, a jego rozmówczyni stała nad nim.

-Teraz rozumiem. Moim przeznaczeniem jest odrodzić się jako smok, który położy kres Cesarstwu.

-Dziwne. Spodziewałam się zassskoczenia, trwogi, braku akceptacji, wybuchu agresji i wszyssstkiego innego… ale nie zrozumienia.

-Mam jakiś wybór?

Smoczyca zaśmiała się.

-Na to pytanie, akurat, musisz odpowiedzieć sobie sam.

Koniec

Komentarze

Witam szanownego Mrocznego Jada.
1. Tekst przeczytałem i pierwsze, co mi się rzuciło w oczy, to były tzw. mongolskie dialogi. Bohaterowie niby są w sytuacji silnie stresującej, a rozmawiają między sobią jak Rysiek i Grażynka z serialu Klan. Znaczy się nienaturalnie. Zastanów się raz jeszcze, czy człowiek, który przed chwilą kogoś zarżnął i sam mógł zginąć powie: -Panie, tutaj już nie ma z kim walczyć. Być może powinniśmy iść dalej w kierunku zamku. Trzeba głośno przeczytać dialogi co najmniej dwa razy.
2. Fabuła jest strasznie uboga. Intencją, zdaje się, było zaprezentowanie człowieka, który morduje w imię fałszywej ideologii, ale większość scen to jakieś bitewne obrazki. Dopiero jakiś pajac na koniec mówi, że światopogląd jest błędny, a bohater z miejsca mu wierzy. Gdzie ta demaskacja?
3. Nadto trzeba wspomnieć, że spory kawał tekst brzmiał jak solucja do Neverwintera czy innej gierki. Biegniemy, kasujemy stwora, biegniemy dalej, młócimy kolejnego, załatwiamy zagadkę, walimy browca (sic!) i dalej...
Kolejna rzecz -- widziałem kiedyś turniej rycerski, gdzie dwóch facetów okładało się mieczami. Nie wiem, co ty sobie wyobrażasz przez kilka szybkich cięć mieczem dwuręcznym, ale chciałbym zauważyć, że to nie rapier.
4. Last but not least -- przemiana. To mi się nie podobało i wspominałem o tym wcześniej. Bohater w kanale spotyka jakiegoś stwora i w 30 sekund z przeciwnika staje się przyjacielem. Potem łamie miecz, umiera i decyduje się walczyć przeciwko cesarzowi, mimo że nie przedstawiono argumentów przeciwko owemu cesarzowi.
5. Językowo jest średnio, czyli na plus, bo nie jest źle. Niemniej są błędy i dialogi są nieprawidłowo zapisywane. Myślniki od tekstu rozdzielamy spacjami. Nadto warto by sam tekst podzielić na cząstki, ułatwi to czytanie.
powiedział Atterus, bo tak nazywał się ów rycerz w białej zbroi. -- takie coś nie ma racji bytu. Jakby się nazywał Romek, to byś chyba napisał, że ma na imię Romek, po co to uzasadniać.

Reasumując, dałbym 2.5 na zachętę, bo język nie jest tragiczny, ale cząstkowych nie można wystawiać. Dialogi niestety zabiły sprawę, więc będzie 2. Następnym razem gorąco, gorąco polecam czytać tekst na głos po parę razy.
miłej pracy przy kolejnym opowiadaniu,
pozdrawiam

I po co to było?

Sparował cios topora i wyprowadził spodnią kontrę.
Pierwsze zdanie, zaczyna się ciekawie. Co to jest spodnia kontra? 
spodni «znajdujący się pod spodem lub na spodzie czegoś», 
Zatem kontra pod spodem czego? 
 Jego wielki, dwuręczny miecz odciął przeciwnikowi czerep razem z lewym barkiem.
Oczywiście miecz jest wielki i oczywiście dwuręczny. Oczywiście siecze, że hej, najlepiej wszystkie kończyny na raz. To, co napisałeś Autorze, jest fizycznie i technicznie niemożliwe. 
 Rzucił okiem wokół siebie
Co zrobił?:D Na serio, w tym momencie wybuchnąłem śmiechem. 
Obok stanął sierżant w kolczudze z tabardem, na którym widniał jego własny herb
 Czy Autor wie, co to jest tabard i czy wie, że ktoś w kolczudze z narzuconym na nią tabardem wyglądął by komicznie oraz, że ów tabard byłby pomocny w walce wojakowi tak, jak złote pantalony i peruka w stylu moumoute?
Mongolskie dialogi to jedno, a nieudana stylizacja językowa, to drugie. Bohaterowie nie mówią językiem średniowiecza, nie mówią dostojnie, ani nie egzaltują. Przemawiają jak mistrz Yoda. 
Nie robię więcej łapanki, musiałbym wpisać co trzecie, czwarte zdanie. Wnioski:
- Autor powinien więcej czytać. 
- Autor nie powinien używać stylizacji językowej, jeśli nie wie jaki efekt chce uzyskać i jeśli się na tym nie zna. 
- Autor powinien sprawdzić znaczenie słów, których używa w słowniku.
- Autor zaoferował mi słabo skleconą rombaninę, przerywaną owymi mongolskimi dialogami, z której niewiele wynika. 
O czym chciałeś opowiedzieć, Autorze? 
 

panie syf.:
powiem szczerze, że twoja krytyka była dla mnie tak niespodziewana jak i (w końcu) prawdziwa.
1. mongolskie dialogi- racja, choć przytoczyłeś nie do końca właściwy przykład- z drugiej strony może nie do końca dobrze opisałem owego sierżanta- tak mówiłby człowiek z rozwaloną psychiką, na którym śmierć i krew nie robią już wrażenia. Ale powiedzmy, że to ja popełniłem błąd. Zdecydowanie dziękuję za zwrócenie na to mojej uwagi.
2. Racja- powinienem opowiadanie nieco rozbudować.
3. Tu chciałem wskazać, że Atterus jako doświadczony wojownik przechodzi od razu od jednego ataku do następnego- nie wiem, jak to się dokładnie nazywa, mniejsza z tym.
Tu bym też podpiął punkt drugi- kiedyś lepiej mi wychodziły opisy bitew, choć te pliki nieodwracalnie straciłem, więc niestety nie zamieszczę ich.
Co do "kilku szybkich cięć"- nie jako aż tak szybkie jak w wypadku Geralta, ale "szybsze niż takie, do których zdolny byłby przeciętny wojownik", co miało wskazać na sporą krzepę GB.
4. Powiedzmy, że słabo opisałem dotychczasową wiedzę Atterusa (a właściwie nie opisałem jej prawie w ogóle), która tak szybką przemianę umożliwiła. Poza tym, pod koniec jest już technicznie martwy, a nagle okazane mu "miłosierdzie" też musiało nieco zachwiać jego wyobrażenie o dotychczasowych poglądach. Zresztą, nawet pod koniec nie wydaje mi się, bym jasno zaznaczył, że pod koniec jest już sprzymierzeńcem :P tylko, że zaczął wątpić w to, czego go uczono- a to coś zupełnie innego.
5. Hm... nie wiedziałem, że ta zasada odnosi się też do myślników przed dialogami. Co do sformułowania z tym rycerzem- parę razy je gdzieś widziałem, więc uznałem, że warte jest umieszczenia... to wszystko. Ale jeśli jest błędne, to pokornie schylam czoło.

Dziękuję zatem za konstruktywną krytykę i mam nadzieję, że gdy zamieszczę kolejne (oczywiście po odpowiednich poprawkach zainspirowanych tym komentarzem), znów je ocenisz.

A teraz pan, panie... Orson... dobra, 6Orson6, nie będę kalał imienia zajebistego pisarza sci-fi.
Teoretycznie z twoim komentarzem nie powinienem polemizować, gdyż jest chamski, agresywny i ogólnie pozbawiony wszelkiej kultury osobistej.
Niemniej jednak zniżę się do tego poziomu.
Co do kontry- jedyne chyba trafne zauważenie błędu (poza przytoczonymi przez kolegę wyżej mongolskimi dialogami) Racja, przy opisie obrażeń powinienem zacząć od ręki a skończyć na głowie, bo taka byłaby kolejność przy cięciu od spodu w górę. Kontrę zaś rozumiem jako uchylenie się z natychmiastowym przejściem do ataku. Co do miecza- jak ktoś o niego dba to jeszcze jest ostry. Powiedzmy, że widziałem, co taki miecz jest w stanie zrobić i może trochę przesadziłem, ale nie zmienia to faktu, że sam chyba niewiele się znasz na orężu i/lub fizyce.
Teraz ten nieszczęsny tabard- krótszy odpowiednik surcoat-u. Jako cienki, heraldyczny płaszcz ma utrudnić zaszlachtowanie takowego gościa przez własne siły- znaczy spełnia podobną funkcję jak flagi na ramionach współczesnych mundurów. Na siłę szukasz miejsca, w którym możesz kogoś wdeptać w błoto, wykazując się sam brakiem wiedzy i/lub wyobraźni.
Co do uwagi, że powinienem więcej czytać- prawda. Każdy powinien czytać więcej. Niestety, czasu mamy tylko 24 godziny na dobę i odejmując ten przeznaczony na sen i tak całego nie przeznaczamy na czytanie. A powiem ci, że lubię czytać fantasy, nawet bardziej niż próbować je pisać.
Co do następnego punktu, nie zauważyłem argumentu, który miałby tą tezę podeprzeć.
To chyba wszystko.

Teoretycznie z twoim komentarzem nie powinienem polemizować, gdyż jest chamski, agresywny i ogólnie pozbawiony wszelkiej kultury osobistej.
Ok, obiecuję komentarzowi wydzielić solidnego klapsa, za brak kultury osobistej. A na serio, Autorze, nie bądź taki wrażliwy, nigdzie Ciebie nie obraziłem.  
Niemniej jednak zniżę się do tego poziomu.
Czyli co? Sam siebie nie szanujesz? Nieładnie. 
W kwestii kontry, proszę, sprawdź jeszcze raz mój komentarz, sprawdź to, co napisałeś i sprawdź odpowiedź do komentarza. Zwyczajnie, nieudolnie przedstawiłeś akcję, w dodatku posługując się banałem i brakiem realizmu. Wyjaśniłem już czemu. Nie musisz się ciskać, a to, że wytknąłem Ci brak wiedzy nie oznacza, że musisz w sposób bezpodstawny kontratakować. Natomiast tekst, że ,,widziałem, co taki miecz jest w stanie zrobić i może trochę przesadziłem", pomimo, że pokazuje Twój brak konsekwencji (bo skoro widziałeś, to wiesz, więc skoro wiesz i przesadzasz, znaczy nie jesteś konsekwentny) to również brzmi bardzo gimnazjalnie. Ale ok, z pewnością widziałeś ów wielki, oburęczny miecz. To brzmi jak banał, bardzo tani i to wytknąłem.
Co do tabardu, polecam Ci zapoznać się jeszcze raz ze znaczeniem tego słowa i jednocześnie uświadomić sobie czemu jego obecność w tekście jest efekciarska.
Co do czytania, miałem na myśli klasykę. Twój tekst, jak zauważył przedmówca, jest drętwy, sztywny, drewniany. Dialogi są nierzeczywiste tak, przez mongoloską mowę, jak i przez nieudaną stylizację językową:
Rzeczywiście. Wołaj resztę wojaków, mów, żeśmy za mało niewiernych nacięli, by Boga naszego uszczęśliwić  
I wychodzi mistrz Yoda. 
Autorze, nie mam zamiaru głaskać Ciebie po głowie w myśl zasady, że nie jesteś przegranym, a jedynie ostatnim w wyścigu. Moim zdaniem zwaliłeś robotę, powyżej napisałem czemu. Dodam też, że w tekście pojawia się zaimoka i to nawet przez powtórzenie (kilka zaimków obok siebie takich samych).  

PS Tak na marginesie, jeśli jesteś zbyt wrażliwy, aby przeczytać wprost, że napisałeś (moim zdaniem) beznadziejny tekst i czemu, możesz sobie mój komentarz wsadzić w buty. Ja to robię z przyjemności, a nie z obowiązku. To, czy na tym skorzystasz, czy nie, to Twoja sprawa. Ja skorzystałem, bo wiem jak nie pisać. Nie piprzę się, jeśli tekst jest moim zdaniem beznadziejny- piszę to i uzasadniam czemu. Nie histeryzuj o agresji i chamstwie, Autorze. 

Co do tabardu- na prawdę bardzo mnie zastanawia, jaka jest twoja definicja tego słowa. Osobiście nie lubię, gdy ktoś w takich wypadkach, bezpośrednio lub nie, odsyła mnie do "wujka" google lub innych źródeł. Jeśli masz na ten temat swoje zdanie, to śmiało- tylko, (patrz niżej) bez cynizmu.

Co do wrażliwości- po prostu mam wyjebane na cynizm, który moim zdaniem jest agresywny i (w nadmiarze) chamski, a w pierwszym twym komentarzu aż od niego kipiało.

Wrócę jeszcze do pierwszego twego komentarza:
"Bohaterowie nie mówią językiem średniowiecza"- wcale nie mają mówić "po średniowiecznemu". Może z pseudo-Yodą przesadziłem, ale po średniowiecznemu też to nie miało być. W każdym razie nie do końca.

"Sparował cios topora i wyprowadził spodnią kontrę." - nigdy nie słyszałem tego terminu. To Twoja inwencja twórcza, czy też pochodzi z jakiegoś fachowego opracowania?
"Rzucił okiem wokół siebie, oceniając sytuację." - źle zastosowany związek frazeologiczny. Zdanie brzmi jakby rzucił gałką oczną, która obleciała go dokoła.
"kolejne kilka drzewców sterczało z ciał cesarskich wojaków" - błędnie odmienione. Powinno być: "kolejnych kilka drzewc".
"W ostatniej chwili wyrzucił miecz, który wbił się do oporu w pikiniera i idącego za nim piechura. Doskoczył, wziął swój oręż i tym samym ruchem wykonał cięcie." - przeczytałem to zdanie trzy razy i dalej nie potrafię sobie tego wyobrazić. Opisy walk są strasznie nierealne.
"Krew buchnęła mu na zbroję, która i tak była już czerwona." - wytłuszczona część zupełnie zbędna. To oczywiste.
"-Co? To tylko bełty. Nasze zbroje są zbyt grube, by zostały przebite" - Bełt wystrzelony z kuszy z bliskiego dystansu potrafił przebić na wylot pełną zbroję płytową. Ta wypowiedź jest idiotyczna.
"Nie wykluczone" - łącznie
"Obnażył Rezuna i pobiegł za budynek." - Rezun to ponoć wielki, dwuręczny miecz, a bohater śmiga z nim, jakby to był leciutki patyk. Zero jakiegokolwiek realizmu. Proponuję sobie kiedyś wziąć taki miecz do rąk.
"Uchylił się akurat na tyle szybko, by lotki bełtu, który przebił szybę, zaledwie otarły mu się o czubek hełmu" - szybszy niż bełt? Prawdziwy heros.
"Wślizgnął się do środka, upadając na obie nogi zatoczył młyńca" - zatoczył młyńca dwuręcznym mieczem... i to w pomieszczeniu.
Reszty nie mam siły wymieniać.

Opowiadanie napisane słabym, topornym stylem. Zasypujesz czytelnika masą nieistotnych szczegółów.
Dialogi - jak już zaznaczyli przedmówcy - do kompetnej poprawki.
Druga sprawa to opisy walk - kompletnie pozbawione jakiegokolwiek realizmu, momentami bzdurne. Dla przykładu chociażby należy przytoczyć cuda wyczyniane przez bohatera dwuręcznym mieczem.
Fabuły nie ma. Jest za to chaos scenek bitewnych i mnóstwo obco brzmiących nazw. Powinieneś był bardziej zarysować tło konfliktu, bo w obecnej postaci to czeski film.
Przemiana bohatera, jak już słusznie zauważył Syf, jest zupełnie nieprzekonująca - ten fragment napisany totalnie po łebkach.

Następnym razem przeczytaj opowiadanie na głos, albo niech ktoś Ci przeczyta. Wiele rzeczy można w ten sposób wyłapać. Dużo pracy przed Tobą.

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka