- Opowiadanie: Mika - Moritza dziwne przypadki

Moritza dziwne przypadki

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Moritza dziwne przypadki

– To ty! – Joseph Moritz, żwawy staruszek te słowa zakrzyknął na widok drugiego wiekowego jegomościa, leżącego niespokojnie w łóżku. Po prawdzie Moritz jest uczciwym Żydem polskiego pochodzenia, światowej sławy kardiochirurgiem, obecnie emerytowanym ale wciąż konsultującym trudne przypadki, natomiast jego rozmówca, Niemiec Heinrich Eiche, w szpitalu znalazł się z powodów zdrowotnych. Leży w łóżku i przypatruje się pomarszczonej twarzy, która wyraża nie ukrywaną złość, czy może nawet wściekłość.
– To ty! – Moritz jest uparty, dłonie mu drżą, poczerwieniał. Spogląda z obrzydzeniem na Heinricha, raz po raz podnosząc jego historię choroby, z niedowierzaniem czytając dane i sycząc dziko – Ty gnido! Ty przykry typie! Ty farfoclu!
– Pan wybaczy! – Eiche nie jest do końca przekonany czy rozpoznaje fizys profesora, wszak sam ma dziewięćdziesiąt lat, cierpi na wrzody, ma poważne problemy z nerkami no i oczywiście z sercem. Ten wiekowy człowiek mruży oczy i próbuje w twarzy nieznajomego osiemdziesięciolatka odczytać jakieś wskazówki – Panie profesorze, nie wiem skąd pan czerpie swą wiedzę, lecz farfoclem nie jestem, nie znam pana i twierdzę, że to zwykłe oszczerstwo i pomówienie. Wypraszam sobie!
Na te słowa Moritz wypuszcza powietrze, blednie a jego oczy błyszczą w nienawistnym spojrzeniu. W sali, małej i przesiąkniętej wonią sterylności, o ścianach białych i z dwoma łóżkami w przeciwległych kątach, nie ma nikogo poza nimi. Joseph podchodzi do drzwi i szybkim ruchem zamyka je, co przypłaca bólem w krzyżu. Znów podchodzi do łóżka, mężczyźni miarkują spojrzenia, Moritz opiera się na metalowej powierzchni, z której farba już dawno zeszła. Jego znakomicie skrojony garnitur uszyty przez krawca z Zurychu pomarszczył się i teraz wzgórza i całe łańcuchy fałd ciągną się po rękawach.
– Moritz. Moritz. Nic ci nie mówi to nazwisko, draniu niemyty ty? – Profesor znów się robi dziwnie czerwony i musi oddychać szybciej – Gnido ty, szubrawcze nieogarnięty!
– Nie wiem o czym pan profesor raczy mówić – odpowiada powoli i niepewnie Heinrich a jednak z jego mimiki można wyczytać, że w umyśle zaczyna mu kiełkować myśl. Powoli, ociężale, lecz wciąż rośnie i dojrzewa; Heinrich intensywnie przebiera dawno zapisane stronice pamięci i blednie. W przeciwieństwie do niego Moritz czerwienieje, jego twarz nabiera rumieńców jak gdyby od środka rozpalał go ogień i choć cieszył się znakomitym zdrowiem przez osiemdziesiąt lat, teraz osuwa się na ziemię pokwikując ospale, chwyta się za serce i ciężko wydycha powietrze. Eiche naciska przycisk znajdujący się zaraz przy swoim łóżku i po chwili drzwi do pokoju uchyla niska i przerażona pielęgniarka, która na widok konającego kardiochirurga wzywa pomocy niezwykle piskliwym głosem.
Okazuje się, że profesor miał zawał, szybka interwencja lekarzy ratuje życie i sytuację. Lekarz będący pacjentem wymaga opieki, tak więc musi pozostać w szpitalu. Jak na lekarza przystało, odmawia jakiejkolwiek diagnozy i sam ją sobie stawia, żąda też, by położono go razem z Eiche. Jak twierdzi, nadzwyczaj nerwowo wypluwając słowa, nie może zostawić pacjenta w potrzebie, zaś w głowie rodzi mu się myśl kusząca. To zemsta. Wraca więc na wózku do pokoju, pchany przez pielęgniarza i zostaje umieszczony nie dalej niż półtora metra od Eiche. Nie jest do końca przytomny, pacjenci spokojnie śpią i dopiero nad ranem, gdy słońce już wzeszło i zaczęło wpadać do pokoju, Moritz znów spogląda na Heinricha.
– Patrz co uczyniłeś, powtarzam, patrz co uczyniłeś. Nie pamiętasz czterdziestego czwartego, tej wioski, tej małej wioski pośród pól, gdzie pszenica rosła dookoła? Nie dość, że wtedy, tego pamiętnego dnia gdy byłeś młodym porucznikiem Eiche przyjechałeś do wioski, to teraz jeszcze przyprawiłeś mnie o zawał. Lecz ja się zemszczę! – tutaj profesor w geście zemsty unosi palec wskazujący jakby chciał dotknąć sufitu. Okazuje się to zbyt wielkim wysiłkiem więc teraz mówi szeptem – Tak jak pozbawiłeś życia mego ojca, Izaakha Moritza, uczciwego człowieka, ciężko pracującego Żyda, tak ja teraz dopilnuję, byś żywym stąd nie wyszedł. Pluję na Hipokratesa! – profesor by unaocznić te słowa splunął wprost na kołdrę.
Heinrich spogląda z niedowierzaniem. Przygląda się podstarzałemu profesorowi, widzi jak zawał wyrył na jego fizjonomii ślady i mówi łagodnie:
– Lecz przecież ja nie zabiłem nikogo – kończy zdanie z naciskiem na nikogo.
– Tak, tak, zawsze ta sama gadka, zawsze to samo wytłumaczenie. Ja nie zabiłem nikogo, to tylko rozkazy, to Hitler i jego banda, byłem ślepym narzędziem! Nie, mnie to nie przekona, co więcej nie myśl, że daruję ci twoje marne życie. Odliczaj jego kresu, spodziewaj się go w każdej chwili, nigdy nie zaznaj już spokoju! Niech ja cię tylko dosięgnę! – Moritz jest pewien swego, unosi się na łóżku, przewraca z wysiłkiem na bok, tak by lepiej widzieć swego wroga. Marszczy czoło, wyciąga prawą dłoń, chce sięgnąć jego szyi, lecz ten jest za daleko, przestrzeń pomiędzy łóżkami jest zbyt duża, Moritz nachyla się po czym spada z hukiem, jego ciało turla się na podłogę i przykrywa go kołdra owijając go niczym całun. Eiche naciska przycisk i pielęgniarka wchodzi po dłuższej chwili, niepewnie uchyla drzwi a jej pisk staje się bardziej donośny niż wcześniej. Heinrich wzdycha.
Tym razem profesor złamał rękę, co gorsza w dwóch miejscach, tę rękę którą chciał zabić swego oprawcę a teraz wisi w gipsie uczepiona o stelaż. Jakby na złość przy upadku doznał lekkiego wstrząśnienia mózgu. Pomimo tych przykrych zdarzeń Moritz jest spokojniejszy. W głowie kłębią mu się tysiące myśli, pomysły na wyrafinowaną śmierć jaką zada temu okrutnemu Niemcowi. Tymczasem Eiche się odzywa:
– Pan postradał zmysły, nikogo nie zabiłem owego dnia, nikogo nie zabiłem również później. Nie wiem skąd pan ma takie bzdurne pomysły, one pana kompromitują, profesorze.
Cyjanek, cykuta, arszenik, wszelkie przestarzałe trucizny wypełniają głowę Moritza. Spogląda na Eiche mrużąc oczy:
– Tak? Tak twierdzisz morderco? Co żeś więc uczynił z mym ojcem, co go wywiozłeś z wioski, co to na oczach wszystkich mieszkańców został ujęty przez ciebie i tych dwóch knypków?
Heinrich z niedowierzaniem kiwa głową.
– Jakże to, ojciec się z panem nie skontaktował, profesorze?
Moritz śmieje się jakby usłyszał dobry dowcip, po czym milknie i z powagą wpatruje się w Eiche:
– I jeszcze mnie obrażasz, sugerujesz, że z zaświatów miał się odezwać? Jestem Żydem, nie Chrześcijaninem, nie zapominaj, my nie wierzymy w takie banialuki.
– Przecież pańskiego ojca wywieźliśmy, właśnie tego słonecznego dnia w czterdziestym czwartym, to był jedyny sposób, by móc go uratować. Były rozkazy i gdyby wtedy nie zniknął, musielibyśmy przeszukać cały dom, aresztować jego i pana, pańską matkę, braci i siostrę. A tym sposobem udało się go uratować, wywieźliśmy go, zapakowaliśmy w pociąg, dostał fałszywy paszport i wyjechał. Pisał do mnie potem, ciągle się posługiwał nowym nazwiskiem, osiadł w Izraelu.
– Łżesz, łżesz, każde twoje słowo jest kłamstwem. Jesteś jak Szatan, mamisz mnie i twierdzisz coś, co nie może być prawdą. Ojciec kochał mnie i całą rodzinę, z pewnością pomógłby nam, sprowadził do siebie, nie zostawił nas samych na pastwę nazistów i komunistów.
Eiche milczy i myśli nad czymś długo. Przełyka głośno ślinę, pokasłuje.
– Widzisz, drżysz, drżysz bo nie znasz dnia ani godziny. Te kłamstwa o mym ojcu… – podejmuje wątek Moritz.
– Profesorze, muszę profesorowi coś powiedzieć.
– Mów, lecz i tak nie uwierzę w twe słowa.
– Jestem Żydem.
– Możesz być nawet Egipcjaninem – profesor znów unosi dłoń ale szybko się powstrzymuje – Żydem? Ty Żydem? Niemiecki morderca Żydem? Zdrajca!
– Owszem. Jestem synem Izaakha Moritza, jego dzieckiem z czasów, gdy jeździł w interesach do Berlina. Spotkał tam moją matkę, Gertrudę Eiche, słynną pianistkę. To był przelotny związek, romans. Urodziłem się w tysiąc dziewięćset dwudziestym, matka zostawiła mi swoje nazwisko, ojciec nieznany. Lecz tata odwiedzał nas później. On nigdy w gruncie rzeczy nie kochał pańskiej matki, profesorze. Był z nią, gdyż tak mu nakazał rabin. Płodził jej dzieci, gdyż grzechem byłoby, gdyby tego nie czynił. Profesorze, być może jestem bękartem, lecz to pan jest niechcianym dzieckiem swojego ojca. Nie skontaktował się z wami, ponieważ do Izraela ściągnął moją matkę, jego żonę na stare lata. Przeklinał swój stary związek, przeklinał swoją zrzędliwą żonę i dzieci, przez które nigdy nie dorobił się majątku, bo wasze wychowanie i utrzymanie kosztowało go fortunę.
– Jak śmiesz! Ty diable! Ty karaluchu! Nawet jeśli jesteś moim bratem, to muszę stwierdzić, że jesteś niewychowanym chamem! Jak śmiesz tak mówić o mojej świętej pamięci matce! Ona kochała ojca!
– Kochała jego pieniądze, naprawdę kochała go moja matka, znacznie zresztą zamożniejsza niż on, kupiec z Polski. Umarli razem, szczęśliwi.
Moritz jakby coś liczył, porusza ustami ale nie wypowiada głośno słów. Dopiero po dłuższym namyśle odzywa się, jego głos jest spokojny i przeciąga sylaby:
– Ach, tak? Bracie, powiedz mi, powodziło się mu przynajmniej na koniec życia?
– Tak, otworzył firmę handlującą futrami. Z początku wszyscy uznali to za pomysł głupi i idiotyczny, po cóż są bowiem futra w Izraelu, któż będzie je nosił na pustyni. Lecz on się niczym nie przejmował, sprowadzał je ze Związku Radzieckiego i otworzył sklep w Jerozolimie. Wkrótce wszystkie jerozolimskie kobiety zapragnęły mieć futra, były bowiem tak piękne i szykowne. Ich mężowie rwali pejsy i jarmułki spadały im z pobożnych głów, lecz one zaczęły się ścigać, podążać za modą i wkrótce każda kobieta w Izraelu miała w szafie przynajmniej dwa futra z przedsiębiorstwa ojca. Gdy uznał, że rynek się nasycił przerzucił się na stylowe parasolki, ładne kozaki, stał się swoistym dyktatorem mody, by pod koniec życia zdradzić swój największy sekret.
– Przyznał się, że ma inne dzieci? – Moritz ze wzruszeniem pociągnął nosem. Łza już miała spłynąć po jego policzku.
– Nie, przyznał się, że nie jest Żydem, tak samo jak Żydówką nie była twoja matka. Była Polką, adoptowała ją i wychowała żydowska rodzina, wszyscy myśleli, że ma takie korzenie. Twój ojciec był gojem, także Polakiem o włoskich korzeniach, przyjął jednak nazwisko sugerujące inne pochodzenie. Tylko moja matka była Żydówką. Na dwa lata przed śmiercią ojciec przeniósł korporację do Włoch, tam zrobił karierę jako twórca imperium odzieżowego. Jako jedyny spadkobierca odziedziczyłem cały majątek.
Profesor godzi się szybko z myślą, że żył oszukiwany, że całe jego życie było mistyfikacją, że w gruncie rzeczy jest Włochem i dobrym Chrześcijaninem. Gdy uporządkował w swojej głowie kwestie pochodzenia, z naciskiem mówi:
– Jestem ostatnim żyjącym dzieckiem mojego ojca, ostatnim z tej linii. W związku z tym musisz mi oddać połowę udziałów w firmie.
– Niestety – Eiche wzdycha ciężko – To niemożliwe. Dwa lata po śmierci ojca okazało się, że miał on brata, zjawił się znikąd i od razu podważył testament. Zasugerował, że nie jestem wcale synem swojego ojca, wręcz przeciwnie. Poszedł do sądu i wygrał. Zostałem z niczym.
– Jak to, a twoja matka? Nie potwierdziła związku z ojcem?
– Potwierdziła lecz przyznała również, że tata był bezpłodny. Usilnie starali się o dzieci i nic z tego nie wychodziło. Pewnego dnia przespała się z polskim oficerem nazwiskiem Kazimierski i to on był moim prawdziwym ojcem.
– Kazimierski?! – oczy Moritza błyszczą tak samo groźnie jak na samym początku.
– Tak, Kazimierski, przyjechał do Berlina jako wysłannik rządu. Wysoki, przystojny brunet, nieco podobny do taty. Tak więc mój prawdziwy tata był dobrym zamiennikiem, zaś rzeczywisty tata niczego się nie spodziewał i był przekonany, że jestem jego potomkiem. Biedak, ale wybaczyłem matce.
– Milcz kapucynie! – profesor jest nad wyraz oburzony – Kazimierski, ta gnida!
– Gnida?
– A jakże! Przyjaciel matki! Zawsze był blisko, gdy tata wyjeżdżał w interesach do Berlina. Zawsze! Nie odstępował jej na krok! Wuj Kazimierski, oficer Wojska Polskiego, ułan i zatraceniec! Padalec! Sodomita!
Eiche, Żyd polsko-niemiecko-włoskiego pochodzenia, z ciekawością spogląda na Moritza i pyta z zainteresowaniem:
– Bracie?!
– Milcz Żydzie! – odpowiedział znany profesor kardiochirurgii, Polak włoskiego pochodzenia, dobry chrześcijanin – Pojednania nie było!

Koniec

Komentarze

Hehe. Zakręcone to trochę. W pewnym momencie pogubiłem się nieco w tych wszystkich rodzinnych relacjach:). Rady, co do technicznych spraw: rób spacje po myślnikach oraz popracuj nad zapisem dialogów, bo zauważyłem kilka błędów. Pozdrawiam

Mastiff

Dziękuję za komentarz! :) Odnośnie myślników - poprawione. Mam jakiś kłopot ze wstawianiem i formatowaniem tekstu. Pierwotna wersja miała wydzielone akapity, wcięcia w pierwszym wierszu a po zakończeniu edycji to wszystko zniknęło (w sensie entery i tabulatory), przy okazji zjadając owe spacje po myślnikach. Uratować mi się udało przynajmniej spacje ;)

Dla mnie bomba. Ubawilem się czytając to opowiadanie. Bardzo dobrze napisane, a relacje rodzinne po prostu rewelacja. 

Dziękuję bardzo, cieszę się, że opowiadanie może się podobać :)

Nieźle pogmatwana historia, ale z sensem :D Chyba... jedyne, co mi przeszkadzało, to mieszanie czasu przeszłego z teraźniejszym, raz jest "wzdycha", raz "pociągnął nosem" albo "odpowiedział" - trzeba to trochę dopracować, bo w trakcie czytania bardzo razi. Który czas wybierzesz - decyzja należy do ciebie :) Ale z teraźniejszym trzeba uważać.

Fakt i to dość niewygodny, bo starałem się wyplenić tę mieszankę podczas poprawiania ale jak widać przeoczenie stało się moim darem ;)

Brakuje wielu przecinków, a w niektórych miejscach jest wedlug mnie zły szyk - przeczytaj sobie tekst na głos pod tym kątem. Postawienie na taką, a nie inną, stylizację i na czas teraźniejszy, było dość odważnym pomysłem. Efekt jest nienajgorszy, ale wymaga jeszcze porządnego dopracowania (przykładowo wspomiane przez Dreammy mieszanie czasów - teraźniejszy to zdradliwa bestia). Jeśli chodzi o styl, to pierwsza połowa tekstu wydaje mi się mniej dopracowana.
Nie widzę tu fantastyki.

Zakręcona historia, będąca właściwie rozbudowaną anegdotą, ale poprowadzona umiejętnie, tak aby na koniec móc się szczerze uśmiechnąć. Podobało mi się, choć jak już zaznaczyłem wyżej, musisz jeszcze trochę popracować nad tym opowiadaniem.

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka