- Opowiadanie: caalgrevance - Babie lato

Babie lato

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Babie lato

Cel uświęca środki

Niccolo Machiavelli

Babie lato

Drewniana chochla upadła na stół. Pusty dźwięk szybko rozszedł się po pomieszczeniu. I równie szybko został stłumiony, przez szmer hołoty.

Grass Brechtesgaden odsunął misę.

Stary pozszywany płaszcz zwisał mu do ziemi. Sam krasnolud, natomiast ledwo, co dotykał nogami podłogi. Wiercił się cały czas i co, i rusz, poprawiał swój berserkerski topór.

Siedział w towarzystwie dwóch jegomości: ubranym w czarno-złoty strój Wielkim Rotmistrzem, oraz z wynędzniałym starcem – notariuszem lub co najmniej sekretarzem. Szeptali pomiędzy sobą.

Chwycił za garniec wypełniony po brzegi złocistym, chmielowym wywarem. Upiwszy pół, odłożył naczynie, otarł konopiaste wąsy i rozejrzał się bacznie wokół. Lokum nie zachwycało go zbytnio swoim wyglądem.

Posklecana z krzywych bali, karczma ,,Pod Wrzoścem” stała niedaleko rubieży Gór Pierzchnich. Stara i dziurawa jak cedzak, nie zachęcała do odwiedzin. Omszała, przegnita strzecha przeciekała przy każdym, nawet najdrobniejszym deszczyku. Drzwi skrzypiały, okiennice się nie domykały, a na dodatek karczmarz Hulajca, podawał gościom rozcieńczone piwo. Mimo to gości nie brakowało tu nigdy. Łotry, szubrawcy i mordercy załatwiali tu przekręty i intratne interesy, na porządku dziennym.

Zobaczywszy znudzoną twarz krasnoluda, oficer przestał szeptać i natychmiast podjął rozmowę.

– Widzę, że skończyłeś, Brechtesgaden – uśmiechnął się szyderczo. – Wrócę, więc do naszej rozmowy – kwestie, „kogo” i „gdzie” już rozstrzygnęliśmy, mam nadzieje. Pozostała tylko sprawa twojego wynagrodzenia. Nie będę owijał… ile?

Spojrzał na oficera, potem na resztkę kaszy i skwarkę na dnie miski.

– A ile oferujecie, Everhard? – bękarcia mina oficera znikła, a na jej miejscu pojawił się wyraz zdziwienia.

– Hmmm… Sześćset dukatów.

– Ze Skarbu Księstwa, czy z własnej sakwy?

– Wynajmuje cię za własne pieniądze.

– Takoż, dasz dwa razy tyle.

– Azaliż stara sentencja mówi – niespodziewanie wtrącił sekretarz, przerywając skrobanie piórem – vanitas vanitatum et omnia vanitas. Takoż mówię wam, nie bądźcie zachłanni panie krasnoludzie, bo zachłanność i chciwość tylko do jednego prowadzą – mianowicie do zguby. Uprzejmie także przypominam, jako Secretarius Regius, że od kwoty…– przerwał, widząc jak twarz krasnoluda nagle poczerwieniała a oczy rozżarzyły się przypominając dwa węgle.

– Uprzejmie… Zachłanny… – poderwał się i chwycił starca za wypłowiałą koszule. – Ty kurewska gnido! Jak ci zaraz przypierdolę, to z ciebie zostanie vanitas!

– Ale… ale… ja – starzec tarmoszony przez dwie zaciśnięte w stalowym uścisku dłonie, nie mógł wydobyć z siebie słowa.

– Nie denerwuj się tak, Brechtesgaden. Zaciukasz mi sekretarza to będę ci musiał jeszcze za niego dopłacić – wypalił próbując, rozrzedzić przesyconą patosem atmosferę. Pokrótce mu się to udało.

Brodacz uśmiechnął się półgębkiem i puścił zbladłego sekretarza.

– Wiem żeś patriota, Brechtesgaden – powiedział po chwili – a ty wiesz, że przemawiają za mną patriotyczne pobudki, dlatego…

– Pobudki? Pobudki mnie nie interesują – odparł zawadiacko, spoglądając na sekretarza. – Choćbyś to robił dla własnej matki na łożu śmierci, to i tak nic nie zmienia. Wiesz czemu? Bo żeby usługa była usługą, kurwa jej mać, korzyści muszą mieć obie strony – poprawił obosiek. – Ja też musze jeść, pić, a i pochędożyć od czasu do czasu lubię. Ceny rosną wszędzie, u mnie również… Tysiąc dwieście i ni dukata mniej, a jak nie to szukaj se kogoś innego.

Rotmistrz, spojrzał na wylękłego starca, który prawie nie zauważalnie kiwnął głową. Nie chcąc dłużej tracić czasu wziął pergamin i inkaust, i podsunął je krasnoludowi.

– Podpisz tu i potraktuj to, jako zaliczkę – rzucił skórzaną sakwę na stół. – Resztę dostaniesz dopiero po robocie.

Brechtesgaden wziął pióro i namazał długiego, poplątanego floresa. Flores ten nie przypominał żadnej ludzkiej litery.

Ale miał być gwarancją dobrze wykonanego zadania.

 

***

Jedyna droga prowadząca do Dzielnicy Królewskiej, wiodła przez targ. Niewielki, dość obficie wypełniony różnościami placyk wydawał się tym razem jeszcze bardziej mniejszy niż ostatnio. Jakub Liliecron, poseł cesarza Vireddega, odwiedzał to miejsce, często. Zawsze wioząc posłanie do Królowierdy musiał przedzierać się, przez tłumy kupujących, sprzedających i mniej lub bardziej przypadkowo zaplątanych gapiów, złodziejaszków i włóczęgów. Zawsze przejeżdżając, tą samą ciasną, wąską uliczką zastanawiał się jakiż to idiota projektował plan miasta.

Wiatr zawiał i smród nasilił się do tego stopnia, że musiał zakryć twarz ręką.

Rynek był tylko zbieraniną skrzyń i klatek, z czego największe pełniły również rolę kontuarów, na których to porozstawiane były towary. Pęki lin, podarte łachmany i skóry, beczki, metalowe pręty, gwoździe, pióra, miedziane pucharki, mydła i perfumy.

Nie zwracał na to uwagi. Szedł dalej ciągnąc za sobą z wielkim trudem swojego karosza. „Byle do końca uliczki” – pomyślał, z trudem zbierając myśli.

Kilka dobrych minut, zajęło mu przebrnięcie przez rozwrzeszczały tłum. W miarę jak chaos rozrzedził się Liliecron poczuł, tak długo oczekiwaną ulgę. Szybko przemknął obok znajdującego się na rogu zamtuza o dźwięcznej i jakże klarownej nazwie „Dmuchawiec”. Nie chciał tracić czasu, wybrał, więc skrót – uliczkę obok tracących żółć murów.

Pod nimi na wiklinowej klatce siedział krasnolud. Posępnie spoglądał, skubiąc konopiastą brodę. Zobaczywszy posła, nagle chwycił topór i wybił się jak sprężyna.

– No, nareszcie kurwa jesteś…

 

***

Brechtesgaden stał i puszył się jak indyk. Naprzeciw niego siedział rotmistrz, oparty o marmurową studnię.

Krasnolud wyciągnął nagle z pod pazuchy dorodne, żółte jabłko i starannie je wypolerował. Nie namyślając się długo, wgryzł się w nie łapczywie.

– E…ee – wykrzywił się z niesmakiem, jak gdyby wgryzł się w cytrynę.

– Co się dzieje, Grass? – zapytał mężczyzna, w szkarłatnej kurtce.

– Cierpkie.

Jakub Liliecron leżał na brzegu fontanny. Cieplutka woda przyjemnie pluskała, wybijając z posążka przedstawiającego nimfę morską. Po krystalicznej tafli niczym malutkie statki, pływały żółte, już liście lipy.

– Nawet, owoc nie smaczny jak leży przy tym skur…tfu…

Nie zastanawiając nie długo wyrzucił nadgryzione jabłko i chwycił ceber. Zrobił delikatny zamach i chlusnął wprost na Everharda.

– Wstawaj, łajzo! Dosyć się na spałeś! Tera pora odpowiedzieć na parę pytań!

Oficer nie zdążył jeszcze oprzytomnieć, gdy nagle znowu dostał. Tym razem pustym cebrem.

– Nie tak ostro, Grass – rzekł Jakub Liliecron, z niechęcią wstając. – Masz jego torbę?

Krasnolud zdjął z siebie skórzany worek i rzucił posłowi. Torba była duża, ale lekka, z paskiem zdobionym złotą nicią i wielką, srebrną klamrą na której wygrawerowane było godło Wielkiego Księstwa Argardii.

– Nie wiem, po jakiego chuja, tak się afiszować, że jest się królewskim – powiedział ze zdumieniem, spoglądając w stronę rotmistrza, który jęczał z bólu. – Może po to by łatwiej lagą przez łeb, dostać. Wszak bandytów, tera nie brakuje.

– Co ty mówisz? – sarkastyczne gierki były jego ulubionymi, dlatego stosował je bardzo często. – Kto w praworządnym państwie, chciałby napadać na urzędników książęcych?

Liliecron odpiął torbę i zaczął ją wnikliwie przeszukiwać.

Gdy Everhard, oprzytomniał na dobre, zorientował się, że siedzi na bruku dziedzińca, obok marmurowej studni. Cały był skrępowany. Sznury i rzemienie, przechodziły mu od nadgarstków, pod pachami w stronę karku, dalej wokół bioder i na końcach stóp kończyły się tworząc wielki węzeł. Oddychał ciężko. Biała haftowana chustka, kneblowała mu usta, tak mocno, że nie mógł nawet ruszyć żuchwą. Próbował się podnieść, ale w żaden sposób nie mógł.

– Nie wierć się, bo dostaniesz jeszcze raz! To są te papiery – wskazał ręką świstki żółtego pergaminu, które poseł trzymał w dłoniach. – Te, co podpisywałem.

– Z tego wynika… hhmmy… że Grass Brechtesgaden, krasnolud, w dniu… podjął się skrytobójczego morderstwa na pośle cesarstwa Caeldonu, Jakubie Liliecronie w zamian za co dostał wynagrodzenie w wysokości tysiąca dwustu dukatów… ciekawe.

– A gówno, prawda bom nawet połowy nie dostał…

– Od knebluj go. Posłuchamy, co, jaśnie wielmożny hrabia Everharda de Magbe, ma nam do powiedzenia, na ten temat.

Z ciągnął mu chustkę z ust, a spod niej wylał się potok słów.

– Zdechniesz, karle w… – nie zdążył dokończyć, gdyż krępa i masywna, pięść, uderzyła go prosto w kość jarzmową.

– Nie tym tonem, pierdolony narcyzie, bo ci mordę tak rozwalę, że twoja rzyć będzie od niej ładniejsza!

– Dlaczego chciałeś mnie zabić? – zapytał Jakub, podchodząc bliżej, a jego cień zalał twarz Everharda.– Nie miałem okazji cie poznać, podczas mojej wszak kilkuletniej kadencji na stanowisku posła. Ale to przecież niczego nie tłumaczy. Także pytam skąd mnie znasz i dlaczego wynająłeś Grassa, żeby mnie zabił?

Milczał. Czarne długie włosy zasłaniały mu większą część twarzy. Drugą zaś jej część spowiła krwista, karminowa połać.

– Mówił, że robi to dla ratowania księstwa… z patryotyzmu… hehe… łeż nad łżami i łżą przetkane.

– Masz przełożonego? Protektora?

Cisza spowiła niewielki dziedziniec, na którym stali. Tylko gdzieś w oddali było słychać przejeżdżający wóz i grupkę bawiących się dzieci.

– Według mnie to powinniśmy go przypalić żelazem. Tedy więcej by nam wyrzekł – zarechotał Brechtesgaden. – Mój znajomy, Hieronim Alezan Cheval ma tutaj niedaleko kuźnie z pełnym wyposażeniem: zestawy kleszczy, imadeł, młotów, wszystko pierwsza klasa. A do tego palenisko. O, kurwa… jakie to jest palenisko. Żelazka w minutę nagrzewają się do czerwoności.

– Zgnijecie w więzieniu, kiedy dowie się o tym Karedon.

– Nasz przyjaciel – zaczął ironicznie – nic nie mówi. Zaś, kiedy już się odzywa, to tylko nam grozi, miast odpowiadać na zadane pytania.

– Ja jestem tego zdania, że wypadki chodzą po ludziach… Wręcz po nich depczą, że się tak wyrażę. Bandyci, wilcy, płatni mordercy, tacy najgorsi… Nawet taka studnia – pokazał na foremną, zbudowaną z marmurowych kloców bryłę – wystarczy, że się nieostrożnie przechylisz. I buch! Nie ma cię!

– Może jednak, powtórzę pytanie jeszcze raz. Kto i dlaczego, Everhard?!

Stanowczość w głosie Liliecrona, uświadomiła mu, że pyta po raz ostatni. Zaczął, więc kalkulować, rozważać wszystkie „za” i „przeciw”, realnie oceniać swoją sytuacje i możliwości wybrnięcia z niej. Lecz bilans okazywał się negatywny pod każdym względem.

Czuł się bezradny, zdominowany przez niemoc, której nie mógł przezwyciężyć niczym. Niczym oprócz szaleństwa.

Ale szaleńcem nie był.

Musiał, więc pogodzić się z własnym losem. Musiał pogodzić się z tym, że walczył i przegrał. W końcu zaczął mówić, bo tylko to mu pozostało.

– Ta unia nas zgubi. Pozbawi nas złotej wolności – mówił przez zęby, łamiącym się głosem – którą, cieszy się nasze księstwo od wieków. Dorobek wielu pokoleń, który osiągnęliśmy ciężką pracą i trudem, potem i krwią. Ta suka to wszystko zniszczy… zniszczy jednym pociągnięciem pióra… zmieni nasz kraj wolny i suwerenny w… byle prowincje w imperium nierządu i rozpusty.

– O czym on pieprzy? – zapytał poirytowany krasnolud. Jak większość krasnoludów nie lubił nie wiedzieć wszystkiego. Wszelkie niedopowiedzenia i dwuznaczności okropnie go drażniły, wzmagając agresje.

– Zaraz, ci to wyjaśnię, Grass, gdyż widzę, że nawet plotek, nie słyszałeś – powiedział Liliecron, składając dłonie. – Cesarz Vireddeg, wysłał mnie tutaj, jako swojego namiestnika. Mam w jego imieniu podpisać traktat, który doprowadzi do połączenia Argardii z Cesarstwem. Unia będzie miała charakter realny i wzmocniona ma być mariażem Flanca, syna Vireddega z księżną Majevianną – pomysłodawczynią i główną inicjatorką unii.

– Suka!

– Złota wolność, powiadasz… ahhh… piękna jest, ale mówiąc „nas” masz na myśli kogo? Kogo cesarstwo pozbawi złotej wolności? Konfederacje, do której należysz. Szlachtę – spasionych, obijających się darmozjadów, egoistycznych do szczytu możliwości. Czy w końcu zwykły lud – chłopów i rzemieślników, którzy z biedy wyrywają sobie nawzajem ostatnie kawałki chleba.

– Wszystkich!

Jakub Liliecron popatrzył jeszcze raz na świstek papieru, potem na mały dziedziniec i zamyślił się.

– Ja nie jestem serwilistą, wykonującym bezmyślnie każdą zachciankę Jej Wysokości, pochlebcą czekającym tylko na jej skinienie, by w mig przybiec i wykonać rozkaz, uprzednio przytakując. Ale buntownikiem też nie jestem. Pomyślałeś, że robie to dla prywaty, dla zapewnienia sobie korzyści, przywilejów, które niedługo po podpisaniu unii bym stracił, a tak nadal mogę się nimi cieszyć. Nie!

Ja zaangażowałem się w ten spisek, bo jestem patriotą!

Znowu zaczął się szarpać. Wił się próbując, odciągnąć się jak najdalej od studni.

– Jeśli nie ja, to ktoś inny – uspokoił się. – Jeśli nie zabiją ciebie, to wcześniej czy później, zabiją tą dziwkę.

– Wyniosłe słowa patrioto. A może zdrajco. Bo przecież tak nazywa się kogoś, kto dopuszcza się zdrady wobec władcy. Nieprawdaż?

– Nazywasz mnie zdrajcą, ale któż to jest zdrajca? Ten, co przysięga i kłamie. Ja nie przysięgałem przed tą wywłoką.

– To twoja definicja – odparł sucho. – Twoje kłamstwo.

Poseł kiwnął delikatnie głową w stronę Brechtesgaden.

A ten wiedział już, co ma robić. Złapał Everharda za kołnierz i podciągnął z powrotem do studni.

– Jak mawiał Wierszowid „Gdzie wióry lecą tam i głowa spaść musi”.

Topór leżący przy studni, nagle został poderwany. Ciężkie, berserkerskie ostrze syknęło w powietrzu. Everhard bacznie spoglądał, lecz sztywno skrępowany miał małe pole widzenia. Prawie nijakie. Nie mógł się obrócić, przekręcić, nie mógł zobaczyć, co się dzieje za jego plecami.

Mimo to wiedział.

Wiedział, że to koniec.

Nie mógł okiełznać kłębowisk myśli, które w mig się pojawiły. Myślał o wszystkim. I o niczym. Chciał umrzeć godnie, z honorem, ze słowami na ustach.

Nagle przypominał sobie słowa wiersza. Wiersza, który zapadł mu głęboko w pamięci, kiedy był on jeszcze zwykłym żołdakiem. Zaczął je więc recytować.

-Życie jest tylko przechodnim półcieniem! Nędznym aktorem, który swoją rolę…

Cios nadszedł szybciej niż się spodziewał. Zapadła cisza. A potem dźwięk bezwładnie upadającego ciała.

Ciężkie to czasy, w których zdrajca nie wie o tym, że jest zdrajcą – dokończył, trzymając topór ostrzem do siebie . – No, to co teraz zamierzasz z nim zrobić?

– Nic. Zapakuje go na mojego karosza, a potem zawiozę na zamek i oddam w odpowiednie „ręce”. Mam tylko nadzieje, że nie oprzytomnieje, tak szybko – przerwał, słysząc jak Everhard cichutko jęknął.

– Dzięki za wszystko, Grass. Teraz jestem twoim dłużnikiem.

– Nieee – odparł śmiejąc się – teraz to jesteśmy kwita.

 

Babie lato nadeszło nieubłaganie, a jego dni były cierpkie i matowe. Dla wszystkich.

 

Koniec

Komentarze

Opowiadanie jest chyba jakąś częścią większej całości. Dosyć zgrabnie napisane, łatwo się czyta. Ciekawa i nawet trochę poetycka nazawa Zamtuza "Dmuchawiec" sugeruje, że jest to lokal wyższej klasy, dla zasobniejszych klientów. Intryga trochę za bardzo skomplikowana ale ogólnie całkiem przyzwoity opek, zasługuje na 4. 

I równie szybko zgłuchł, wśród szmeru hołoty.
Zgłuchł? 
Stary pozszywany, płaszcz zwisał mu do ziemi 
Szalony przecinek
berserkerski topór
Jaki topór? Określenie cech postaci przez ekwipunek jest takie... no płytkie jest. 
notariuszem lub co najmniej sekretarzem
 Autorze, czy wiesz czym zajmuje się notariusz, a czy sekretarz? To brzmi jak kucharzem, a przynajmniej stolarzem. 
 Mimo to gości nie brakowało tu nigdy. Łotry, szubrawcy i mordercy załatwiali tu przekręty i intratne interesy, na porządku dziennym.
 
Źle zbudowane zdanie. Bełkotliwie. 
 bękarcia mina oficera znikła, a na jej miejscu pojawił się wyraz zdziwienia.
Jaka mina?
- Azaliż stara sentencja mówi - niespodziewanie wtrącił sekretarz, przerywając skrobanie piórem - vanitas vanitatum et omnia vanitas.  
Czyli jednak sekretarz (cudowne olśnienie) i w dodatku mówi po łacinie (a ta skąd tutaj?). Realizm świata przedstawionego kuleje. 
 Nazywasz mnie zdrajcą, ale ja mam honor. Bo któż to jest zdrajca? Ten, co przysięga i kłamie
No, to chyba jest kłamca, co przysięga i kłamie... Zdrajca nie musi być kłamcą. 
Resztę łapanki odpuszczam, może ktoś inny się tym zajmie. 

Tekst jest zwyczajnie nudny, w postaci jakiejś scenki rodzajowej. Zakończenie, niewiadomo czemu pogrubione i nieco od czapy. Lepiej już by brzmiało ,,I żyli dalej długo i szczęśliwie"... Masz problemy z interpunkcją, pojawiają się zbędne zaimki, czasami źle skonstruowane zdania i zapis. 
 

Ustosunkuje się do powyższej wypowiedzi, najkrócej jak potrafię. Przecinki „leżą” to fakt, słowo berserkerski jest niczym innym jak przymiotnikiem pochodzącym od słowa berserker, łaciny użyłem częściowo dla żartu, częściowo by nadać wypowiedzi sekretarza wyniosłości;

 

Nazywasz mnie zdrajcą, ale ja mam honor. Bo któż to jest zdrajca? Ten, co przysięga i kłamie – to jest parafraza cytatu z Makbeta, nie ja to wymyśliłem. Z resztą w kontekście inaczej to brzmi.

 

Przyszłym czytelnikom polecam patrzyć na powyższe opowiadanie właśnie przez pryzmat Makbeta (mam nadzieje, że ułatwi zrozumienie tekstu). Tak, właśnie Makbeta!

Niezły tekst, aczkolwiek przecinkologia leży i kwiczy. Acha, mi również nie pasowało słówko zgłuchł- nie znalazłem go w słowniku, a wszechwiedzące google zaproponowały zmianę. Jednak, wydaje się że było ono używane w niektórych dość starych wierszach i tekstach. Może zmiana nie była słuszna.

Cóż, nie poznałem, że to z Makbeta, ale teraz już tak- tam, ta definicja miała swoje znaczenie, tutaj nie. Łacina sama z siebie nie czyni niczego wznioślejszym, tym bardziej, że tutaj jest zupełenie niepotrzebna i niezrozumiała. Nie wiem też na czym miał polegać ów żart użycia jej. Nie czepiłem się przymiotnika, który notabene uważam w tym kontekście za nadużycie, a za funkcję, jaką miał spełnić w kontekście opisu postaci. 

Teks dobry, ale nie powalił mnie na kolana. Rzuciła mi się w oczy łacina i wulgaryzmy.

Przejrzałem, potem przeczytałem i ponownie przejrzałem --- nadal nie mam zdania... Poza tym nie łapię, o co tu chodzi, co ma do tego babie lato i mam wątpliwości, czy dzisiejsze wulgaryzmy wpisują się w tekst fantasy, umownie lokowanej w średniowieczu.

Pisząc o "babim lecie" miałem na myśli jego metaforyczne znaczenie. Babie lato, czyli inaczej złota jesień, w przenośni oznaczająca powolny, piękny koniec... ale zawsze koniec. W tym przypadku oznacza koniec suwerennych rządów księstwa, na rzecz niewoli w niby-unii zz cesarstwem.

Nowa Fantastyka