
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Tebullon leciał spokojnie przez ziejącą czernią kosmiczną przestrzeń. Było pusto. Żadnych gwiazd, planet. Żadnych błysków, wybuchów, mgławic, czarnych dziur. Gdyby ktoś zrobił zdjęcie sunącemu Tebullonowi, można by go spokojnie pomylić z łodzią podwodną, przemierzającą najgłębsze otchłanie oceanu. Przestrzeń wokół pojazdu wiała monotonią. Za to na pokładzie działo się sporo.
– Kurwaaaaaaaaaaaaaaa, pomocyyyyyyyyyyyyyyyy! – krzyknęła przeraźliwie Katrina Maiev, drugi kapitan najemnego transportowca Tebullon.
Rodryk Crawler, pierwszy kapitan, a zarazem właściciel Tebullona, załadował baterię, ustawił maksymalną moc ognia i oddał serię strzałów w kierunku zbliżających się zombie. Biały laser rozorał hordę wrogów, rozrzucając ich na szybę mostka, na podłogę, ścianę pojazdu. W powietrzu zawisł smród spalonego ciała.
– Co… co to ma być? – Rodryk Crawler z trudem łapał oddech.
– Panie kapitanie kochany, nie wiem. Naprawdę nie wiem. Wychodzi, że atak zombie – odpowiedziała Katrina, podnosząc się z ziemi. – Albo wściekniętych, przegniłych ludzi.
– Tak, jakby to akurat robiło różnicę. Pytam się o wszystko! Najpierw Anastazja utonęła w łazience, która samoczynnie, aż po sufit, wypełniła się wodą, potem z ładowni wyleciały kruki i zadziobały połowę personelu technicznego, a teraz żywe umarlaki – powiedział kapitan, wskazując na powyginane zwłoki. – Co się dzieje?
– Nie wiem, panie kapitanie kochany. Kurwa, nie wiem.
Rodryk uruchomił skaner i wpisał kod, pozwalający maszynie zidentyfikować członków załogi.
– Z czterdziestu ludzi zostało nam dwadzieścia siedem osób – Kapitan śledził z niedowierzaniem wyświetlające się dane. – I… – urwał, zbliżając twarz do ekranu skanera – wśród ofiar są same kobiety. Zostałaś tylko ty, Melisa i Vera. W dodatku, straciliśmy zupełnie łączność. System identyfikuje tylko najbliższą przestrzeń i zapisane obiekty.
– Ostro. Co robimy, panie kapitanie kochany?
– Zebranie. Zwołaj wszystkich.
* * *
W sali konferencyjnej Tebullona zgromadził się cały personel. Męska część zespołu była albo niewyspana, albo pokaleczona. Melisa siedziała w pierwszym rzędzie, obejmując szlochającą Verę. Członkowie kapitanatu: Katrina Maiev i Tomasz Grosser, stali z grobowymi minami tuż za podium. Obok siebie wyglądali dosyć zabawnie– ona wysoka, krótko obcięta, o ostrych rysach twarzy, on niski, w okularach, przypominający szkolnego kujona.
Rodryk Crawler uzmysłowił sobie, że wokół niego dzieje się coś, czego do końca nie rozumiał i coś, co stanowiło śmiertelne zagrożenie dla załogi. Mając tę świadomość, nie mógł przebierać w półśrodkach i zwodzić zespołu.
– Teraz, kiedy już wiecie, jakie są efekty ostatnich wydarzeń – powiedział z mównicy do zebranej grupy – czas, abym przedstawił plan działania, który podjęliśmy z kapitanatem. Po pierwsze, wszyscy noszą ze sobą broń. Zawsze. Po drugie, wszyscy piloci są gotowi na każde zawołanie. Wyłączamy autopilota, zwiększamy prędkość. Musimy jak najszybciej dostarczyć wieziony towar na Marcus IX i wylądować. Dalsze przebywanie w przestrzeni jest dla nas niebezpieczne.
Po pomieszczeniu rozległ się pomruk niezadowolenia. Ktoś wyszedł, ostentacyjnie trzaskając drzwiami.
– Nazwisko uciekiniera podacie mi później. Możecie mu przekazać, że odbywa z nami ostatni lot. Sytuacja jest skrajnie niebezpieczna, nie możemy pozwolić sobie na humory. Po trzecie – kontynuował kapitan – łącznik Vera i pokładowa Melisa za godzinę wsiadają do kapsuły i odlatują na najbliższą planetę z pokładowym Borgiem. Jak na razie, giną wyłącznie kobiety, co wskazuje na pewną zależność. Z damskiego personelu, zostanie tylko członek kapitanatu, drugi kapitan Katrina Maiev. Niezależnie od niebezpieczeństwa, stosujemy zasadę kapitan zawsze jako ostatni opuszcza statek.
– Panie kapitanie… – przerwał nieśmiało jeden z techników.
– Nie przerywać. Poza tym…
– Panie kapitanie… Kapsuły się wystrzeliły.
– Słucham?
– Kapsuły się wystrzeliły jakieś pół godziny temu. Nie mamy żadnej szalupy ratunkowej.
– Jak to wystrzeliły się?! – krzyknął, milczący dotąd Tomasz Grosser. – Nie pieprzcie mi tutaj głupot! Przecież można sprawdzić, do kogo należał kod aktywujący szalupy.
– W tym właśnie problem… kodu brak. Wygląda na to, że wystrzeliły się same, bez wpisywania szyfru do programu. Jakby zwariowały.
Ludzie zaczęli rozmawiać między sobą, z każdą chwilą robiło się coraz głośniej. Vera wybuchnęła płaczem, Melisa ukryła twarz w dłoniach.
– Spokój! – ryknął Rodryk.
Gwar ucichł natychmiast. Dało się słyszeć ciche łkanie łącznik Very. Ktoś z drugiego rzędu nerwowo przełknął ślinę, ktoś chrząknął. Wszyscy wpatrywali się w kapitana.
– Każdy z was, kto straci głowę, może ją naprawdę stracić, uświadomcie sobie to wreszcie. Wobec zaistniałej sytuacji, wszyscy lecimy na Marcus IX. Praca przede wszystkim. Od razu przypomnę, że decyzja jest zgodna z umową. Członek załogi ma obowiązek chronić przewożone dobra, nawet z narażeniem się na niebezpieczeństwo osobiste. Nie chcę słyszeć więc żadnych protestów, czy narzekań. Wyjątek stanowi łącznik Vera, która ze względu na zły stan samopoczucia może odpocząć. Wcześniejsze dwa postanowienia stosuje się. Jakieś pytania?
– Skąd wzięła się woda, kruki i, ekhem, umarli, panie kapitanie?
– Nie wiem. Będziemy to ustalać.
– Co zrobić z ciałami poległych, panie kapitanie?
– To, co do tej pory. Zawinąć w płótno i złożyć do pustych skrzyń.
– Kiedy zostanie naprawiony system łączności?
– Pytajcie techników. Czy są jeszcze jakieś pytania? Nie ma? W takim razie rozejść się.
Załoga, oprócz Katriny Maiev i Tomasza Grossera, wyszła z pomieszczenia.
– Jakieś pomysły, o co może chodzić? – rzucił Rodryk. Głos miał zachrypnięty, słaby. Mówił powoli. – Widzicie jak jest, ludzie już wariują.
– To na pewno nie jest normalne. Aż strach pomyśleć co będzie po zombich – powiedział Tomasz, siadając przy niewielkim stole.
– Proszę was o radę, nie o dywagacje na temat przyszłości – odparł zirytowany kapitan, dosiadając się do Grossera. Wskazał Katrinie wolne krzesło. – Czemu giną tylko kobiety? Skąd biorą się te cholerstwa? Co z kapsułami? Co z uszkodzonym nadajnikiem i utratą łączności? Skąd to wszystko? Hmm?
– Szalupy mogły się wystrzelić na skutek błędu w systemie, panie kapitanie kochany, a nadajnik psuł się od jakiegoś czasu. Nie raz siadały już połączenia. W końcu się rozjebał.
– Co z resztą?
– Nie wiem, panie kapitanie kochany. Nie mam pomysłu – szepnęła Katrina, kręcąc głową. – To takie… paranormalne.
– A może – zaczął nieśmiało Tomasz – a może, to ma jakiś związek z przewożonym towarem? Wiem, to głupia hipoteza…
– W obecnej sytuacji nie możemy wybrzydzać. Mów dalej.
– Na Marcus IX mieszkają głównie Alamici, a dwie trzecie z nich to znachorzy, wróżbici, astrolodzy albo wiedźmy. Kto wie, co kazali nam przywieźć?
– Ja wiem – powiedział Rodryk. – Zioła i książki. Nic więcej, dokładnie przejrzałem towar. Zły trop.
– A pan ma jakiś pomysł, kapitanie?
– Niestety nie.
Siedzieli przez chwilę w milczeniu. Rodryk Crawler, odkąd pamiętał, pracował. Najpierw, będąc jeszcze dzieciakiem na farmie ojca, potem, jako woźny w sądzie, grabarz, roznosiciel gazet, sprzedawca w sklepie. W końcu zajął się instalacją systemów pokładowych, a po jakimś czasie, z zaoszczędzonych pieniędzy kupił pierwszy statek. Trzy lata później był już kapitanem Tebullona i szefem małej firmy transportowo-kurierskiej. W życiu Rodryka nie było miejsca na zabawę, czy beztroskę. Zawsze odpowiadał za kogoś, lub za coś i zawsze nad wszystkim panował. Nie mógł sobie pozwolić na odpoczynek. Teraz, kiedy sytuacja wymykała się spod kontroli, a otaczająca rzeczywistość przesiąkła mieszaniną absurdu oraz niebezpieczeństwa, czuł się zagubiony. Kapitan Tebullona, zwyczajnie, nie wiedział co powinien robić. Rodryk wyciągnął się na krześle, przetarł zmęczone oczy. Chciał odpocząć od pracy. Może zrobić coś zwariowanego? Zrealizować jakieś marzenie, puścić wodze fantazji, poddać się własnym pragnieniom, przestać tłumić uczucia. Mimo, że dorobił się pieniędzy i spełnił na wielu płaszczyznach, wiedział, że coś w życiu przegapił. Ocknął się z rozmyślań, uświadamiając sobie, że to nie pora na analizę własnej egzystencji.
– Kiedyś babcia opowiadała mi, że każda cząstka wszechświata stanowi odrębny byt. Kiedy cząstek jest dużo, tworzą jedną całość– kamień, człowieka, trawę. Babcia mówiła, że nicość też jest takim tworem. Cholera, może tak właśnie wygląda życie pustki, przez którą lecimy? Może bawi się nami? – zapytała Katrina, spoglądając na członków kapitanatu. Pod oczami kobiety widniały ciemne smugi. Stłumiła ziewnięcie zewnętrzną częścią dłoni. Widać, zmęczenie powoli udzielało się wszystkim.
– Nic to – westchnął Rodryk Crawler, pozostawiając pytanie bez odpowiedzi. Nie zwołał zebrania, aby wysłuchiwać opowieści o czarach i złośliwych otchłaniach – Tak, czy siak, musimy jak najszybciej dolecieć na Marcus IX, oddać transport, odnowić zapasy, naprawić statek, poinformować rodziny zmarłych.
– I spędzić parę dni na składaniu zeznań w Międzygwiezdnej Prokuraturze. Przeklęte procedury – dodał Tomasz.
– Dura lex, sed lex. To nie problem. Natomiastobawiam się buntu załogi. W czasie lotu się nie odważą, ale jak wylądujemy, kto wie. Gdzie na Marcus IX skompletujemy zespół?
Tomasz zrobił smutną minę, Katrina stęknęła.
– Jakby coś wam przyszło do głowy, będę na mostku. Idźcie się przespać, potem ktoś mnie zmieni. Na razie.
Kapitan szedł szerokim, półokrągłym korytarzem. Załoga zdążyła uporządkować większość zniszczeń i pozostałości po dziwnych atakach. Spod ścian zniknęły przegniłe zwłoki, ciała zabitych oraz martwe ptaki. Podłoga lśniła metalicznym połyskiem, teraz już bez domieszki czerwieni. W miejsce wyłamanych zamków i wyrwanych płytek ściennych, wstawiono nowe. Wszystko, przynajmniej wizualnie, wracało do normy. Na twarzach ludzi rzadko malował się strach, częściej znużenie i przygnębienie. Snuli się jak cienie, przechodząc obok siebie bez słowa. Senny nastrój udzielił się również Rodrykowi. Kapitan skontrolował sytuację na mostku, poprawił nakres drogi. Jeden z pilotów zgodził się czuwać nad przebiegiem lotu. Rodryk skierował się w stronę kajuty. W myślach leżał już w wannie, na zmianę napełniając ją to zimną, to ciepłą wodą, żeby potem czysty i pachnący położyć się do miękkiego łóżka.
– Dobrze mówili na mostku, że tutaj pana znajdę, kapitanie – zaczepił go Tomasz przy drzwiach sypialni. – Panie kapitanie, miałbym prośbę do pana.
– Słucham? – Rodryk starał się ukryć zirytowanie. Z chęcią przyjmował petycje współpracowników, ale życzliwość przegrywała w konfrontacji z potrzebą krzty wygody.
– Chciałbym, kiedy tylko przylecimy na Marcus IX, na jakiś czas zrezygnować z pracy i po przesłuchaniu w prokuraturze, oddalić się.
– Jestem zaskoczony. Skąd taka decyzja? Wiesz, że zostawisz mnie w ciężkim położeniu.
– Jestem chory na raka – oznajmił krótko Tomasz Grosser. – Właściwie umierający. Nie mówiłem o tym wcześniej, nie chciałem robić problemu. Być może chciałbym dokończyć kilka spraw, które porzuciłem. Może zdecyduję się poszukać nowych lekarzy, albo ładnego miejsca na pochówek. Nie wiem.
Mimo szybkiego rozwoju medycyny w ciągu ostatnich dziesięcioleci, mimo dostępu do nowych technologii i surowców, eksploatacji kosmosu oraz spektakularnych odkryć w dziedzinie biologii, rak pozostał chorobą, która nadal dziesiątkowała ludzkość. Cała gama chorób nowotworowych rozprzestrzeniła się wraz z rasą ludzką na innych planetach. Wszędzie tam, gdzie ludzie próbowali miłosnych zapasów z przedstawicielami pozaziemskich cywilizacji i gdzie zaszczepili swój styl życia, prędzej czy później rak atakował i zabijał. Niektóre istoty okazywały się być odporne na te, czy inne guzy, ale lekarstwa na chorobę nikt nie wynalazł.
– Tomaszu, rozumiem twoją decyzję i szanuję ją. Nie zamierzam sprawiać ci problemów, jakoś sobie poradzę. Nie mam wyboru – Rodryk uśmiechnął się słabo. – Życzę ci powrotu do zdrowia. Wiedz, że możesz na mnie liczyć. Zawsze.
– Wiem, panie kapitanie, dziękuję. Teraz, jeśli pan pozwoli, pójdę się przespać.
– Tak, każdemu przyda się sen. Dobranoc.
– Dowidzenia, panie kapitanie.
Rodryk usiadł na łóżku. Myślał o ostatnich wydarzeniach, o swoim życiu, o nowotworze Tomasza. Zdziwił się, jak bardzo zasmuciła go wiadomość o chorobie trzeciego kapitana. Co prawda, Rodryk zdążył dosyć dobrze poznać Tomasza i zżyć się z nim, ale zawsze utrzymywał dystans w rozmowach, a ich relacji nie można było nazwać przyjacielską. Pewnie to przez nieprzewidywalność Tomasza– ciężko mieć pełne zaufanie do kogoś, kto niby jest spokojny i opanowany, ale ni z gruszki ni z pietruszki potrafi zrobić awanturę podwładnemu za byle niedopatrzenie. A może nie chodziło o nagłą zmienność? W jednej chwili, do kapitan Tebullona dotarło, że nie ma przyjaciół. W ogóle. Ani jednego. Posiadał pracowników, partnerów w interesach i dawnych znajomych, ale nikogo nie mógłby nazwać przyjacielem. Rodryk pomyślał, że gdzieś tam, na innych planetach, toczy się życie, w którym mógłby brać udział. Mógłby z kimś śmiać się, kochać, martwić, oglądać filmy, chodzić na spacer, płakać, przeżywać przygody. Tebullon coraz bardziej przypominał więzienie. Szare macki samotności oplotły serce Rodryka Crawlera, sunąc coraz wyżej, aż dotarły do mózgu.
– Sam – odezwał się sam do siebie Rodryk. – Jestem sam.
Słowo pobrzmiewało w głowie kapitana. Siedział wpatrzony bezmyślnie w podłogę, zapominając o kąpieli, otaczających problemach. W końcu zasnął.
* * *
Rozmazana szarzyzna spłynęła kolorami. Pojawiały się nieśmiało, w postaci niewielkich plamek, lecz bardzo szybko zaczęły nabierać ostrości, formować jeden obraz. Barwy zalewały przestrzeń, aż nastąpił prawdziwy wybuch kolorytu. Obfitość odcieni poraziła oczy Rodryka, musiał odwrócić twarz. Kiedy siatkówka przywykła do natężenia kolorów, spostrzegł, że znajduje się w niewielkim pokoju. Słyszał miękkość pod stopami, widział delikatny zapach jaśminu, falujący spokojnie w eterze. Od synestezyjnych przeżyć Rodryka rozbolały skronie. Spoczął na wygodnym łóżku. W pomieszczeniu był ktoś jeszcze.
– Hej, miło mi, że przyszedłeś.
Głos należał do kobiety. Zdawał wydobywać się z czaszki, wchodząc do uszu, głaskał je delikatnie.
– Ja śnię.
– Sen to tylko kolejna sceneria, tyle, że bardziej plastyczna. O, popatrz.
Rodryk poczuł, że wnika w łóżko. Jedwabne tkaniny zaczęły go wciągać. Wtapiał się w przyjemną lekkość, dając się otoczyć gładkim włóknom. Pływał w odprężeniu, dryfował pośród gęstego relaksu. Było tak dobrze…
– Widzisz, Rodryku? Każdy zasługuje czasem na odpoczynek. Potrzebujesz tego.
– Tak, potrzebuję… ale jeszcze nie teraz. Muszę najpierw…
– Nie – przerwał łagodnie głos. Rodryk poczuł palec na ustach. – Zbyt długo odkładałeś to, co ci się należy. Potrzeby realizuje się przez działanie, nie myślenie o nich.
Kapitan nic nie odpowiedział. Zaciągnął się, pozwalając, by słodka woń przyćmiła zmysły.
– Jesteś taki samotny Rodryku. Obawy, powiedz mi o swoich obawach..
– Duszno – powiedział Rodryk, krztusząc się powietrzem– Moje życie jest strasznie duszne. Mam dosyć odpowiedzialności i – Przełknął ślinę – i innych takich. Na przykład…
– Odetchnij.
Odetchnął. Wypuszczał oddech powoli. Wstyd, skrępowanie, powaga, duma uleciały wraz z ostatnim tchnieniem.
– Stoisz u bram, za którymi można znaleźć pragnienia, te najskrytsze, te odkładane na przyszłość, czy dawno zapomniane.
Kapitan chwycił za drzwi, zaparł się i szarpnął. Szarpnął raz, drugi, trzeci, czwarty. Coraz szybciej. Czuł przemożną chęć dostania się do środka, uwolnienia tego, co jest za wrotami. Kiedy podwoje drgnęły lekko, pociągnął je z całej siły.
– Co tam jest?
– Ja, szczęśliwy, z kimś się bawię, nie ma pracy.
– Co jeszcze?
– Piję piwo.
– Gdzie chciałbyś być?
– Lubię ciepło. Jakaś ciepła łąka.
– Marzenia, więcej marzeń.
– Dom, mam dom. I psa. Ale nie na Ziemi, jakaś mniej zaludniona planeta.
– Co jeszcze?
– Płaczę, kiedy chcę i śmieję się, kiedy chcę.
– Czego pragniesz?
– Poszaleć. Okraść króla Marsa II, nasikać do jedzenia nieznajomemu, puszczać mydlane bańki, jechać rowerem pod prąd.
– Czego pragniesz?!
– Kobiety, dotyku… łóżko… dawno się nie kochałem.
– Kto ci się podoba?
– Łącznik Vera mi się podoba.
– Kto?
– Vera.
– Na co czekasz? Szybko. Szybko!
Rodryk obudził się i zerwał z łóżka. Rozpędzony nie zdążył złapać za klamkę, uderzył barkiem w zamknięte drzwi. Otworzył je, wypadł na korytarz. Załoga biegała chaotycznie, jeden z techników wymiotował pod nogi, wołano o wsparcie. ,,Gdzie jest Vera? Gdzie ona jest?". Ktoś przeklął tuż nad uchem kapitana, ktoś wpadł na niego, prosząc o pomoc. ,, Jej pokój… numer… 23? Tak… pokój numer 23". Kapitan Tebullona odepchnął dwóch pokładowych, stojących w przejściu do kompleksu sypialni. Biegł, mijając przerażonych ludzi. Krzyki, wrzaski, nawoływania wraz z jedną myślą, która teraz zaprzątała umysł, tworzyły ogłuszający kolaż dźwięków. ,, Musi być w pokoju, muszę się z nią… Muszę!".
– Panie kapitanie! – zawołał jeden z pilotów, chwytając go za rękaw koszuli. – Szybko, znowu atak, potrzebujemy pomocy!
Rodryk nie zwrócił uwagi na członka załogi, pobiegł przed siebie. ,, Pokój numer 18, 19, 20. Gdzie jest 21? Jest. 22, 23. ". Przed kajutą numer 23 było tłoczno. Trzech uzbrojonych pokładowych opierało się o ścianę, co chwila wyskakując i oddając strzał. Rodryk przepchnął się przez tłum, stanął naprzeciwko wąskiego wejścia do sypialni. W pomieszczeniu, wokół szafy, rosła ogromna roślina. Twarde, ciemnozielone pnącza oplatały mebel, a także kilka innych sprzętów. Tuż pod sufitem, między silnie rozłożystymi łodygami, unosiła się pełna ostrych kłów paszcza, przypominająca najeżony szpikulcami kwiat muchołapki. Na jednej z falujących groźnie macek wisiała Vera. Dziewczyna szarpała się we wszystkie strony, piszczała i płakała. Rodryk oprzytomniał. Wyciągnął pistolet, przeładował, wymierzył w uzębiony kwiat. Podłużna paszcza odchyliła się, po czym wystrzeliła do przodu, kłapiąc tuż przed nosem kapitana. Rodryk upadł na ziemię, upuszczając broń. Wyczołgał się z kajuty.
– Kazałem przynieść coś do cięcia – powiedział jeden ze strzelców, pomagając mu wstać. – To bydle jest odporne na laser!
Przybiegło dwóch ludzi z sekatorami. Kapitan chwycił nożyce i rzucił się na ogromną roślinę. Ciął co popadnie: liście, korzeń, łodygę, ciął cały pęd. Grube pnącze uniosło się, odrzucając go i kilku nadbiegających członków załogi. Rodryk boleśnie uderzył potylicą o ścianę. Zaszumiało mu w uszach, świat na chwilę zawirował. Roślina pomachała Verą, niczym wahadłem, po czym podrzuciła ją. Dziewczyna wpadła do paszczy. Ściany kwiatu zatrzasnęły się, spomiędzy długich kłów pociekła krew. Vera krzyczała, choć z każdą chwilą coraz słabiej. W końcu, z paszczy wydobywało się jedynie bulgotanie. W głównej łodydze powstało zgrubienie, przesuwające się powoli ku dołowi. Rodryk wziął zamach i rzucił desperacko sekatorem w uzębiony kwiat.
– Odsunąć się, odsunąć! – wrzasnął ktoś z tyłu.
Kajutę zalał snop ognia. Płomienie zajęły pnącza rośliny, a im bardziej się wiła, tym szybciej pomarańczowe kosmyki gorąca spopielały pędy. Z wnętrza pomieszczenia buchnęła fala ciepła. Rodryk zasłonił twarz rękawem i wybiegł na korytarz. W kilka chwil roślina spaliła się doszczętnie, pozostawiając po sobie zgniłoszarą papkę. Czujniki ognia zawyły, w sypialni uruchomiły się zraszacze.
– Naprawdę, tak ciężko było wpaść na pomysł z miotaczem płomieni? – zapytał kapitan.
– Nie, panie kapitanie. Od razu zareagowaliśmy, jednak miotacz znajduje się w tej części hangaru, do której dostęp mają tylko członkowie kapitanatu. Musieliśmy znaleźć najpierw kapitan Katrinę Maiev.
– Znaleźć? Nie przyszła tutaj od razu?
– Nie, panie kapitanie. Nie przyszła, tak jak kapitan Grosser i… i pan, panie kapitanie.
Rodryk postanowił, iż nie będzie tłumaczyć pracownikowi, że zatrzymał go sen, w którym był zachęcany przez tajemniczą istotę do gwałtu na właśnie pożartej Verze.
– Jak się nazywacie?
– Łącznik Antoni Sowiński, panie kapitanie.
– Znajdź kapitan Maiev i każ jej skontrolować sytuację na mostku, jeśli jeszcze tego nie zrobiła. Potem, przyprowadź do mojej kajuty kapitana Grossera.
Kapitan Crawler wrócił do sypialni. Próbował się skupić. Vera zginęła. Subtelna, urocza, czarująca Vera zginęła. Powzięte kroki okazały się niewystarczające. Sprawa była nadal nieodgadniona i wiązała się z poprzednimi atakami. Nad tym nawet nie próbował rozmyślać, nie miał siły zadręczać się wyrzutami sumienia. Rodryka niepokoiło to, co stało się z nim w czasie snu, a właściwie w czasie snu i jawy. Nigdy wcześniej nie śnił tak realistycznie, nigdy też nie tracił władzy nad zachowaniem. Jeśli stracił kontrolę, co ją przejęło? A może działał świadomie, przecież Vera podobało się mu od dawna. Duże, niebieskie oczy dziewczyny sprawiały, że mógł patrzeć w nie bez końca. Dreszcz emocji wywoływały zgrabne nogi, delikatna cera i ładny, szeroki uśmiech. Chciałby przespać się z Verą ale… ale za wszelką cenę? Słowo ,,gwałt" nasunęło się samoistnie. Rodryk pomyślał, że wariuje. Kiedyś czytał o chorobach psychicznych i dziwnymi snami, zmęczeniem, natrętnymi myślami, zaczynała się każda z nich.
– Panie kapitanie – Łącznik Sowiński przerwał rozmyślania Rodryka– Kapitan Grosser… Zresztą, niech lepiej sam pan zobaczy.
Poszli do kabiny Tomasza Gorssera. W sypialni było ciemno, Rodryk zapalił światło.
– Łączniku Sowiński, czy powiedziałeś o tym komuś jeszcze?
– Nie, panie kapitanie.
– To dobrze. Znalazłeś kapitan Maiev?
– Tak.
– Sprowadź ją. Szybko.
Pośrodku pomieszczenia, na przyczepionej do lampy metalowej lince, zwisało ciało Tomasza Gorssera. Policzki wisielca nabrzmiały krwią, wargi wykrzywiły się. Dłonie i stopy pokrywały sine plamy. Wytrzeszcz gałek i wystający, napuchnięty język dopełniały upiornego wyrazu twarzy. Rodryk obszedł przewrócony stołek, nad którym wisiał nieboszczyk. Na biurku, w towarzystwie odgarniętych na bok książek, notatek, długopisów i brudnych skarpetek, leżała koperta. Kapitan wyjął list.
Drogi Rodryku (nawet, jeśli nie pierwszy czytasz te słowa, list prędzej czy później trafi w Twoje ręce),
Z pewnością nie rozumiesz mojej decyzji, być może jesteś na mnie zły. Tak, jak wcześniej rozmawialiśmy, rozważałem dalsze leczenie, myślałem, że uda mi się dokończyć niedokończone, wyjaśnić niewyjaśnione i oddać pożyczone. Nasz lot przez tę pustkę nauczył mnie, że nie warto walczyć z wiatrakami. Długo myślałem nad samobójstwem. ,,Kiedy spoglądasz w ochłań ona również patrzy na ciebie". Wiesz, są takie miejsca we wszechświecie, które sprzyjają kontemplacji nad życiem i śmiercią, pomagając w określeniu naszych decyzji w tę, czy inną stronę. Nie należę do ludzi, co wymiotując własnym gównem, karmią się jednocześnie nadzieją, że wszystko będzie dobrze. Nie ma sensu przedłużać tego, co nieuniknione w imię zasad, które, na dobrą sprawę, mało kogo obchodzą. Co niedokończone i niewyjaśnione dokona się samo w ten, czy inny sposób, a pożyczone… Pożyczone stanie się prezentem. I tyle.
Jeśli można, postaraj się, żeby Moje samobójstwo nie odbiło się szerokim echem. Nie chciałem, żeby ktoś dowiedział się o chorobie, nie chcę, żeby spekulowano o mojej śmierci.
Miło było Ciebie poznać. Pozdrów Katrinę.
PS Nadal uważam, że wieziony towar może mieć jakiś związek z atakami. Sprawdź go raz jeszcze.
Rodryk schował list do kieszeni, wyszedł z kajuty, zamykając ją na klucz. ,, Jak ten idiota mógł coś takiego zrobić? Teraz? Kiedy wszystko się wali? Może nie byliśmy przyjaciółmi, ale w obliczu śmierci wiedział, że można mi zaufać… Przecież jestem odpowiedzialną osobą! Jebany egoista. ".
– Kapitan Maiev zaraz przybędzie, zatrzymał ją drobny problem na mostku – wysapał Antoni Sowiński, ścierając pot z czoła. Łącznik był pulchny, pokonanie w tak szybkim czasie drogi z centrum dowodzenia do dormitoriów musiało go nieźle zmęczyć.
– Bardzo dobrze – odezwał się Rodryk. – Co do incydentu z kapitanem Grosserem, zdejmij ciało i złóż w skrzyni, tak jak pozostałe. Oznajmij też załodze, że był kolejny atak. Powiedzmy, że w sypialni kapitana Grossera rozpyliła się zabójcza substancja.
– Tak jest.
– Ani słowa o powieszeniu. Jesteś odpowiedzialny za każdą plotkę, którą usłyszę na temat samobójstwa.
– Tak jest.
Kapitan Tebullona wiedział, że rozgoryczenie nie zwalnia go z wdzięczności za kilka lat dobrej służby.
* * *
Rodryk i Katrina podjęli decyzję, że wersja o śmierci Tomasza na skutek rozpylenia tajemniczych gazów będzie podana jako oficjalna. Nowego trzeciego kapitana wybiorą, kiedy wylądują na Marcus IX. Stwierdzili też, że nie ma sensu bardziej zaostrzać środków bezpieczeństwa, skoro zamachy są nieprzewidywalne i niebezpieczeństwo pojawia się znikąd. Według obliczeń, jeśli nie napotkają żadnych większych problemów, w przeciągu dwóch interdni powinni dotrzeć do celu. Wtedy, po załatwieniu wszystkich formalności, będą się zastanawiać, co robić dalej.
Rodryk Crawler otworzył konsolę, wpisał kod. Niedawno przestała działać znaczna część elektroniki, więc miał pewne obawy, czy maszyna ruszy. Śluza syknęła cicho, po czym uniosła się. Kapitan postanowił raz jeszcze przejrzeć towar. Chociaż hipoteza Tomasza wydawała się niedorzeczna, idealnie wpasowywała się w absurd, który zawładnął Tebullonem. Poza tym, Rodryk i tak nie miał nic lepszego do roboty, a ładunek stanowił jedyny ślad. Sprawdził już główny hangar. Teraz wszedł do ładowni, gdzie dostęp mieli tylko członkowie kapitanatu. Trzymano w niej najdroższy sprzęt oraz części przesyłek, które klienci uznali za szczególnie ważne. Kapitan zamknął za sobą śluzę, zaczął przeglądać skrzynie. Stare, owinięte w folię papirusy, foliały, oprawione w omszałą skórę, pakowane w mniejsze pudełka, zmielone zioła i liście różnych roślin, trochę wartościowych kryształowych naczyń. Nic więcej. Żeby mieć pewność, iż wszystko jest na swoim miejscu, Rodryk uruchomił elektroniczny katalog. System twierdził, że brakowało jednej książki. Pozycja numer 2557, o niewymawialnym dla nieznających alamickiego tytule, została zabrana z ładowni kilka godzin temu. Rodryk sprawdził miejsce, gdzie według katalogu, pierwotnie leżał wolumin. Maszyna nie myliła się, schowek był pusty.
W głównym hangarze rozległy się kroki, lecz nikt nie zapalił światła. Na elektronicznej tablicy zaczęły wyświetlać się numery, stanowiące szyfr ładowni. Kapitan Crawler przylgnął do kąta. Pokrywa śluzy uchyliła się, do pomieszczenia weszła Katrina Maiev. Kobieta podeszła do skrzyni, w której miała znajdować się zagubiona książka.
– Ręce do góry i rzuć to, co trzymasz w rękach – powiedział Rodryk, wychodząc z ukrycia. Mierzył do Katriny z pistoletu.
Drugi kapitan bez wahania uniosła ręce, upuszczając na ziemię wolumin. Powoli odwróciła się w stronę Rodryka.
– Panie kapitanie kochany – zaczęła, dławiąc łzy – Panie kapitanie kochany, ja wszystko wyjaśnię… To nie tak!
– Wyjaśnisz z pewnością. Z ładowni ginie księga, która może mieć związek z dziwnymi zamachami. Ktoś zabrał ją ze schowka, w momencie, kiedy mnie w nim nie było, a Tomasz już nie żył. W dodatku, byłaś wtedy w ładowni, bo pomagałaś załodze wydobyć miotacz ognia. Foliał spisano w alamickim, a jesteś jedyną osobą na statku, która zna ten język. A teraz, na moich oczach, próbujesz potajemnie odłożyć wolumin na miejsce. Zatem? Co jest nie tak?
– Ja nie chciałam panie kapitanie kochany, ja nie chciałam tego zrobić! – Katrina usiadła w kucki. Gęste łzy popłynęły po bladych policzkach kobiety. – Ten szept mnie namówił. Gadał i gadał, podsunął mi pomysł z księgą i w ogóle! Ja nie chciałam w ten sposób!
– O czym ty mówisz, Katrino?
– Kocham pana, panie kapitanie kochany, kocham! – krzyknęła, aż zatrzęsły się kryształowe naczynia. – Pan nigdy na mnie nie zwrócił uwagi. Nawet trochę się pan mną nie zainteresował, nigdy nie potraktował jak kobietę, tylko jak robola! Widziałam, jak pan patrzy na Verę i zazdrościłam jej, ale normalnie bym jej nie zabiła. To wszystko uciekło mi spod kontroli, a potem… potem działo się już samo.
Katrina miała rację. Rodryk nigdy nie gustował w chłopczycach i traktował ją, jak zwykłego członka personelu. Czyli jak robotnika, za którego był odpowiedzialny, jak pracownika, mającego dobrze wykonywać powierzoną pracę. Natomiastzainteresowanie Verą starał się skrzętnie ukrywać.
– Nie rozumiem – odezwał się kapitan, nie opuszczając broni. – Nie rozumiem, jak mogłaś ją zabić… Czym? Zaklęciem?
– Właśnie, pan nigdy nie rozumiał! Ani nie widział! Vera to była zdzira, każdemu dawała. A pan ją traktował jak człowieka, nie jak pracownika. Normalnie ją pan traktował. Strasznie Verze zazdrościłam i kiedy wylecieliśmy, pragnęłam, kurwa, coś z tym zrobić. Coś mnie podkusiło, nie chciałam jej niby skrzywdzić… Głos tak gadał i gadał, tak namawiał mnie, że w końcu ukradłam książkę. Jak się okazało, że działa, że te alamickie czary to nie bajki, to chciałam Verę trochę unieszkodliwić. Że się nie znam na magii, to uderzyłam niechcący w kogoś innego. Potem waliłam, aż do skutku. Nawet się łączności i kapsułom oberwało… W końcu upierdoliłam Verze ten dziwkarski łeb. Dobra jestem, prawda, panie kapitanie kochany?
– Prawie cały damski personel… Ty je zabiłaś? Zabijałaś, a na zebraniach wciskałaś mi głodne kawałki o myślących kamieniach i złośliwych otchłaniach?!
– No, ale nie chciałam, kurwa, nie chciałam – Katrina rozpłakała się głośno. – Tylko już wyboru nie miałam. Jak mi głos wmówił A, to potem już zrobiłam B. Brałam księgę i po każdym ataku odkładałam na miejsce. Wiedziałam, że pan, panie kapitanie kochany nie sprawdzi. Pan taki uczciwy jest. Ja to wszystko dla pana…
– Jaki głos?
– No ze łba głos! Ze środka głowy! Nic nie mówiłam, jeszcze by mnie pan za wariatkę wziął. Teraz będzie wszystko dobrze. Przysięgam. Mogę już pójść do kajuty? Panie kapitanie kochany, mogę? Przepraszam, już nie…
Rodryk pociągnął za spust.
* * *
Zbliżył się powoli do bulaja i westchnął. Kosmiczna pustka zdawała się rozciągać w nieskończoność. Gęsty mrok wypełniał zimną próżnię, odbierając nadzieję, na ujrzenie choćby niewielkiego, bijącego słabo światła ciał niebieskich. Było pusto. Żadnych gwiazd, planet. Żadnych błysków, wybuchów, mgławic, czarnych dziur. Gdyby ktoś zrobił zdjęcie sunącemu Tebullonowi, można by go spokojnie pomylić z łodzią podwodną, przemierzającą najgłębsze otchłanie oceanu. Przestrzeń wokół pojazdu wiała monotonią. Na pokładzie transportowca też było spokojnie.
Rodryk nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Nie tylko samobójstwo Tomasza i czyn Katriny nie dawały mu spokoju, ale i jego własne zachowanie. Co by się stało, gdyby przyszedł wtedy do pokoju Very, a nie byłoby zagrożenia? Zgwałciłby ją? Zaczął podrywać? Opamiętałby się? Czy postąpił słusznie, zabijając Katrinę, zamiast pozostawić wymierzenie kary organom sprawiedliwości? Wolał nie szukać odpowiedzi. Wstyd, poczucie odpowiedzialności, wszystko, co nam wpojono i co sami sobie wpoiliśmy, stanowi więzienie dla ludzkiego umysłu. A kiedy runą mury, więzień ucieka, zachłystując się wolnością. Jednak większość osób stoi w wyłomie, stoi zdjęta strachem na progu aresztu i nigdy nie postąpi kroku na przód. Rodryk przypomniał sobie swój sen, list Tomasza i słowa Katriny. Czyżby ktoś wypchnął ich za próg? Tomasz, mimo huśtawki emocjonalnej, zbyt lubił życie, żeby się zabić. Katrina pożądała Rodryka, jednak była uczciwą osobą, niezdolną mordować innych, nawet powodowana mieszaniną zazdrości i rozpaczy. Rodryk znał własne pragnienia, ale nie użyłby przemocy do ich realizacji, a niektórych nigdy nie zamierzał spełniać. Z drugiej strony, to brzmiało jak tania wymówka. Cała trójka dostatecznie długo pielęgnowała pożądania i uczucia, by w końcu urosły i puściły pędy.
Kiedy spoglądasz w otchłań ona również patrzy na ciebie.
Obserwując przestrzeń przez szklane okno statku, Rodryk miał wrażenie, że spogląda w głąb studni, na której dnie migocze czarna tafla wody i jego pogrążone w myślach odbicie. Przetarł senne oczy. Kapitanowi Tebullona zdawało się, że w spowitej ciemnością czeluści ktoś mrugnął.
Kiedy spoglądasz w otchłań ona również patrzy na ciebie.
,,A kiedy runą mury" to poprawiona, a w zasadzie całkowicie zmieniona wersja ,,Wspomnień czar". Myślałem długo, jak poprowadzić wątki, jak poprawić błędy, jak uczynić tekst zjadliwszy. Zobaczymy, czy się udało:).
Najpierw kilka literówek, złośliwych skutków niedopatrzenia:
a nadajniki psuł się od jakiegoś czasu. Nie raz siadały już połączenia. W końcu się rozjebał. - koniec końców mowa chyba o jednym nadajniku (rozjebał, psuł się), toteż z wyrazu "nadajniki" należy usunąć "i".
- Do_widzenia, panie kapitanie. ;)
W jednej chwili, do kapitan Tebullona dotarło, że nie ma przyjaciół. - do kapitana, mowa tu przecież o Rodryku.
Barwy zalewały przestrzeń, aż nastąpił prawdziwy wybuchów kolorytu. - wybuch.
Stoisz u bram, za którymi można znaleźć pragnienia, te najskrytsze, te odkładane na przyszłość, czy dawno zapomniane. - pragnienie samo w sobie jest tylko chęcią, marzeniem, pożądaniem. Jeśli więc brama prowadzi do pragnień, to znaczy, że pogłębi tylko żądze, ale ich nie zaspokoi. Wydaje mi się więc, że zdanie powinno brzmieć raczej: Stoisz u bram, za którymi można znaleźć spełnienie pragnień(...).
Duże niebieski oczy dziewczyny - sądzę, że niebieskie. ;)
Jeśli można, postaraj się, żeby Moje samobójstwo nie odbiło się szerokim echem. Nie chciałem, żeby ktoś dowiedział się o chorobie, nie chcę, żeby spekulowano o Mojej śmierci. - a dlaczego "moje" pisane wielką literą? Nie rozumiem.
a ładunek wydawała się być jedynym śladem - wydawał.
Kilka zdań jest, moim zdaniem, sformułowanych dość niekorzystnie, ale to już kwestia, którą zazwyczaj pozostawiam w spokoju. Czasem jest to wszakże celowe, czasem po prostu jednym przypada do gustu, innym nie. Przyczepiłbym się na pewno do kilku przecinków, zwłaszcza tym, które nieustannie umieszczasz po słowie "natomiast", gdzie zdecydowanie nie powinno ich być.
Fabularnie opowiadanie bardzo mi się podoba. Nie przepadam za klimatami SF, jestem zagorzałym fanem urban fantasy, ale w Twoim nieprzekombinowanym i nieprzegadanym wydaniu przełknąłem je nawet z przyjemnością. Podoba mi się tytuł, odnoszący się do końcowych przemyśleń, całkiem nieźle udało Ci się również stylizować sposób wypowiadania się charakterystyczny dla każdej postaci. To ważne. Zakończenie nie należy raczej do tych wybuchowych lub zaskakujących, jest jednak bardzo przyzwoite i utrzymało tekst na stałym, dobrym poziomie. Troszkę za bardzo pospieszyłeś się z wrzuceniem opowiadania na stronę, przez co umknęło Ci wiele literówek, a jak sam wspominałeś wielokrotnie, warto poświęcić kilka minut więcej na ich znalezienie i eliminację. ;)
Moja ocena byłaby zdecydowanie bardziej entuzjastyczna, gdybym nie miał do czynienia z SF, ale, jak już wspominałem, sprawiłeś, że przełknąłem je gładko i przyznam, czytało mi się dobrze.
Ode mnie to chyba tyle.
Pozdrawiam!
PS. Interesujący styl, wyrabiaj go, wyrabiaj.
Opowiadanie dobre i technicznie bez większych zarzutów, jednakże po fajnych początku z tymi zombie, rozczarowałem się końcówką. No bo taka prosta. Liczyłem na jakąś większą kosmiczno-zombiastą aferę, a tu najpospolitszy z pospolitych motywów - miłosny. Styl masz dobry, czyta się szybko i przyjemnie. Kilka literówek, które już poprzednik wytknął. Jako duży plus należy zaliczyć dialogi.
Wątek z rakiem Gorssera - jaką rolę tu pełnił dla rozwoju fabuły? Miałem nadzieję, że to się będzie jakoś łączyć, a to są w zasadzie dwa osobne epizody, które oczywiście miały prawo zdarzyć się jednocześnie i niezależnie od siebie, ale zdecydowanie lepiej wyglądałoby to w książce, niż w krótkim opowiadaniu.
Poza tym nie chce mi się wierzyć, żeby w wysoko rozwiniętej cywilizacji, tak pospolita choroba jak rak nie byłaby uleczalna. Oczywiście to fantastyka i masz prawo do takich a nie innych przewidywań. Niemniej jestem właśnie w trakcie czytania pewnego opracowania (nie stricte naukowe, ale poparte naukowymi badaniami i analizami) na temat postępów w walce z rakiem i autor przewiduje, że „do 2020 roku naukowcy powinni dysponować niemal pełnym katalogiem mutacji, z których każda może odgrywać rolę w etiologii któregoś z 200 rodzajów nowotworów" a wtedy już tylko kilka kroków do terapii genowej oraz terapii linii komórek płciowych, czyli manipulacja DNA komórek rozrodczych. To oczywiście odległa przyszłość.
* oczywiście chodziło o terpaię komórek linii płciowej - w tej kolejności ;)
I jeszcze jedno - chętnie poczytałbym jeszcze twoje dłuższe opowiadania, bo szczerze mówiąc to szorty i drabble fajne są, ale ja zdecydowanie jestem zwolennikiem dłuższych form.
Pozdrawiam ;)
Po pomieszczeniu rozległ się pomruk niezadowolenia. – Według mnie, mógł się rozlegnąć (rozlec?) w pomieszczeniu. Po pomieszczeniu mógł się rozejść.
- Każdy z was, kto straci głowę, może ją naprawdę stracić, uświadomcie sobie to wreszcie. – Dziwnie mi brzmi to zdanie. Niby kontekst się łapie, wiadomo o co chodzi, ale z drugiej strony nie za fajne to powtórzenie, a i dziwne zaprzeczenie wychodzi.
Członek załogi ma obowiązek chronić przewożone dobra, nawet z narażeniem się na niebezpieczeństwo osobiste. – Osobiste niebezpieczeństwo też mi szwankuje. Tak jakby każdy miał ze sobą swoje przenośne zagrożenie. A nie lepiej: nawet za cenę życia, czy coś w tym rodzaju? I sensowniej i realistyczniej.
Wyjątek stanowi łącznik Vera, która ze względu na zły stan samopoczucia może odpocząć. – Po mojemu, jak zły stan, to zdrowia. Jeśli samopoczucie, to po prostu złe.
Barwy zalewały przestrzeń, aż nastąpił prawdziwy wybuch kolorytu. – Kojarzy mi się to bardziej z kolorytem lokalnym na przykład, dlatego to słówko niezbyt mi tu pasuje.
- Hej, miło mi, że przyszedłeś.
Głos należał do kobiety. Zdawał wydobywać się z czaszki, wchodząc do uszu, głaskał je delikatnie. – Nie bardzo łapię w tym zdaniu komu głos wydobywał się z czaszki. Jeśli kobiecie, ok, jeśli Rodrykowi, to nie powinien czasem z uszu wychodzić? W każdym razie zdanie jest nieco niejasne.
Odetchnął. Wypuszczał oddech powoli. – A nie powinien wypuszczać czasem powietrza? :P
- Stoisz u bram, za którymi można znaleźć pragnienia, te najskrytsze, te odkładane na przyszłość, czy dawno zapomniane. – To mi szwankuje. Brzmi, jakby tylko znalazł te pragnienia, tzn. dalej nie spełnione, tak jakby przypomniał sobie o nich. A może wykombinować coś w stylu, że kiedy przekroczysz te wrota, twoje pragnienia się spełnią?
Kapitan chwycił za drzwi, zaparł się i szarpnął. – Ciężko mi wyobrazić sobie gościa trzymającego drzwi. Może za klamkę, pręt… Bo na całe mógł napierać, tu się zgodzę. Ale ciągnięcia ich sobie nie wyobrażam.
Tuż pod sufitem, między silnie rozłożystymi łodygami, - Moim zdaniem niepotrzebny ubarwiacz. Rozłożyste łodygi wystarczyłyby mi żeby to sobie wyobrazić.
Nigdy wcześniej nie śnił tak realistycznie, nigdy też nie tracił władzy nad zachowaniem. – A tu by się chyba jednak przydał ten zaimek. Tzn. że nad swoim. Ew. panowania nad sobą.
Kiedyś czytał o chorobach psychicznych i dziwnymi snami, zmęczeniem, natrętnymi myślami, zaczynała się każda z nich. – Składniowo mi to kuleje. A gdyby po „psychicznych” dać kropkę a resztę sformułować inaczej?
- Panie kapitanie - Łącznik Sowiński przerwał rozmyślania - Kapitan Grosser... Zresztą, niech lepiej sam pan zobaczy. – A tu ze zdania wynika, że łącznik przerwał własne rozmyślania. A przecież wyrwał z nich kapitana.
Na elektronicznej tablicy zaczęły wyświetlać się numery, stanowiąc szyfr ładowni. – A nie stanowiące?
Kapitan Crawler przylgnął do kąta. – A gdyby tak przykucnął w kącie, albo ukrył się w nim, a przylgnął jednak do ściany?
A ja bym miał tyle uwag w kwestii technicznej. Fabularnie też mi się podobało, tylko szkoda, że tajemnica tego głosu nie została wyjaśniona. No domyślam się, że mówiła to otchłań, coś z przestrzeni. Przynajmniej taka jest moja interpretacja. Czy słuszna, tego nie wiem.
Ale ogólnie opowiadanie jest według mnie dobre.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Od razu powiem, że podobało mi się. Akcja toczy się szybko, płynnie... no i ten nieoczekiwany zwrot akcji... jedno, czego mi brakuje, to wyjaśnienie sprawy tych "szeptów".
- Kurwaaaaaaaaaaaaaaa, pomocyyyyyyyyyyyyyyyy! - od kilku ludzi słyszałem, że ciągi pytajników, wykrzykników lub samogłosek dłuższe niż trzy brzmią bardzo nieprofesjonalnie.
Okej.
Jak to prawie obiecałam gdzieś tam kiedyś, znalazłam, czytam aktualnie i skoro to już wersja poprawiona to będę się trochę czepiać.
Piszę na bieżąco, co zauważę, żeby później nie zapomnieć.;)
W pierwszych akapitach zbyt często powtarza się nazwa statku. Np. zdanie: "[...] drugi kapitan najemnego transportowca Tebullon." mogłoby się bez niej obyć.
I powtarza się w pierwszym akapicie "spokojnie".
W którymś dialogu, o ile kojarzę tym z "dura lex ", brakuje spacji.
Fasoletti wymienił różne nieścisłości, z którymi w większości się zgadzam, więc odniosę się jeszcze do fabuły.
To już jest zupełnie inny tekst. Nie wiem w sumie, czy mi się to podoba, czy nie. Tamta puenta miała taki trochę filozoficzny wydźwięk, tu zakończenie jest tego pozbawione, zastąpiłeś to zmaganiami bohaterów z emocjami.
Teraz jest lepiej, ale po poprawionej wersji to spodziewałam się czegoś innego.
Ale zombie dalej mi nie pasują, no tak już po prostu.
I ciekawi mnie jeszcze, skąd mieli tam sekatory. ^^ Taki statek, gdzie jest wszystko? I w dobie, gdy wystarczają lasery...?
Hej
Dzięki wszystkim za dotychczasowe komentarze, bardzo się cieszę, że tekst przypadł Wam do gustu i że techniczne błędy, czy literówki zostały wyłapane i wytknięte:).
!UWAGA SPOILER!;)
Wątek z rakiem Gorssera
Jego rolą było ukazanie kolejnej osoby, która padła ofiarą albo własnych rozmyślań, własnych czarnych myśli i swojej nieprzewidywalności emocjonalnej, albo tego, że ów coś wypchnęło go za próg więzienia, o którym wspominam w tekście. Poza tym, ciągle naciska na sprawdzenie hangaru, jest memento vestigium dla afery na statku. Jeśli zaś chodzi o same przewidywania co do raka, to wykreowałem taką wizję nieco przekornie. O nowotowrach czytałem dużo w latach 2006-2007 i wcześniej też trochę. To był okres, gdzie różne czasopisma naukowe podawały sensacyjne informacje o prawdziwych źródłach raka, o tym, iż w 2011 roku będzie można poprzez podawanie specjalnych leków wyeliminować skłonności genetyczne do zahorowań (?), albo w 98% po 3 roku życia przewidzieć, czy człowiek zachoruje na raka i na jaki typ (gdzie, jaki rodzaj guza itp), by móc działać prewencyjnie. A w ogóle do 2020 to ludzkość miała sobie poradzić z rakiem raz, dwa. Tak, jak nie mamy hologramu o którym czytam od 2002 roku, że ,,będzie za dwa lata", peleryny niewidki, krotostymulantów, szczepionki na HIV i samochodów na baterię słoneczną w powszechnym użyciu (przewidywano, że w Holandii w 2012 roku będą stanowić 2/3 wszystkich pojazdów) oraz podwodnego miasta w Tajlandii, tak niewiele zmieniło się też w dziedzinie raka (może poza laserem ułatwiającym usuwanie gózów w mózgu i Mic robotem). Kiedyś w Education, a teraz w Focus jest taka rubryczka ,,powiedział co wiedział", w której podaje się cytaty naukowców z lat 50-60-70, albo XIX wieku dotyczące lat przyszłych. Można się pośmiać.
Osobiste niebezpieczeństwo też mi szwankuje. Tak jakby każdy miał ze sobą swoje przenośne zagrożenie. A nie lepiej: nawet za cenę życia, czy coś w tym rodzaju? I sensowniej i realistyczniej.
Osobiste niebezpieczeństwo to termin umowny i ustawowy. W pewnym momencie pojawia się cytat umowy, więc wykorzystałem język prawny (prawny, nie prawniczy).
- Kurwaaaaaaaaaaaaaaa, pomocyyyyyyyyyyyyyyyy! - od kilku ludzi słyszałem, że ciągi pytajników, wykrzykników lub samogłosek dłuższe niż trzy brzmią bardzo nieprofesjonalnie.
To samo słyszałem odnośnie pytajników i wykrzykników, że stosuje się metodę wielokropka. Natomiast odnośnie samogłosek słyszałem różne opinie. Najlepiej będzie sprawdzić, bo jestem prawie pewien, że ktoś już to zagadnienie rozstrzygnął:P.
I ciekawi mnie jeszcze, skąd mieli tam sekatory. ^^ Taki statek, gdzie jest wszystko? I w dobie, gdy wystarczają lasery...?
No, właśnie nie wystarczą lasery, bo i miotacz ognia się przydał i jak widać sekator. Wydaje mi się, że w przyszłości, dalszej lub bliższej nie zginie każdy pospolity przedmiot, który mogłaby zastąpić nowa technologia. Chociażby dzisiaj: poczta, poruszanie się konno, korzystanie z zeszytów w szkołach (mniej już na studiach), używanie zwykłej szczoteczki do zębów, kiedy są obrotowe i automatyczne, korzystanie ze schodów zwykłych, kiedy są ruchome i taśmowe itp. Więc mimo, że pewnie jakby się uprzeć, można by coś przeciąć na statku laserem (bo i do przecinania różnych rzeczy służy sekator), to przecież łatwiej skorzystać z nożyc do tak pospolitych czynności. Łatwiej i taniej, jak się domyślam;).
Ja tam sekatora nawet w domu nie mam, także... ^^
Zwykłej szczoteczki do zębów też nie, może dlatego nie mi tak nie pasuje. ;D
"Stłumiła ziewnięcie zewnętrzną częścią dłoni." - zbyteczne szczegóły.
"Dura lex, sed lex. To nie problem. Natomiastobawiam się buntu załogi. W czasie lotu się nie odważą, ale jak wylądujemy, kto wie." - spacja. Trochę dziwna ta wypowiedź. Wydaje mi się, że istotą buntu jest to, że ma miejsce właśnie podczas lotu/rejsu. Wtedy właśnie jest najbardziej niebezpieczny.
"W myślach leżał już w wannie, na zmianę napełniając ją to zimną, to ciepłą wodą, żeby potem czysty i pachnący położyć się do miękkiego łóżka." nie podoba mi się to zdanie. Można by je jakoś zgrabniej ująć.
"- Dowidzenia, panie kapitanie. " - spacja.
"W jednej chwili, do kapitan Tebullona dotarło" - literówka.
"Natomiastzainteresowanie Verą starał się " - spacja.
Nie będę ukrywał, że mam mieszane uczucia po przeczytaniu tej wersji. Poprzedni pomysł co do zasady (pomijam wykonanie) bardziej mi się podobał i trochę żałuję, że jednak nie poszedłeś w stronę horroru (ale to tylko moje widzimisię). Absurdalno-komediowy początek nieco gryzie się z pozostałą częścią tekstu, która jest już poważna.
Chociaż na statku, jak na to spojrzeć chłodnym okiem, rozgrywa się dramat, to zupełnie tego nie czuć. Ludzie giną, strach powinien unosić się w powietrzu, z zachowań członków załogi powinna emanować coraz większa desperacja, ale ja tego w tekście nie zauważyłem. Brakuje mi klimatu w tym opowiadaniu, a przez to końcowy cytat z Nietschego (o ile dobrze kojarzę, że to jego) jest pozbawiony mocy.
Też uwazam, że motyw z zombi jest chybiony.
Czyta sie gładko i przyjemnie, ale ja czuję niedosyt.
Pozdrawiam.
Ja ogólnie: bardzo sympatyczne opowiadanie. Moim zdaniem z chaotycznego, krótkiego opka zrobiłes calkiem niezłą opowieść. Ktoś zarzucił, że rozczarował go wątek miłosny, że niby banalny, cholercia, a mnie zaskoczyl. Nie spodziewałam się takiego rozwiązania. Choć przyznaje rację Eferelinowi, że nie czuć strachu w powietrzu, a przecież gina ludzie. Ja sobie to wytłumaczyłam w ten sposób, że akcja dzieje się w dalekiej przyszłości i widocznie śmierć nie jest dla zamieszkujących ludzi jakimś traumatycznym przeżyciem. Ot, taka kolej rzeczy. Całościowo skupiłam się na rozwiązaniu zagadki niż na przeżywaniu emocji, w sumie. Zatem nie wiem czy to dobrze czy źle, że tego strachu nie czuć.
Pozdrawiam:D