- Opowiadanie: bratek91 - W dół

W dół

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

W dół

Dzwonek zakończył długą przerwę. Uczniowie zaczęli powoli zmierzać w kierunku ich klas, a nauczyciele spokojnie kończyli swoje kawy. Po dwudziestu minutach siedzenia i popijania zawsze ciężko jest podnieść się z fotela by przetrwać kolejne czterdzieści pięć minut za biurkiem.

 

Ryle wstał z ławeczki i ruszył powoli w kierunku swojej sali. Gdy wychodził zza rogu jakiś pierwszoroczniak wpadł na niego z impetem wystarczającym, by Ryle zachwiał się, cofną o dwa kroki, a jego plecak zleciał na ziemię. Dzieciak od razu zaczął go przepraszać, tłumaczyć się, ze nie chciał i pomagał mu powrotem założyć plecak. Zaproponował nawet, że może pomóc mu go nieść do jego klasy. Ryle, po jak zwykle długim przekonywaniu, że nic się nie stało, wreszcie zdołał się go pozbyć i wznowił drogę na lekcję. Mimo, że było tak od zawsze, ciągle go to drażniło. Cóż, taki już jest los chłopca, który nie ma rąk.

 

Był chyba jedyną osobą w szkole, której nauczyciele nie karcili za spóźnianie się na zajęcia. Tak jakby brak ramion usprawiedliwiał wolne chodzenie. Gdy już wszedł do klasy, usiadł w swojej ławce przy oknie. Podczas, gdy sąsiadka wyjmowała książkę z jego plecaka (z noszenia zeszytów był oczywiście zwolniony) , on badał siniaka, którego dostał przy zderzeniu. Pomimo, że chodził do trzeciej klasy gimnazjum, był tak drobny, że przewyższali go nawet niektórzy chłopcy z podstawówek. Każde zderzenie czy upadek zostawiały na jego ciele fioletowe plamy, a kilka razy „udało mu się" złamać żebra. Część tych urazów była dziełem grupy chłopców, jakich ma każde istniejące gimnazjum, którzy wzięli sobie do serc zasadę, by nie traktować ulgowo i nie rozczulać się nad niepełnosprawnymi i kopali go tylko odrobinę słabiej niż innych mniejszych od siebie dzieciaków.

Tym razem oberwał lekko, praktycznie nie czół bólu. Podziękował cicho Trudi, dziewczynie, z którą siedział, za pomoc przy książce. Wcześniej siadał z osobami, którym wychowawca kazał, by z nim usiedli, by w razie czego miał się do kogo zwrócić o pomoc i żeby dać mu wymuszone poczucie przynależności do klasy. Jednak w tym roku Trudi usiadła z nim z własnej woli, jak to sama stwierdziła „żebym nie musiała słuchać tych zasranych kretynów i udawać, że coś mnie to obchodzi. I jak coś to wal śmiało, ale jeśli nie wiesz, jakie wybrać spodnie, to pocałuj mnie w dupę." I taki układ mu jak najbardziej pasował.

Obrócił się w kierunku okna i zaczął wpatrywać w chmury przesuwające się po niebie prawie tak wolno, jak czas na lekcji. Nie udawał nawet, że słucha tego, co mówi nauczyciel, bo wiedział, że i tak nie zwróci mu uwagi.

W ten sposób przetrwał kolejny dzień w szkole, męczący i nieprzyjemny jak zwykle. Teraz pozostało mu tylko wrócić do domu i poczekać na noc.

***

 

Ojciec przywitał go tym samym uśmiechem zza telewizora co zawsze. Siedział przy ścianie w szarym fotelu, którego twarde oparcia pozwalały na postawienie piwa bez obawy, że się wyleje. Na ścianie po drugiej stronie pomieszczenia, które było zarówno jadalnią jak i pokojem gościnnym, wisiał płaski telewizor. A dokładnie pośrodku stał średnich rozmiarów stół. Była na nim miska z jabłkami, które pięknie i apetycznie lśniły, mimo że leżały tam już od dwóch tygodni.

 

Ojciec, wysoki i, zanim rozpoczął swoją tradycję codziennego wypijania przynajmniej dwóch piw, dobrze zbudowany, wyglądał zupełnie inaczej niż Ryle. Kiedyś był osobą pełną życia, energiczną i aktywną, ale popadł w rutynę rodzinnego życia w długim bloku. Najciekawsze w mieszkańcach blokowisk jest to, że wielu z nich robi w swoim wolnym czasie to samo nic w identycznym mieszkaniu, ale prawie nigdy się nie znają.

 

Mężczyzna spytał się syna co w szkole, usłyszał swoją standardową odpowiedź i wrócił do oglądania telewizji. Kiedyś starał się wpłynąć na syna, wszczepić mu jakąś pasję, zainteresować czymś, zabierać na wyprawy. Ale ponad rok temu dał za wygraną, uznając niechęć syna do podjęcia się jakichkolwiek działań.

 

Z drugiej strony matka całkowicie akceptowała odmienność jej dziecka. Zawsze szykowała mu smaczny obiad, zanosiła mu go do pokoju, mówiła o nieistotnych rzeczach, które matki mówią swoim dzieciom, byle tylko z nimi porozmawiać, a potem wychodziła i zostawiała go samemu sobie, nie przejmując się tym, że jej syn nie ma przyjaciół i cały dzień spędza nie robiąc nic kreatywnego czy ciekawego.

 

I właśnie tak Ryle spędził olejnych kilka godzin, aż zaczęło się ściemniać. Wreszcie podniósł się i włączył muzykę. Z utworem „Fuck U" zespołu Archive w tle przebrał się w czarną bluzę i dresy. Spojrzał w lustro. Wpatrywał się w niego drobny, blady jak ściana chłopiec z ogromnymi, bystrymi oczami. Rękawy bluzy swobodnie opadały wzdłuż jego chudego ciała. Zarzucił zębami pusty plecak i usiadł.

 

Jego ojciec pracował jako stróż nocny w kinie. Pożegnał się z żoną i krzyknął krótkie cześć w kierunku drzwi syna, a pięć minut po jego wyjściu Ryle poszedł do przedpokoju i włożył czarne buty, czapkę i kurtkę. W jego pokoju właśnie zmienił się utwór. Opuścił mieszkanie słysząc pierwsze dźwięki „Zbyszka" Comy. Matka nie zdradzała szczególnego zainteresowania tym, że jej piętnastoletni syn wychodzi z domu po zmroku. Uśmiechnęła się tylko i wróciła do swoich zajęć gospodyni.

 

***

 

W drodze Ryle nie mógł skupić myśli na niczym konkretnym. Pół godziny zajęło mu dojście pod jeden z większych wieżowców w mieście. Poza rozmiarami nie różnił się od standardowych miejskich budynków: wielki, ciężki, szaro-brązowy betonowy kloc, który wyglądał jakby boże dziecko bawiące się z poziomu chmur złapało go między swoje paluszki i pociągnęło do siebie.

 

Po lewej stronie od głównego wejścia biegła żwirowa ścieżka. Ryle naładował w kieszeń dresu garść kamyczków i poszedł na róg budynku po prawej stronie od wejścia. Rzucił kamieniami w szklane drzwi i schował się w cieniu. Ze środka wyszedł strażnik. Gdy zobaczył leżące na ziemi drobne kamyczki skierował się w stronę ścieżki oświetlając latarką tamtejsze zakamarki. Wtedy Ryle przemkną się cicho do budynku, zdołał zatrzymać drzwi zanim się zatrzasnęły i przecisnął się do środka. Wewnątrz skierował się do schodów. Uznał, że winda narobi zbyt dużo hałasu.

Droga na szczyt była ciężka i długa. Na końcu podszedł do drzwi z napisem TYLKO DLA PERSONELU. Były otwarte, a za nimi znajdowały się kolejne schody, tym razem metalowe, prowadzące na dach. Z bijącym szybko, zarówno ze zmęczenia, jak i emocji sercem, wszedł po nich na górę.

 

Gdy udało mu się otworzyć ciężkie, ostatnie drzwi, podszedł do krawędzi dachu. Wszedł na ceglany murek i jego oczom ukazał się widok milionów świateł, tak jakby znajdował się nad wielkim okręgiem świetlików. Jedne mrugały do niego, drugie się poruszały, inne były stałe lub mieniły się na wiele kolorów. Zmieniały się kompletnie chaotycznie, bez żadnej reguły, ale stale wirowały dookoła jego osoby.

Z emocji zaczął drżeć. Cały dzień czekał na ten moment. Dużo wycierpiał i przez wiele przeszedł, zanim wreszcie się tu znalazł.

Zrzucił plecak. Z drobnym problemem rozpiął kurtkę, zdjął bluzę i włożył je do plecaka. Długo czekał na tę chwilę.

 

Rozpostarł zdrętwiałe ramiona wysoko nad głowę. Poczuł, jak krew krąży mu od ramion po czubki palców. Ale nie krążyła tylko przez ręce. Na palcu serdecznym u każdej z dłoni zaczynała się cienka błona, która biegła wzdłuż ramion i kończyła się na wysokości bioder. Była to cienka warstwa skóry, przez którą prześwitywało światło pokazując rzędy drobnych żyłek, ale była na tyle mocna, by wytrzymać napór wielkiej siły.

 

Gdy zdrętwienie minęło, Ryle złożył ręce przy ciele, pochylił się i odepchnął od krawędzi. Pikując pionowo w dół kręcił się wokół własnej osi. Po kilku sekundach, gdy nabrał prędkości, zaczął powoli rozpościerać ręce. Złapał prąd powietrza i coraz wolniej spadał w dół, a coraz szybciej oddalał się od wieżowca. Wszystkie dźwięki miasta zagłuszał szum powietrza. W organizmie Ryle'a uwolniła się ogromna ilość adrenaliny. Przestrzeń była jego prawdziwym światem, w niej czół się szczęśliwy. Latanie ponad miastem sprawiało mu wielką przyjemność. Śmiał się i krzyczał, robiąc kolejne beczki, piruety i inne akrobacje. Teraz światła miasta pędziły jeszcze szybciej, zlewając się i tworząc labirynt świetlnych nici o długościach setek kilometrów, otaczając go z każdej strony.

 

Wreszcie uspokoił lot i zaczął rozglądać się za dobrym miejscem do lądowania. Niecałe dwieście metrów od wieżowca, niedaleko żwirowej ścieżki dostrzegł niewielki zagajnik. Skierował się w tamtą stronę, upewniając się po drodze, czy na pewno nikogo tam nie ma. Udało mu się zrobić jeszcze kilka kółek nad drzewami, aż w końcu wylądował

w cieniu pomiędzy nimi.

 

Przez kilka chwil stał, po prostu się ciesząc. Każdy jeden skok powodował u niego euforię. Sensem jego istnienia było jak najczęstsze znajdowanie się w powietrzu i latanie,

a ono zawsze było niepowtarzalnym przeżyciem.

 

Ocknął się, gdy chłodny wiatr przejechał mu po karku. Uśmiechnął się na myśl, że pobuja jeszcze w obłokach, i to dosłownie. Odwrócił się w kierunku wieżowca i uważając, by nikt go nie zauważył, przebiegał od cienia do cienia, aż wreszcie znalazł się przed garażem przylegającym do ogromnego budynku. Wspiął się po rynnie i podszedł do drugiego okna po lewej. Otworzył je sobie od środka, gdy wkradał się pierwszy raz. Wszedł, przymknął za sobą okno i znów po długiej wspinaczce schodami znalazł się na szczycie.

 

Przez całą noc skakał i wspinał się, całkowicie oddając się najpiękniejszej czynności, jaka w jego życiu istnieje. Wpadł w hipnotyczny stan, który pozwala zapomnieć, że na świecie dzieją się jakieś inne rzeczy prócz tej jednej, który uwalnia umysł od wszelkich trosk czy rozmyślań. Stan, który pozwala zapomnieć o problemach które nas spotkały oraz rozmyślań nad ciężkimi wyborami, których musimy dokonać.

 

***

 

Przy poprzednim skoku, stojąc na szczycie, widać już było zarys słońca wschodzącego zza miasta. Ryle po raz kolejny wszedł do wieżowca przez okno i skierował się do schodów, zamierzając wykonać ostatni tej kończącej się nocy lot, gdy nagle w połowie korytarza oświetlił go słup światła. Obrócił się, i na wpół oślepiony, zasłaniając dłońmi oczy, zdołał dostrzec kontur postaci trzymającej wycelowaną w niego latarkę. Szybko się odwrócił i zaczął biec, zanim strażnik zdążył krzyknąć, żeby się nie ruszał. Chłopak zauważył, że winda znajduje się na tym samym piętrze i jest otwarta, więc wpadł do niej na pełnej prędkości. W biegu wcisnął przycisk zabierający windę na najwyższe piętro, po czym zatrzymał się boleśnie, tłukąc lustro znajdujące się na końcu kabiny. W potłuczonym szkle zauważył kropelki swojej krwi oraz kilka odbić strażnika biegnącego w jego kierunku. Drzwi zamykały się w swoim normalnym, windowym tempie, które zdawało się jeszcze bardziej niemiłosiernie wolne niż zwykle. Mimo to zdążyły by na czas, gdyby strażnik nie zdecydował się zatrzymać ich wślizgiem, wsadzając stopę do kabiny. Co prawda powstrzymał w ten sposób windę przed ruszeniem, ale znajdował się teraz na poziomie podłogi, co Ryle szybko wykorzystał, przebiegając po nim, przy okazji zgrabnie łamiąc mu piętą nos. Chłopak, nie zważając na kawałki szkła w jego skórze, pobiegł szybko w kierunku schodów. Wiedział, że nie uda mu się przebiec tych wszystkich pięter aż na sam szczyt, więc na następnym postanowił znów spróbować windą, jednak tym razem znajdującą się na drugim końcu korytarza.

Gdy czekał, aż ta zjedzie na jego piętro, usłyszał kroki strażnika, który zdołał się pozbierać po uderzeniu w twarz. Chłopak, modląc się w myślach, by winda zdążyła na czas, słyszał jak stróż komunikuje przez krótkofalówkę, że w budynku znajduje się intruz, określając go jako „pieprzonego mutanta". Ryle nie miał już co liczyć, że jego błony zostały niezauważone.

 

Gdy winda podjechała, znów wcisnął przycisk kierujący ją jak najwyżej. Tym razem drzwi zamknęły się bez przeszkód, ponieważ strażnik stał zdecydowanie zbyt daleko. Ryle poczuł zmianę ciśnienia w uszach, gdy nowoczesna winda poszybowała w górę. Gdy dotarła do celu, przecisnął się przez otwierające się jeszcze drzwi, i pobiegł metalowymi schodami na dach. Kątem oka zauważył, że druga winda również tu zmierza i znajduje się zaledwie piętro niżej.

 

Strażnik wypadł z kabiny i pierwsze co zauważył, to słaby prześwit dobiegający

z niedomkniętych drzwi prowadzących na szczyt.

 

Ryle podbiegł do swojego plecaka, podniósł i chwycił w zęby, by mieć wolne ręce. Potem skierował się ku krawędzi i wyskoczył obracając się w locie, by widzieć drzwi. Zauważył, że znów się otwierają, lecz zanim wyskoczył zza nich strażnik, Ryle znajdował się już poniżej poziomu dachu. Skierował się głową w dół i zaczął pikować we mgłę, która zaczęła się wznosić o świcie. Rozłożył ręce, gdy zanurzył się w niej wystarczająco głęboko, by nie było go widać z góry. Poczuł na plecach ciepło własnej krwi, która dogoniła go, gdy wytracił prędkość. Dopiero to obudziło w nim ból od rany powstałej przy zderzeniu z lustrem.

 

Okręcił ku zagajnikowi, polegając na swoim wyczuciu i pamięci, bo przez mgłę nie widział, gdzie się znajduje. Wiedział jednak, że leci dobrze, dzięki wrodzonemu instynktowi, który pozwalał mu określić własne położenie. Wyczuwał to, tak jak ptaki wyczuwają, którędy lecieć, by dotrzeć na południe, a potem wrócić do swojego gniazda.

 

Wylądował zgrabnie między drzewami, jednak po chwili osunął się na kolana, trzymając się za ranę z boku. Powyciągał szybko co większe kawałki szkła, wyjął z plecaka koszulkę, podarł ją i obwiązał się dookoła, prowizorycznie tamując krwotok. Następnie założył bluzę, chowając w niej ręce, i ruszył powoli w kierunku domu, trzęsąc się z zimna.

 

Gdy mijał wieżowiec, zauważył stojące przed wejściem dwa radiowozy i czarnego mercedesa. Policjanci oraz kilku nowych strażników obstawiało budynek, pilnując, by nikt się z niego nie wydostał. Ryle szedł dalej. Wiedział, że słońce wstaje około godziny czwartej, dojście do domu zajmie mu jakąś godzinę, doprowadzenie do porządku kolejną. A to daje mu jakieś pół godziny przed pobudką i wybraniem się do szkoły. Uznał, że chyba zrobi sobie wolne,

i zaśmiał się cicho, gdy pomyślał o zdziwieniu ścigającego go strażnika, który nie zastał na dachu żywej duszy.

 

Obolały, ale zadowolony z siebie Ryle wracał niespiesznie do domu, nie zdając sobie sprawy z tego, że co kilka kroków zostawia za sobą kroplę krwi…

Koniec

Komentarze

Dzwonek zakończył długą przerwę. Uczniowie zaczęli powoli zmierzać w kierunku ich klas, a nauczyciele spokojnie kończyli swoje kawy. Po dwudziestu minutach siedzenia i popijania zawsze ciężko jest podnieść się z fotela by przetrwać kolejne czterdzieści pięć minut za biurkiem.

Ryle wstał z ławeczki i ruszył powoli w kierunku swojej sali. Gdy wychodził zza rogu jakiś pierwszoroczniak wpadł na niego z impetem wystarczającym, by Ryle zachwiał się, cofną o dwa kroki, a jego plecak zleciał na ziemię.

 

Jeśli już popełniać błędy, to najlepiej w środku tekstu, a nie na samym początku. Nie przeczytam, bo -

 

Bo brakujące przecinki, bo nadmiar zaimków, bo powtórzenia, bo literówka (oby), bo na podłogę.

"Cóż, taki już jest los chłopca, który nie ma rąk."
uhm... to skąd się u niego wzięły ręce, które okazały się skrzydłami?

Tekst przeczytałem i ogólnie przypadł mi do gustu. Niemniej jest multum szczegółów, które już mi sie nie podobały.
1. Wspomniana zaimkoloza: pisząc, zastanawiaj się, kiedy jest oczywiste, o kim mówisz albo co do kogo należy. Chłopak, nie zważając na kawałki szkła w jego skórze, -- napisałeś, że zastanawia się nad skórą kogoś innego, ale przecież wiemy, że nad swoją, więc nie ma sensu w ogóle dawać zaimka. Od razu tutaj wspomnę o literówkach, gubisz ł przy czasownikach. I jeszcze to: czół.
2. Niektóre zdania są nazbyt zamerdane i pojawiają się kolokwializmy, takie naleciałości z mowy potocznej, które brzydko wyglądają na papierze, par exemple: więc wpadł do niej na pełnej prędkości.
3. Mamy gimnazjum i tamtejsze demony, mamy blokowiska i nawet Comę mamy, czyli w Polsce jesteśmy. Dlaczego wtedy imiona jakoś obco brzmią?
4. Reakcja strażnika. Wydaje mi się, że zwykły cieć, widząc bohatera, zareagowałby raczej słowami: "jakiś idiota ze skrzydełkami/pojebany batman biega po budynku". Ostatecznie jak ty byś zareagował, zobaczywszy kogoś takiego? Niijak nie zaznaczyłeś, że -- prócz bohatera -- wykreowany świat różni się od naszego.

Reasumując, gdyby nie ww. błędy, to dałbym 4. Nocne hobby Ryle'a to dobry pomysł i szkoda, że buble językowe psują odbiór. Poczytaj sobie o stosowaniu zaimków i wrzuć kolejne opowiadanko. Z chęcią do niego zajrzę.
pozdrawiam

I po co to było?

Ryle naładował w kieszeń dresu garść kamyczków
?

Opowiadanie ogólnie mi się podobało, jednak nie jest jasno powiedźane, czy bohater ma ręce, czy jakieś błony. W każdym razie nie powala, lecz nie jest złe.

Z błonami chodziło mi o to, że w życiu codziennym bohater ukrywa swoją "inność", udaje kalekiego chłopca.

 

Postaram się dostosować do rad, dzięki za opinie :)

Nowa Fantastyka