- Opowiadanie: TheDarkVenom - Powinność Tahkorna (długie)

Powinność Tahkorna (długie)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Powinność Tahkorna (długie)

Ten utwór polecam czytać przy albumie "At the edge of time" zespołu Blind Guardian.

Wiedziałem, że kiedyś to nastąpi, ale dotąd nie śmiałem swych myśli powierzyć pismu. Cóż to by było, gdyby wpadło w niepowołane ręce, dajmy na to, jakichś szpiegów z Cesarstwa. Dopiero teraz, gdy uświadomiłem sobie dyskretne [upośledzenie/kalectwo], jakim zostałem rozmyślnie obarczony, nie mogę dłużej wytrzymać jej nakazu. Gdy sięgam do tych czasów, okazuje się, że z każdą dekadą pamiętam coraz mniej. Co bardziej mnie fascynuje, zanik [wiedzy/mądrości] dotyczy wyłącznie tych zagadnień, które są bezpośrednio związane z misją, jaką [powierzyła/nakazała] nam Mithrilołuska. Wspomnienia sprzed tysiąca lat, takie jak moja rola w zarządzaniu Wiwernią Strażą nadal są wyraźne i tak bogate w szczegóły, że umysł stworzenia z gatunku, który zagadkowym sposobem wkradł się w nasze życie, choćby najbardziej pojętnego osobnika, nie wytrzymałby natłoku informacji i skutkiem tego wiele z nich [pominął/zbagatelizował]. Wracając do misji, wciąż pamiętam jej cel i niektóre wyrwane z kontekstu [skrawki/okruchy] informacji. Z coraz większym trudem jednak przychodzi mi trzymanie się myśli, że Is'reel faktycznie istniała i była tą, która dała mi życie, a nie jakimś wyimaginowanym tworem. Z jakichś powodów mój umysł [uporczywie/nieustannie] próbuje zatrzeć ślady wszelkich wspomnień dotyczących tak mego zadania, jak i osób z nim związanych. To niesprawiedliwe, że mojemu bratu, Tahkornowi, pozwoliła zachować całą tą [wiedzę/mądrość], tak, jakby mi nie ufała, że jej nie [ujawnię/zdradzę]. Może i miała rację. Pisklęta me przyszły na świat całkowicie pozbawione swego dziedzictwa intelektualnego. Przynajmniej to mogę wywnioskować po tym, że zdają się w ogóle nie poruszać tematu Is'reel. Teraz, gdy zrozumiałem, co zostało mej linii uczynione, tak bardzo chciałbym się podzielić tą [wiedzą/mądrością]. Niestety, przebiegła Mithrilołuska przewidziała… [dziura w zwoju] …gdy próbuję wyjawić prawdę, mój przekaz myślowy jest blokowany przez jakąś magię. Magię, która jest tak różna od naszej wrodzonej, jak my jesteśmy różni [krótkowiecznym/kruchym] istotom. I równie nieuchwytna, jak woda, gdy próbujemy ją łapać w palce. Zawsze działa szybko, z ukrycia i niczym doświadczony skrytobójca uderza tam, gdzie trzeba. A gdy próbuję ją ścigać, zlewa się z [cieniem/mrokiem], ucieka w najciemniejsze zakątki mego umysłu… a może nawet dalej. Próbowałem różnych sposobów, by jakoś złapać się [śladu/tropu/woni], ale nawet go nie zostawia. Czasem sobie myślę, że coś tak potężnego rzeczywiście powinno zostać zapomniane i po wsze wieki [pogrzebane/spalone].

Pamiętam też jakieś urywki. Strzępki pamięci, mówiące jakoby o drugiej Mithrilołuskiej. A dokładniej o przyszłym pojawieniu się takowej istoty. Czyżby Is'reel już dawno planowała nadejście jakiejś dalekiej [dziedziczki/następczyni]? Nie wiem i wydaje mi się, że nie chcę wiedzieć [a może to tylko kolejny podszept podstępnej magii]. Przypomina mi się ponadto jakiś czarny metal. Tak głęboko przesączony ową barwą, że wydaje się nie odbijać światła. Nic ponadto. Mam też dziwne przeczucie, że kiedyś doskonale wiedziałem, co to jest.

Wiele mnie kosztuje napisanie tego wszystkiego. Poprzednie próby zakończyły się [niepowodzeniem/klęską], gdyż nakaz utrzymania tajemnicy obejmował również pismo. Przełamać udało mi się go poprzez wprowadzenie do mojego ciała silnej [toksyny/jadu], takiej, na którą nawet my nie jesteśmy odporni. Przyrządza się ją z… [kolejna luka] …sobie sprawę, że dawka być może jest śmiertelna, ale przynajmniej osłabiła magię, która mnie powstrzymuje, pozwalając to wszystko spisać. Czuję, że jej działanie się wzmaga. Nagle zacząłem przypominać sobie wszystko, po kolei. Jednocześnie pojawiły się [zawroty głowy/halucynacje]. Śmierć Is'reel, pościg za mor… [przerwanie zwoju] …nie rozwinąć ostatniej myśli. Mam nadzieję, że…

W tym momencie zwój nosi ślady bardzo dokładnego rozerwania. Te zapiski są jednak niezwykle intrygujące. Jeśli zapisana jest w nich prawda, mogą rzucić zupełnie nowe światło na to, co zdarzyło się ponad tysiąc lat temu. Oryginał zwoju był napisany archaiczną wersją naszego alfabetu, a użyty język również wydaje się być dawnym dialektem o niesprecyzowanym słownictwie [tu, gdzie miałem wątpliwości umieściłem w nawiasach możliwe znaczenia]. Najbardziej interesująca wydaje mi się sugestia, że już wtedy tzw. Święte Cesarstwo istniało i aktywnie przeciwdziałało naszym przodkom. Z kolei autor zwoju [wszelkie próby jego identyfikacji spełzły na niczym] pokazuje swą „misję" jako ukrywanie jakiejś tajnej i potężnej broni. Intrygująca wydaje się również „mithrilołuska" Is'reel. Nigdzie, ale to absolutnie nigdzie nie natknąłem się na żadne źródło, które mogłoby potwierdzić jej istnienie. No i jej dziedziczka, która jakoby miała również nosić tą cechę– czy sądzisz, że to może być ta młoda, bezczelna smoczyca, Vyrkis? Znam legendy o metalołuskich, w świetle których nabiera to pewnego znikomego prawdopodobieństwa. Interesuje mnie też ta „magia". I smok o imieniu Tahkorn. Jeśli żyje, myślę, że naszym priorytetem powinno być jego znalezienie.

Tłumaczenie starożytnego zwoju, autorstwa nieznanego smoka, Saucat, lacerański konsultant archeologiczny.

 

Słońce stało wysoko i raziło go w oczy. Matthas poprawił kaptur i jeszcze raz spojrzał na drogę. O pomyłce nie było mowy. Kemiv, najęty łowca demonów stwierdził jasno, że od nadjeżdżającej postaci czuje złą aurę. Demonów. Daruj, sobie, człowieku. To zwykłe, człekokształtne jaszczurki. A jeździec, jakkolwiek za daleko, by dostrzec szczegóły, wyraźnie odziany był na czarno, a w okolicy głowy słabo świeciły dwa zielone punkty. Skryci w krzakach i za skałami czekali podwładni Matthasa, odziani identycznie jak on. Dłonie mieli zaciśnięte na rękojeściach srebrnych mieczy, które wciąż tkwiły w swych pochwach. Czekali na znak. Jeździec był już od nich na dwa strzały z łuku. Był uzbrojony i to nie w byle co. Zza pleców po prawej wystawała mu rękojeść miecza, prawdopodobnie dwuręcznego lub bastardowego, a także kołczan strzał. Przez lewe ramię przewieszony miał łuk. Matthas przetarł oczy i spojrzał jeszcze raz. Nie wydawało mu się. W ułożeniu łuskowej zbroi wyraźnie rysowały się kobiece krągłości. Hełm postać miała rogaty, jak można się było spodziewać po demonie. Matthas podniósł lekko rękę, co oznaczało, że mieli się przygotować. Miecze lekko wysunęły się z pochew, a bracia zakonni przybrali pozy umożliwiające im wykonanie szybkiego doskoku. Dał znak Kemivowi i ten zrobił dziwny ruch ręką. Z ziemi wyrosły korzenie i schwyciły kopyta rumaka „demona", gdy ten przejeżdżał obok skał. Koń wywrócił się, zrzucając jeźdźca. Wszystko działo się szybko. Wyrzucony z siodła podniósł się z ziemi błyskawicznie, strzelając przy okazji szpiczastym ogonem, niczym biczem. Wzrostem i kształtem podobny był do ludzkiej kobiety, lecz kto dałby się nabrać? Na pewno nie bracia Zakonu Przysięgi Krzyża. Zwani byli też Denurytami, gdyż ich siedziba znajdowała się nad rzeką Denur.

Demon niezauważalnym niemal ruchem obnażył czarny, jednosieczny, półtoraręczny miecz. Denuryci już doskakiwali i siekli. Ale piekielna istota zwinnie ominęła srebrne ostrza i pojedynczym cięciem przez szyje dekapitowała trzech. Corren cudem uniknął ciosu i odpowiedział. Lecz pchnięcie jego spotkało się z idealnie wymierzonym kontratakiem i po cięciu przez lędźwiowy odcinek kręgosłupa legł na ziemi. Matthas spojrzał na Kemiva. Ten coś mruczał i w chwili, gdy jeden z Denurytów parował cios demona, z jego palców strzelił świetlisty stożek, stawiając na swoim torze powiększające się koła. Demon odwrócił się i pocisk rozprysł się na jakimś rodzaju magicznej tarczy. Kemiv parę razy jeszcze wykonał gest i za każdym razem stożek był większy i jaśniejszy. I za każdym razem był zatrzymywany przez barierę chroniącą demona. Ten z kolei zdołał rozpłatać kolejnego brata zakonnego. Wtedy jeden z walczących, Grimand, zdołał drasnąć go srebrnym mieczem. I choć Matthas liczył na to, że bezbożna kreatura w tym momencie stanie w płomieniach, to jednak ta krótka chwila jej dezorientacji starczyła, by magiczny pocisk przedarł się przez tarczę i cisnął demonem o skałę. Starszy Denuryta tylko na to czekał. Wyciągnął z pochwy swój oręż i rzucił się na istotę.

– Nie!!!

To był głos Kemiva, ale Matthas się nie zatrzymywał. I zaledwie parę kroków od demona coś podcięło go. Nie spodziewając się tego, nie zdążył się zasłonić i uderzył głową o kamień. Łowca demonów błyskawicznie znalazł się przy nim i podniósł go z ziemi.

– Gdybyś ją teraz zabił, pozwoliłbyś jej uciec!

– Ją? Demony są bezpłciowe!

– I tu się mylisz. Ale dość tego. Demony powinny być ścinane i natychmiast palone. Aż dziw, że cesarski zakonnik nie pamięta tak ważnych rzeczy– Kemiv splunął.

– Dzięki za wskazówki– Łowca założył istocie jakieś obręcze na ręce i wrócił do Matthasa.

– Po to, by zdusić pewne ich zdolności. To gdzie to srebro?

– Proszę bardzo!- Matthas dźgnął go mieczem ze wspomnianego metalu prosto w serce. Magia była zła, a zakonnicy nie mogli szargać sobie reputacji oskarżeniami o konszachty z czarownikami. Poza tym, to by podkopało dogmat o zbawczej sile wiary. Matthas wcale nie wierzył w Boga, ani w cokolwiek, czego uczyli w Cesarstwie, ale dopóki twierdzenie, że jest inaczej pozwalało mu realizować jego sadystyczne pasje, udawał świętoszka. Za skałami zrobili dół i wrzucili ciało Kemiva. Od teraz oficjalna wersja nie uwzględniała jego wkładu. Demona związali i za ręce przytroczyli do wierzchowca. Zabitych położyli na wozie i zawrócili. Zostało ich ośmiu.

Pod koniec dnia rozbili obóz. Wbili w ziemię pal i przywiązali do niego demona.

– No i co, potworku? Nie pożyjesz już sobie długo. Wiesz co to jest?– pokazał srebrne ostrze.

– Miecz.

– Srebro, demonie, srebro.

– Kpisz sobie? Chcesz mnie zabić mieczem nie dośśść, że miękkim, to jeszcze tępym jak każdy z was?!- demon spojrzał po kolei na każdego z nich.

– Takich jak wy nie idzie byle tasakiem zajebać– któryś z zakonników rzucił w związaną postać kamieniem– i ty wiesz, że ja wiem. Was tylko srebro może posłać na tamten świat.

– Po cholerę udzielasz mi prelekcji?! A może zaraz przejdziesz do opowieśśści o ignorancji i zdradzie w Cesarssstwie?– kolejny kamień poszybował w demona.

– Przegiąłeś– z rozmachem kopnął postać w brzuch– nikt nie będzie obrażał Jego Świętej Ekscelencji, nawet ty, demonie.

– Skoro już jesteśśśmy na obrażaniu i wypominaniu, to „przegięłam", a nie „przegiąłem"! Poza tym nie ma przegięcia w prawdzie. Może zacznę od ignorancji. Na prawdę sądzisz, że ten miękki metal jest dla mnie bardziej zabójczy od stali?! A teraz zdrada. Przykładu daleko szukać nie trzeba. Jak głęboko zakopaliście swojego „łowcę"?

Matthas ściągnął jej hełm, po czym wymierzył policzek. Gdy się cofnął, wszyscy jego kompani zaczęli obrzucać ją kamieniami. Dowódca nic nie mówił, tylko przyglądał się, jak ostre krawędzie ranią twarz pojmanej. Pysk poprawił się w myślach który tylko imituje kobiecą twarz. Czekał jedynie aż iluzja zniknie. Chciał zobaczyć demona w jego prawdziwej postaci. Ale nic takiego się nie działo. Zamiast tego gadzie ślepia pełnym nienawiści wzrokiem spojrzały mu prosto w oczy.

– Zapłacisz za to, Matthasss! Zapłacisz ty i twój chędożony cesssarz!

Nie wytrzymał. Wykonał zamach mieczem. Za płytko. Chciał odciąć głowę, a tymczasem poderżnął gardło. W sumie… niech zdycha w męczarniach. Kolana ugięły się pod demonem, gdy zaczął wierzgać, a na oczy jego wypełzła tęsknota za życiem. Chwilę to trwało. W oddali rozległ się potężny ryk jakby jakiegoś ogromnego potwora.

– Już po ciebie leci, morderco. Czas twej zapłaty jest bliski. W tym momencie istota skonała.

 

Zawiódł. Jego matka, Is'reel, nie żyła. Jedno, co teraz mógł zrobić, to dopilnować, by mordercom nie uszło to na sucho… i by nie zniszczyli ciała. Is'reel dała tu wyraźne instrukcje na wypadek swej śmierci. Tahkorn zwany Czarnym Skrzydłem spieszył ile sił na miejsce, gdzie nieświadomi nadchodzącego losu zabójcy tryumfowali. Góry Sakkathur ustąpiły miejsca leśnym równinom. Leciał za zapachem jej krwi i wiedział, że już niedaleko. W pewnym momencie zobaczył stos i osiem zakapturzonych postaci… a na płaszczach ich widniał znak, który nie budził wątpliwości. To ich szukał. Od razu rozpoznał tego, który przelał krew Is'reel. Gniew wypełniał jego żyły, gdy pikował w ich kierunku.

 

Stos był gotowy. Matthas kucnął przy nim i próbował skrzesać ogień. W tym momencie coś przysłoniło słońce. Zerwał się na równe nogi i zwrócił głowę ku górze. Za późno. Ogromny, czarny kształt uderzył w ziemię, zrzucając wszystkich Denurytów z nóg. Matthas spojrzał w jego kierunku. Stało tam wielkie, skrzydlate, rogate monstrum. Smok o czarnych łuskach i krwawoczerwonych ślepiach.

– Brać gada!- wrzasnął na całe gardło, wstając.

Ale smok już zionął ogniem i czterech braci zakonnych wyrzucało z siebie przeraźliwe krzyki, gdy płomienie trawiły ich ciała. Przy okazji zapalił się stos. Matthas i pozostali przy życiu Denuryci rzucili się na niego z mieczami. Ten się obrócił, smagając ich ogonem po nogach. Upadli na ziemię. Aż cud, że uderzenie nie połamało mu nóg. Gdy Matthas spojrzał w kierunku smoka, aż go zatkało. Jego rozmiary zaczęły szybko się zmniejszać, by, nie licząc długiej szyi, spocząć na wysokości człowieka. W czasie, gdy kark się skracał, a pysk szybko nabierał kształtów ludzkiej twarzy, na ciele smoka zaczęła materializować się zbroja. Skrzydła stopiły się z rękoma, by po chwili także błony między "palcami" zniknęły. Naprzeciw nich stanął demon-wojownik w czarnej zbroi i z wielkim, płonącym żywym ogniem, mieczem w dłoniach. W jego ślepiach płonął gniew i żądza krwi. Pierwszego zakonnika złapał za płaszcz, podrzucił i wykonując obrót tak szybki, że prawie niezauważalny– zupełnie jakby to był patyk, nie miecz– przeciął go wpół, przy okazji odrąbując dłonie. Następnego, podnoszącego się już, przyszpilił do ziemi. Gdy podchodził do trzeciego, Matthas zrozumiał, że nie ma najmniejszych szans. Wstał i zaczął biec w kierunku lasu. Nie widział, jak demoniczna postać rozprawia się z jego ostatnim z jego podwładnych. Wbiegł między drzewa, ale nie zatrzymywał się. Wiedział, że to jego chciał ów jaszczur zabić. Nagle, tuż za nim nastąpił błysk. Las za nim stanął w płomieniach. Zobaczył smoka zawracającego, i gdy gad się zbliżał, z jego rozwartej paszczy znów strzelił ogień. Ominął Matthasa o włos. Oddalał się, ale na plecach nadal czuł gorąco. Odwrócił głowę. W kilku miejscach jego płaszcz się palił. Niezdarnie zrzucił go, starając się przede wszystkim nie zwalniać. Znów zobaczył smoka, który tym razem leciał prosto na niego. Płomienie już skakały w jego kierunku. I nagle ziemia się pod nim zapadła. Zrobiło się ciemno, gleba wypełniła mu usta. Matthas poczuł ból w potylicy. Zanim stracił przytomność, w głowie zadzwoniło mu:

– Nie ciesz się jeszcze. Dopadnę cię i wtedy pożałujesz tego, coś jej zrobił.

 

Po raz drugi i zapewne ostatni stał w tym miejscu. Patrzył na wyrzeźbione w kamieniu piedestały i spore kopce z diamentowego pyłu. Pośrodku, na pogrzebowym stosie, płonęło ciało Is'reel. Wokół niego stało dziesięciu magów i mruczało formuły. Tahkorn znał je doskonale. To była smocza magia, nie przystosowana do użytku przez ludzi. Is'reel znała wszak granice wytrzymałości swoich revor. Wszyscy tu zebrani przysięgli służyć jej sprawie nawet, gdyby oznaczało to ich śmierć. Nawet najmłodszy z magów– Hamyl, zamierzał dotrzymać obietnicy. Tahkorn nigdy wcześniej nie widział tak bezinteresownej woli służby smokowi przez revorę. Wciąż nie potrafił dociec, jak jego matka to osiągnęła. Wiedział, że niewątpliwie przyczyniła się do tego jej osobowość. Is'reel zawsze zdawała się rozumieć prawdziwą istotę więzi między smokiem i revorą. Nie wiedział, czy magowie byli świadomi pełnej ceny, jaką zapłacą za swą służbę, ale podziwiał ich lojalność. W świetle takiego oddania jego podwójna porażka zdawała być niemal jak zdrada. I tym goręcej palił go gniew na myśl o mordercy, któremu pozwolił uciec. Nie na długo -powtarzał sobie.

– Widzę wściekłośśść w twoich oczach, bracie.

– Na moim miejssscu czułbyś to samo, Ker. Ja, smok, zossstałem przechytrzony przez jedno z tych małych, krótkowiecznych robactw! Bo chciałem go sobie zossstawić go na koniec… by rozprawić się z nim jak trzeba.

– I dobrze, żeś go nie załatwił na swój sposób. Mógłbyś nie zdążyć ocalić jej ciała. Zapamiętałeś jego twarz?

– Co do najdrobniejszych szczegółów…

– Więc pokaż mi ją.

– Nie zamierzasz chyba wysłać za nim Wyva'chayre?

– Ależ tak właśnie uczynię. Zobaczysz, znajdzie się błyskawicznie.

– Zabraniam ci tego robić. To moja sprawa.

– Mylisz się. Jakbyś nie pamiętał, Is'reel była również moją matką! Me prawo do zemsty jest więc równoważne twojemu.

– Zatem pomóż mi go dopaść. Osobiście. Niektóre sprawy muszą pozostać między smokami.

– Nie ufasz revorom, zgadza się?

– Nie… to znaczy, nie można zapominać, czym były przed przemianą.

– A te, tutaj? Ci magowie wiedzą, że zaklęcie ich zabije. A mimo to nie uciekli. Nie ważne, kim, lub czym byli. Śmierć Is'reel boli ich tak samo, jak ciebie. A może… może tobie wcale nie chodzi o revory? Jaki jest więc powód?

– Honor.

Ciało smoczycy tymczasem wraz ze stosem zostało całkowicie strawione przez ogień. Wtedy też Tahkorn wraz z Ker'thalyysem starannie ułożyli zbroję i broń Is'reel na mithrilowej rzeźbie ustawionej w wyżłobieniu pod największym z piedestałów. Magowie przy pomocy telekinezy przenieśli prochy nad pył diamentowy i znów zaczęli wypowiadać formuły. Tahkorn wyciągnął zawiniątko. Znajdował się w nim przedmiot, który z wyglądu przypominał kryształ, ale takowym nie był. Tahkorn znał proces wytwarzania tych „kamieni duszy", jak nazywali je niektórzy spośród tej nielicznej garstki, która w ogóle wiedziała o ich istnieniu. Jego matka, ich wynalazczyni, nazywała je Asanth'ri– Nieśmiertelnikami. Z tego, co powiedziała mu Is'reel, to była bryła ukształtowana z substancji występującej jedynie na pograniczu dwóch światów z domieszką jej własnej krwi. Materiał ten miał w rzeczywistości mieć strukturę gąbki, gdzie poszczególne elementy były niewidoczne gołym okiem. Is'reel zawsze nosiła go przy sobie. Jej zdaniem ów przedmiot był rodzajem magnesu dla świadomości, gdy ciało spotykała śmierć. Domieszka krwi była zaś barierą, nieprzepuszczalną dla metafizycznych istot innych organizmów. Końcowym etapem procesu było umieszczenie w Nieśmiertelniku małej cząstki własnej osobowości. Dlatego też ci, jak mówiła Is'reel, którzy podjęli się jego stworzenia, aż do śmierci czuli się niekompletni. Chyba, że byli smokami. Poza tym nigdy nie próbowano wskrzeszania przy udziale owego przedmiotu. Tahkorn chwycił Asanth'ri i przeniósł między diamentowy pył i prochy smoczycy. Tak jak się spodziewał, gdy je puścił, zawisło między dwoma biegunami budowanego zaklęcia. Chwilę później magowie skończyli mówić. Przez kilka minut nie działo się absolutnie nic. A potem Nieśmiertelnik rozbłysł oślepiającym światłem, zasysając obie pobliskie substancje. Dziesięć revor stanęło w płomieniach. Dopiero wtedy Tahkorn dostrzegł, że każdy z magów miał własne Asanth'ri, gdyż te również zaczęły reagować. Revory szybko obróciły się w pył. Potem stworzona przez nie bariera prysła. Obaj bracia zostali rzuceni na ścianę.

Tahkorn ocknął się pierwszy. Na głównym piedestale, naprzeciw wejścia, stał diamentowy posąg smoczycy. Po Asanth'ri nie było śladu. Na dziesięciu podstawach, stojących w dwóch rzędach po obu jej stronach ustawione były figury człekokształtne, ale bliższe alternatywnym formom smoków, niż revorom. Wszystkie miały diamentowe miecze i łuki, oraz ubrane były w łuskowe pancerze. Wolnym krokiem podszedł do ogromnej statuy. Gdy był od niej zaledwie kilka kroków, miejsca, w których powinny być oczy, zajaśniały szmaragdową zielenią. Figura poruszyła się, a były to ruchy zupełnie przeczące twardości diamentu.

– A więc stało się. Nie żyję.

– Zawiodłem cię, matko. Twój zabójca zdołał uciec.

– Są rzeczy ważniejsze niż zemsssta. Czy ścigałbyś byle robaka, wiedząc, że w ten sposssób zaniedbasz sprawy, od których zależy przetrwanie twego gatunku? Spójrz na to z innej strony. Jessstem wśśściekła, ale… w końcu mogę odpocząć. Gdybyś żył kilka tysssięcy lat, czułbyś to samo.

– Możliwe. Ale na razie mam nieco ponad dwieśśście…

– Nie myśśśl, że straciłam swe zdolnośśści! Nie próbuj go złapać. Pozwól Ker'thalyysowi wysssłać za nim revory. Musisz zaufać naszym małym przyjaciołom. Jessstem niemal pewna, że ich lojalnośśść będzie kluczowa dla naszego przetrwania. Wiesz, co musisz zrobić.

Brat Tahkorna również się już obudził.

– Is'reel! Jak tyś tego dokonała?

– Skoro jessteście już obaj przytomni, czas, byście opuśśścili to miejsssce.

– Ale…

– Nie ma czasu do stracenia! Idźcie już!

Odwrócili się i skierowali ku wyjściu. Gdy byli przy trzeciej parze wojowników, posąg znów się odezwał.

– Tahkorn!

Wywołany odwrócił się. Coś poszybowało w jego kierunku. Złapał. Był to sztylet Is'reel, Naqr Seranvis. W języku ludzi znaczyło to tyle, co Mroczny Jad. Ich matka miała tendencję do nadawania zaklętej broni nazw, które wyjątkowo trafnie, a zarazem enigmatycznie odwzorowywały czar, którym ta została nasączona. Tahkorn wolał nie wiedzieć, jaka magia znajdowała się w tym ostrzu. Is'reel stworzyła wiele zaczarowanych ostrz, grotów, nawet kilka kusz i jeden karabin, jednak przy sobie nosiła wyłącznie arcydzieła– tak metalurgii, jak i magii. Bo powiedzieć trzeba, że wszystko, co spod jej ręki wyszło, było jej wyłącznym tworem od samego surowca, a i materiały były dobierane równie starannie, jak ludzie, z których zrobiła revory.

– Weź go i strzeż. Gdy wyjdziecie, mój grobowiec zamknie się na wieki. Tylko ten sztylet, dzierżony przez krew z mojej krwi, będzie go w stanie otworzyć. Polecisz na północ, w dalekie krainy i znikniesz z historii. Zaczniesz tam nowe życie. Ale na zew krwi z mej krwi stawisz się, gotów spełnić wszelkie wymagania, jakie postawi przed tobą przetrwanie gatunku. Ale zanim to się stanie… niech Naqr Seranvis zatopi się w gardle mego mordercy i sprawi mu cierpienie, jakiego ja doznałam od jego miecza. Zginęłam, bo upodobałam sobie swą alternatywną formę. I dlatego, że chciałam znaleźć dyplomatyczne rozwiązanie. Ale ono nie istnieje. Jedynym rozwiązaniem jest eliminacja tego zagrożenia. Po tych słowach zwróciła się do Kera. Schwytaj mego zabójcę ale pozwól Tahkornowi go oprawić. Niech przynajmniej uczyni zadość zranionemu honorowi. Pozwól mu też odejść. I żyj, jakby nigdy nic się nie stało. Niewiedza potrafi być błogosławieństwem.

Chwilę później byli już przy wyjściu. Obejrzeli się jeszcze raz za siebie i ruszyli przed siebie. Gdy przekroczyli próg, wejście zaczęło zarastać magiczną barierą. Następnie wypełzł na nią lód, szybko stając się coraz grubszy. Gdy proces ten ustał, nie poznaliby, że cokolwiek się tu zdarzyło. Spojrzeli po sobie i opuścili długą i krętą grotę. Gdy wyszli, znów rozpostarł się wokół nich górski krajobraz. Wysokie szczyty, wraz z tym, na którym stali, pokryte były lodowcami.

– Ker.

– Bracie?

Tahkorn przywołał na myśl twarz mordercy.

– Złap go. Nie zawiedź mnie. Potem zgodnie zmienili formy na te właściwe swemu gatunkowi i odlecieli na południe.

 

Światło. Po niezmierzonej ilości czasu spędzonego na czołganiu się w nieziemsko ciemnej i cuchnącej grocie. Matthas wypełzł z dziury i rozkoszował się pachnącym, iglastym lasem. Słyszał też strumyk. Wtedy przypomniał sobie o suchym gardle. W grocie miał aż nadto wody, ale nie wiedział, co w niej pływało, więc wolał nie kosztować. Był za to przemoczony, kolczuga ciążyła niemiłosiernie. Podszedł do życiodajnej strugi, zrzucił zbroję i uklęknął. Zanurzył głowę. To była czysta, źródlana woda. Rozejrzał się. Spod trawy gdzieniegdzie wystawały skały. Był więc daleko od miejsca, gdzie wpadł. To były niemalże góry. Czyli stracił też rachubę kierunku. Jaskinia zaprowadziła go na północ. Dalej od domu. I dalej w paszczę wrogich ziem. Na szczęście czas mu sprzyjał. Poranna mgła była orzeźwiająca i dawała mu nadzieję. Może będzie w stanie wtopić się w tłum… a potem ruszyć, zapomniany… i przebrany nie do poznania. Jakkolwiek strumyk nie sięgał mu nawet do kostek, umył się i spłukał ubranie. Wstał, przywdział kolczugę, przypasał miecz i ruszył w kierunku, jak mu się zdawało, południowym.

Słońce wysoko już było na niebie, gdy trafił na ubity trakt. Szedł dalej, wybierając te odnogi, które schodziły niżej. W ten sposób do popołudnia jego odzienie było już suche. Zastanawiał się, w jaki sposób, nosząc niewątpliwe oznaki daleko-południowego pochodzenia, zdoła udawać niewinnego. Cały bagaż, jaki miał, przepadł wraz z wozem. Posiadał teraz jedynie kolczugę, miecz– srebrny i zupełnie nieprzydatny przeciw stali, a także sakwę cesarskich srebrników, które obiecał Kemivowi. W tych okolicach tego typu pieniądze były gorsze niż bezwartościowe. Mogły mu napytać ogromnej biedy, gdyby ktoś zdecydował się go obłupić lub zrewidować. Toteż wyrzucił je w las. Uczono go, że tutejsi mieszkańcy wspierają demony, nienawidzą Cesarstwa i plują na Najwyższego. Demony, które okazały się być smokami poprawił się Matthas. Tak, tą wiadomość musiał zanieść wielkiemu mistrzowi. Kontynuował swój marsz. Tak bardzo chciał się znaleźć w zamku Denur. Uznał, że sprzeda swój miecz. Na pewno będzie w stanie kupić stalowy i jeszcze zostanie mu co nieco na powrót.

 

Wici poszły. Strażnicy Wyva'chayre byli w drodze, mając w umysłach obraz twarzy celu. Jeźdźcy wiwern mogli spenetrować całe terytorium kontrolowane przez smoki w ciągu dnia. Mieli jedno zadanie– dorwać mordercę Is'reel. Żywego. Ker nie mógł zrobić tu nic więcej. Po prawdzie, jego pełne imię brzmiało Ker'thalyys, lecz w związku z trudnościami w używaniu go w artykułowanej mowie, z reguły zdrabniano je do pierwszych trzech liter. Chciał. Wolałby osobiście odszukać zbira i sam wykonać wyrok. Matka zabroniła mu tego jednak. Los cesarskiego rycerza należał do Tahkorna. Stał więc na wieży swej posiadłości w mieście Nostyres, w całej swej smoczej okazałości i w zamyśleniu przyglądał się codziennemu życiu jego mieszkańców. A to jakiś złodziej korzystał z osłabienia garnizonu i okradał kupca, czy też dwie rodziny revor krwawo wyrównywały porachunki. Wzbił się w powietrze i poleciał na wschód, na zalesione, niskie góry, które zawsze obfitowały w zwierzynę. Bez specjalnego wysiłku upolował jelenia i chwilę potem na polanie pałaszował zdobycz. Mięso wcale mu dziś nie smakowało. Czuł, że robi to ze zwykłej potrzeby zaspokojenia głodu i nie znajdował w tym zwykle towarzyszącej polowaniu przyjemności. Nic mu się nie chciało. Położył się więc obok jeleniego ścierwa i zasnął.

 

Słońce zachodziło, gdy ujrzał dym. Wiedział, co to oznaczało. Ludzkie siedziby. Zdwoił wysiłek, by dotrzeć jak najszybciej. Niepokoiły go majaczące na granicy horyzontu kształty, do złudzenia przypominające smoki. Nigdy wcześniej tak nie bał się tych stworzeń. Zawsze uczono go, że to tylko złe legendy. A tymczasem okazały się nie dość, że rzeczywiście istnieć, to jeszcze były dokładnie tak potworne, jak opisywały podania. Niedługo zajęło mu dotarcie. Wieś była zbudowana z drewnianych domów. Ludzie powoli wracali po ciężkiej pracy. Widok ubranego w kolczugę człowieka wyraźnie ich zaciekawił, bo zamarli, niektórzy już w progach domostw i wpatrywali się w niego. W końcu któryś przerwał ciszę.

– Witamy w Komayat, paniczu. Jeśli trza ci jadła i picia, tam jest gospoda– wskazał na spory budynek, znajdujący się blisko, jak Matthas się domyślał, centrum.

– A miejsce, gdzie można sprzedać… broń lub cenne przedmioty.

– Oj, panie, panie. Z tego, co wiem, jeno pan Hezren zbiera takie rzeczy. Mieszka ło, tam– znów wskazał. Spory jak na tutejsze warunki dom znajdował się w sporej odległości od gospody, ale nie zapłaci przecież niczym. Skierował się najpierw tam. Już przez okna było widać, że domownik jest miłośnikiem oręża i innych wymysłów metalurgii. Matthas zapukał. Czekał kilka minut, nim usłyszał odpowiedź.

– Kto tam?

– Strudzony wędrowiec. Pan Hezren jest, czyż nie?

– Tak, to ja.

– W takim razie mam interes do pana– usłyszał odsuwane rygle i drzwi się otworzyły. W progu stanął człowiek koło sześćdziesiątki.

– Proszę, śmiało– Matthasowi nikt nie musiał powtarzać dwa razy– a, widzę, że się nie myliłem. Rysy wojownika, ale i z wysokiego rodu widzę. Pasują do języka. Napije się pan herbaty? Dopiero co woda się zagotowała.

– A pewnie– poszedł za gospodarzem i usiadł przy stoliku.

– Więc, przejdźmy do „interesów".

– Słyszałem, że możesz kupić ode mnie miecz.

– Mogę, ale najpierw chciałbym rzucić okiem– Matthas odpiął broń i wraz s pochwą położył na stole. Hezren wziął i obnażył ostrze.

– Aha! Srebrny, południowy. Dobrze wykonany, prawdopodobnie kapitański, może nawet szlachecki. Tylko na cholerę im srebrne? Może być dekoracyjny, ale widzę, że zasmakował krwi– przysunął do nosa i powąchał– i to nie byle jakiej. Smoczej. Panie…

– Myrde.

– Panie Myrde, to absolutnie biały kruk. Gdyby nie ta krew… nie, takiego miecza jeszcze nie miałem.

– Nie mam innego… jeśli wiesz, o co chodzi.

– A tak… w pokoju po lewej znajdują się stalowe… z tych, które albo już mam, albo o zbyt małej wartości kolekcjonerskiej. Możesz sobie wybrać dowolny. Oczywiście pod warunkiem, że ten mi sprzedasz… co powiesz na trzydzieści sztuk złota?– Matthas ze zdziwienia wytrzeszczył oczy. Jego broń na pewno nie była tyle warta.

– Zgoda.

– Pójdę po pieniądze. Polecam w tym czasie przejrzeć moje ostrza– Matthas poszedł do wskazanego pokoju. Starannie ułożone na stojaku, znajdowały się tam setki mieczy– krótkich, długich i dwuręcznych. Większość była wykonana inaczej niż te, do których przywykł. Uwagę jego przykuł jednak stojak z cesarskimi ostrzami bastardowymi. Spojrzał na nie jeszcze raz. Takie miałyby dla niego z całego dostępnego oręża największą wartość bojową. Mogłyby jednak wzbudzić podejrzenia Hezrena, a przecież zależało mu na zachowaniu pozorów „tutejszego". Wziął długie, lekko zakrzywione, jednosieczne ostrze. Przypasał je i wrócił do stołu, by dokończyć herbatę. Hezren już siedział, a na blacie leżała sakiewka.

– Ciekawe. Człowiek obyty z bronią nostyrańskich rekrutów. Zamierzasz zostać revorą? Daleką drogę przebyłeś.

– Słucham?

– Akcent masz lekko południowy. Powiedziałbym, że urodziłeś się i żyłeś na północnych rubieżach Cesarstwa. Nie martw się. Smoki nie patrzą na takie rzeczy. Jeśli rzeczywiście chcesz im służyć i przejdziesz próby… kto wie. Dziwne, że nie wybrałeś jednego z cesarskich półtoraręcznych. Różni ludzie się tu kręcą. Jedni mniej, drudzy bardziej nienawidzący południowców, ale z reguły nie za bardzo znają się na mieczach.

– A ty?

– Ja? Nie oszukujmy się, gdybyś jak ja miał na karku szósty krzyżyk, nabrałbyś dystansu do koloru skóry, akcentu. Nikt sobie nie wybiera miejsca urodzenia. Ale każdy jest kowalem własnego losu. O tym, jak nas pamiętają często decyduje pochodzenie, ale jeszcze częściej czyny. A z pana, panie Myrde, jest interesujący typ. Walka ci nie obca i widać, żeś skromny, a jednocześnie dobrze urodzony. Nawet nie licząc pochodzenia, można by powiedzieć, że masz przed sobą długie i pełne sukcesów życie– Matthas w to wątpił, gdyż jeśli go złapią, jego życie będzie krótkie i pełne upokorzeń– Masz osobowość człowieka czynu i honoru. Smoki to cenią– O tak, nawet bardzo. Szczególnie ten czarny– ale dość tej gadki. Śpieszno ci, widzę, w drogę– odprowadził go do drzwi– Mam nadzieję, że będziemy jeszcze mieli okazję porozmawiać– W to już zdecydowanie wątpię. Nie zamierzam tu wracać.

– Wzajemnie, panie Hezren.

– Szczęśliwej drogi, wędrowcze.

Gdy kolekcjoner zamknął drzwi, Matthas odetchnął z ulgą. Skierował się do gospody z sakiewką pełną złota i dobrym, stalowym mieczem u boku. Zamówił jadło dnia i piwo. Po skonsumowaniu owych rzeczy wynajął izbę i położył się spać. Po raz pierwszy od ponad dwóch miesięcy nocował w prawdziwym łóżku.

 

Wychodząc z gospody Lasyar głośno zaklął. Potem z całej siły kopnął jeden z leżących przed budynkiem kamieni. Jeden człowiek. Nawet przy obszarze ograniczonym do wschodniej części państwa, to było jak szukanie igły w stogu siana.

– Pierdolę! Szukamy skurwiela od prawie tygodnia! Mam tego po stokroć dość! Wracamy do Nostyres.

– Nie mówisz chyba poważnie?! Złożyłeś przysięgę!- usłyszał za sobą głos. To była Kaatri, młoda strażniczka Mithrilołuskiej, którą przydzielono mu w ramach poszukiwań.

– Wiem! I okaż trochę szacunku swemu dowódcy! Doskonale wiem, co robię!

– I wiesz zapewne, dlaczego to robisz?!

– Zgadza się.

– Słucham. Oświeć mnie!

– Bo Ker nam nakazał! Co jeszcze chcesz wiedzieć? To południowiec. Wróg.

– I morderca, który pozbawił życia Is'reel!

– Co?– chórem wyrazili swe niedowierzanie wszyscy pozostali strażnicy, wliczając Lasyara.

– Podciął jej gardło jak pospolitemu bandziorowi! Skonała w męczarniach! Nie zamierzam mu tego odpuścić.

– Skąd miałem wiedzieć?! Teraz mi powiedz, gdzie niby powinniśmy go szukać!

– Nie wiem. Ale czuję, że niebawem go znajdziemy– Kaatri spuściła nieco z tonu.

– Grr… Niech ci będzie. Ale obiecuję ci, że cię zabiję, jeśli tak się nie stanie!

– Tylko spróbuj…

– Oddział, za mną!- Lasyar dosiadł swojej wiwerny. Reszta zrobiła to samo. Kilka chwil później wioska zniknęła w oddali. Południowe słońce grzało im plecy, a prąd powietrza owiewał ich przyjemnym chłodem.

***

 

 

Pół-demony, diabelskie pomioty, gadoczłeki, gadające jaszczurki, odmieńce, mutanty i wiele, wiele innych. To nazwy, jakie z reguły nadają nam ludzie. Tak rzadko jednak słyszymy rzeczywiste miano naszej rasy– revory. Skąd się wzięło? Nie wiemy, ale tak nazywają nas smoki i tak nazywamy siebie.

Czym jednak jest revora? Od razu powinnam zdementować teorię jakobyśmy były produktem spółkowania człowieka z demonem. Jest to dla nas obraźliwa i krzywdząca hipoteza. Revora, zwana też czasem smoczym człowiekiem lub Przemienionym, powstaje na dwa sposoby. Pierwszy jest nazywany rozmnażaniem płciowym. Tak, my też jesteśmy do tego zdolne, wbrew temu, co twierdzą ludzie. Drugi sposób zakłada, że uznany przez smoka lub smoczycę za godnego człowiek, za sprawą znanej tylko latającym gadom magii, zostaje poddany zmianom.

Jak to się dzieje? Ano w bardzo prosty sposób, przynajmniej z naszego punktu widzenia. Zakładamy, że jesteś człowiekiem, który pomyślnie przeszedł wszystkie próby, został doceniony przez smoka i złożył przysięgę krwi. Gdy zapada zmrok, zasypiasz, gdy w pobliżu jest ów gad. Następnie budzisz się, prawdopodobnie gdy jeszcze noc nie chyli się ku końcowi. Pierwsze, co zauważasz, to to, że w ogóle coś widzisz, choć nie powinieneś[aś]. Niezbyt ostro, ani wyraźnie, ale w końcu jest noc. Po smoku nie ma ani śladu. Dobrze wie, że inaczej ryzykowałby życie swoje lub twoje. Dumasz sobie, nie wiedząc, o co chodzi. Drapiesz się po podbródku, jak to być może masz w zwyczaju. Przynajmniej próbujesz. Bo to cię boli. Pytasz się sam[a] siebie, co się stało. Patrzysz sobie na ręce i dostajesz szoku. Paznokcie zaczęły robić się grubsze i ostre na końcach. Dopiero po chwili dochodzi do ciebie, że nie są to już paznokcie, lecz powoli formujące się pazury. Idziemy dalej. Jeśli jesteś mężczyzną, prawdopodobnie już czujesz lekkie swędzenie na łuku brwiowym, przy nasadzie nosa. Dotykasz się tam, zauważając, że w tym miejscu masz już mniej włosków, a skóra wydaje się zgrubiona. Niedługo zacznie rosnąć tam kolec lub kilka, w zależności od tego, ile masz lat. Jeśli jesteś kobietą, swędzenia nie poczujesz, gdyż twój wiek będzie zaznaczany nieco inaczej. Prawdopodobnie w tym momencie zauważysz, że jesteś w stanie usłyszeć dźwięki, które dotąd uznawałeś[aś] za absolutną ciszę. Miejsce, w którym się znajdujesz również wydaje się nabrać nowych zapachów. Czujesz woń obawy. Tak, to twój strach. Dopiero niedługo przekonasz się, że nie ma się czego bać. Jeśli nie czujesz woni strachu, to zapewne wiesz doskonale, że tak ma być. W końcu idziesz spać. Nie ze spokoju, lecz zwykłego zmęczenia. Budzisz się rano, ale jak się okazuje, minęła ponad doba. Zauważasz szczegóły, o których dotąd nie miałeś[aś] pojęcia. Twoje pazury są już w pełni uformowane– nie dłuższe jak paliczek, ale ostre jak brzytwa. Czujesz głód. Jeśli masz spiżarnię, idziesz do niej. Smakowite dotąd produkty rolne ignorujesz bez choćby spojrzenia. Twój wzrok skupia się tam, skąd dochodzi woń mięsa. Prawdopodobnie nie jest świeże ani ociekające krwią, ale lepsze od głodu. Pochłaniasz sporą ilość. W ciągu pół godziny poczujesz przypływ sił życiowych. Prawdopodobnie jeszcze dziś wyjdziesz i będziesz podziwiał[a] natłok szczegółów. W końcu przywykniesz do tego. Gdy zapada zmrok odkrywasz kolejną interesującą rzecz. W ciemnościach widzisz już równie dobrze, jak za dnia. Jeszcze nie spoglądałeś[aś] w lustro? Ja bym to zrobiła, gdy tylko zauważyłabym jakiekolwiek zmiany. W każdym razie nie potrafisz się poznać. Oczy, w których nie widać już białek, które mają pionowe źrenice, świecą własnym blaskiem. Prawdopodobnie są takiego samego koloru, jak ślepia smoka, który cię przemienił. Ciekawe, czy za dnia zauważyłeś[aś] lekki połysk swojej skóry? Jeśli przejrzysz się w lustrze, gdy jest jasno, oczy twoje nie będą świecić, choć bogata w pigmenty tęczówka zapewne będzie sprawiać podobny efekt poprzez odbicie światła. Jeśli jesteś kobietą, wokół ślepiów zauważysz wzory ułożone z cieniutkich, czarnych linii. Tak mniej więcej wygląda przemiana.

Przejdźmy do fizycznych cech revory. Z wyglądu niewiele różni się od człowieka, choć gadzie ślepia i pazury są bardzo łatwe do zauważenia. Kości nasze są trudniejsze do złamania czy przecięcia. Skóra nierzadko nabiera odcienia łusek smoka, który dokonał zabiegu. U revory przebudowane zostają mięśnie, tak, że strukturą bardziej przypominają smocze. Rasa nasza jest przez to silniejsza, szybsza i zwinniejsza od swych krótkowiecznych kuzynów. No właśnie. Revory potrafią żyć nawet pięćset czy sześćset lat, a dopiero przy zbliżaniu się do tego okresu na ich ciałach pojawiają się oznaki starzenia. To i tak nic przy smokach, o których powiada się, że „ich życie może zakończyć się na wiele sposobów, ale na pewno nie z powodu upływu czasu".

Jak można więc rozpoznać, ile revora ma lat, skoro starzeją się dopiero pod koniec życia? U samców brwi są powoli zastępowane przez owe kolce. Wyrastają takowe mniej więcej o dwa co dekadę. U samic zaś wokół oczu pojawiają się czarne linie. Im większy, składający się z większej ilości linii i bardziej skomplikowany wzór tworzą, tym starsza jest revora. Tu należy wspomnieć, że wiele z nich ma również przynajmniej jedną szkarłatną linię na powiekach, co jest akurat nie spotykane u najmłodszych. Te tak zwane Krwiste Linie mówią o tym, że samica ma już pierwszy raz za sobą– innymi słowy, że nie jest już dziewicą. Czasem zdarza się, że linii jest więcej. Jeśli przecinają główną, dłuższą, znaczy to, że co najmniej raz została zmuszona do stosunku. Najbardziej należy jednak współczuć tym, u których krótsze linie po prostu wyrastają z dłuższej– dla nich pierwszy raz był gwałtem. Prawdopodobnie ten sam mechanizm wizualny występuje u smoczyc.

Revory mają niezwykły wręcz talent do sztuki zadawania śmierci. Prawdopodobnie jest to związane z naszym podobieństwem do smoków– z oportunistycznych ludzi zmieniamy się w wyspecjalizowane drapieżniki. To chyba tłumaczy, dlaczego większość smoczych ludzi wybiera drogę żołnierza, strażnika lub skrytobójcy. Zawsze chętnie walczymy, a jeszcze chętniej polujemy. Ciała revor szybko się regenerują, co sprawia, że rasa nasza męczy się powoli, zupełnie jak smoki. Ma to jednak swoją cenę. Musimy dużo jeść i to nie jakichś tam roślinek, lecz mięsa, najlepiej świeżego i surowego, ociekającego krwią. Dlatego też wśród niektórych ludzi panuje błędne przekonanie o tym, że jesteśmy bezmyślnymi, żarłocznymi zwierzętami, które pochłaniają nic nie dając w zamian. No, ta ostatnia cecha dotyczy również ludzi, więc nie wiem, co oni sobie myślą stawiając tak twarde zarzuty.

Kultura nasza jest ściśle podporządkowana naszym obowiązkom wobec smoków. Niemniej jednak można podać kilka co ważniejszych elementów. Nie lubimy marnować czasu na czcze pogaduszki. Z reguły rozmowy prowadzone przez nas są krótkie, zwięzłe i na temat. Jesteśmy bezpośredni, nienawidzimy subtelnych przekazów, aczkolwiek czasem jesteśmy do nich zmuszeni.

Nierzadko można usłyszeć sformułowanie „honor revory". Owszem, w większości jesteśmy istotami honoru. Nie paramy się złodziejstwem i nawet jeśli próbujemy ukryć, że zrobiliśmy coś złego, to zapytani wprost z reguły się przyznajemy. Rzadko odrzucamy wyzwania i nigdy nie obiecujemy, jeśli przysięgi dotrzymać nie zamierzamy. Nawet jeśli czujemy pewną odrazę wobec najsłabszych, zobowiązujemy się ich chronić. Ta zasada działa jednak jedynie w obrębie naszej własnej rasy oraz sojuszników.

Kaatri Davenson, „o tym, czym do kurwy nędzy są revory"– przekład z j. Północnego, Zarthiv.

 

Od kilku godzin podążał leśnym traktem. W Komayat, jak nazywali wieś, w której nocował, zaopatrzył się w skórzany plecak, do którego załadował sowity zapas chleba i sera, bukłak wody, a także krzesiwo, hubkę oraz koc. Hezrena mimo wszystko spotkał znów i zakupił stalowy hełm straży i surcoat, który nałożył na kolczugę. Do pasa przypiął także mizerykordię. Zgodnie z zaleceniami starego pasjonata mieczy, nostyrańską broń przewiesił przez plecy. Chłodny poranek okazał się doskonałą porą na marsz. Teraz, gdy słońce powoli zbliżało się ku górowaniu, musiał na chwilę zboczyć z drogi i odpocząć w cieniu. Trzeba dodać, że zaopatrzył się także w pergamin, kilka piór oraz słoiczek inkaustu. Pomimo zakupów na taką skalę nadal miał dwadzieścia złotych monet. Powinno starczyć na wydostanie się z terytorium państwa, które nawet nie miało nazwy. Zrzucił plecak, usiadł pod drzewem i wyjął przybory skryby. Zaczął pisać raport z misji. Z żalem opisał śmierć wszystkich członków zespołu. Zakończył w miejscu, gdzie wydostał się z jaskini. Jeszcze raz pomiętosił surcoat. Był wykonany z nieznanej w Cesarstwie tkaniny, naszpikowany kieszeniami i pomalowany w maskujące wzory. Hezren powiedział mu, że to jeszcze z czasów, kiedy rzadko używano mieczy, a częściej niezidentyfikowanej broni dystansowej, gdzie dobry kamuflaż był jednym z ważniejszych gwarantów przeżycia. Zdjął go i rzucił za siebie, po czym odbiegł kilka kroków. Nie widział go. Gdy poszedł w miejsce, gdzie, jak mu się zdawało, rzucił surcoat, dobre kilka minut zajęło mu znalezienie go. Potem ruszył wzdłuż traktu, pod osłoną drzew. Na drogę wrócił dopiero późnym popołudniem. Gdy zapadła noc, był lekko zmęczony. Zszedł z traktu i bez rozpalania ogniska ułożył się do snu.

 

Hezren of Morven spoglądał po raz kolejny na piękny miecz. Był warty najwyżej pięć sztuk złota. Dlaczego więc temu człowiekowi zapłacił aż trzydzieści? Bo był kolekcjonerem, a takiego jeszcze nie miał? Może, ale wtedy na pewno nie podniósłby ceny ponad siedem i pięćdziesiąt srebrnych. Nie. On doskonale wiedział, kim był ów podróżnik. Od razu rozpoznał rysy i skromny ton cesarskiego rycerza zakonnego. Wiedział, że to jego ręka dzierżyła miecz, gdy ten pokrył się smoczą krwią. Widział prawą dłoń człowieka z południa. Rękojeść była dopasowana dokładnie do niej. Skąd wiedział? Proste. Trzy dni temu był tu patrol straży wiwerniej i wypytywał o niego. Tak. To przez straż musiał odejść z Nostyres. To przez nich nigdy nie został revorą, choć tak bardzo tego pragnął. Teraz nadszedł czas rewanżu. Zrobił wszystko, by tylko utrudnić rozpoznanie rycerza. Sprzedał mu nostyrańską broń, hełm… i maskujący surcoat– pamiątkę z Morven. To powinno wystarczyć. Kupił jego broń i dobrze ją ukrył. Wiedział, że za coś takiego groziła mu śmierć. Niemniej jednak zemsta na Straży była słodsza, niż niebezpieczny i zbrodniczy był jego czyn.

 

Nazajutrz szybko się spakował i wyruszył w dalszą drogę. Niedługo potem las się urwał. Gdy słońce zaczęło prażyć, Matthas nie miał gdzie się schować. Wobec tego nie przerywał marszu. Gdy zobaczył wioskę, nie chciał uwierzyć swemu szczęściu. Pot lał się z niego strumieniami, a w gospodzie na pewno będzie chłodniej. Zdwoił wysiłki i niedługo potem był na obrzeżach osady. W przeciwieństwie do ludzi z Komayat, tutejsi mieszkańcy nie byli zdziwieni jego widokiem. Nie przerywali prac w polu, tylko czasem któryś łypnął na niego wzrokiem i wracał do zajęcia. Mimo innego nastawienia tubylców układ wsi był bardzo podobny, toteż szybko odnalazł karczmę. Już miał wejść, gdy krew w żyłach zmroziły mu istoty, które stały w zagrodzie. Na ich widok błyskawicznie przypomniał sobie smoka, który wtedy o mało go nie zabił. Te jednak były dużo mniejsze, nie miały chwytnych przednich kończyn, tylko nogi i skrzydła. I były osiodłane. Matthas odwrócił wzrok i stanął twarzą w twarz z wojownikiem w czarnej, skórzanej zbroi. Tors był ozdobiony emblematem dwóch mieczy i gadziego oka na niebieskim tle. On sam miał żółte ślepia z pionowymi źrenicami.

– Wiwerny nie widziałeś?

– Owszem– skłamał– ale nie spodziewałem się ich akurat tutaj. Jakiej okazji zawdzięczam przyjemność?

– Kogoś usilnie ścigamy. Nie widziałeś może człowieka, południowca, co chodzi ze srebrnym mieczem, wędrowcze?

– Od Komayat nikogo nie spotkałem.

– Ach, więc stamtąd idziesz. Nie widział aby się z takim jednym, Hezren się zwie?

– Tak, byłem u niego. Niezłą zbrojownię tam ma.

– Większość tego zdobyczna rzecz, bądź odsprzedana przez dezerterów… Ale smaży! Chodźmy do środka– gdy weszli do gospody, owionął go przyjemny chłód. Strażnik poszedł dwa kroki, po czym się odwrócił– A właśnie, gdzie moje maniery. Jestem Lasyar, kapitan Wyva'chayre. A to mój oddział– wskazał siedzącą przy stoliku czwórkę. Jedna z postaci, ta, która była kobietą, patrzyła na niego podejrzliwie– no, ta akurat jest na gapę– zerknął na strażniczkę, a ona odpowiedziała mu pełnym irytacji spojrzeniem. Zauważył, że jej pancerz miał inny krój niż pozostałych, był obramowany srebrną nitką, a na torsie miała inny emblemat– srebrzystego, zielonookiego smoka na szkarłatnym tle. Przypomniał sobie, że skóra i ślepia zabitej przez niego smoczycy miały właśnie takie kolory i to samo dotyczyło strażniczki.

– Mnie zwą Myrde.

– Usiądź z nami.

Matthas klapnął na ławkę obok jednego ze strażników, zrzuciwszy uprzednio plecak.

– Zastanawiam się, co cię sprowadza na takie zadupie, Myrde– Spytał Lasyar głosem niezbyt głośnym, ale wyraźnym.

– Szukam roboty. Najlepiej związanej z walką.

– I nigdy nie pomyślałeś, by dołączyć do nostyrańskiej straży?! Żołd na prawdę niezły, dobre zakwaterowanie i takie tam. Żyć, nie umierać!

– Słyszałem, że trzeba składać jakąś przysięgę. Wybacz, jeszcze nie jestem gotowy na takie poświęcenie.

– Że też mu nie gorąco w tym hełmie…– od niechcenia powiedziała strażniczka.

– No właśnie. Jesteś w pomieszczeniu, Myrde. Chyba obaj nie mamy manier– zawtórował Lasyar.

Matthas usłuchał. I wtedy oczy wszystkich strażników wlepiły się w niego w niedowierzaniu. Dziewczynie wyraźnie zatkało dech w piersi.

– To nie jest…

– Sukinkot!- warknął Lasyar.

Zerwał się z ławki i obnażył miecz. Kapitan straży rzucił się na niego. Matthas ciął. Cios spotkał się z paradą i niemal natychmiast strażnik wyprowadził własny. Odbił, jednocześnie wykonując pchnięcie. Trafił w brzuch. I w tym momencie poczuł silne uderzenie w skroń. Stracił przytomność.

Obudził go chłód. Otworzył oczy i odruchowo spróbował się cofnąć. Nie mógł. Był spętany i przywiązany do łuskowatego stwora. Pod nim rozpościerał się malowniczy krajobraz, gdzieniegdzie przesłonięty chmurami. Unosił się i opadał w rytm uderzeń skrzydeł wiwerny. Rozejrzał się. Lecieli w kluczu. Na samym przedzie kapitan miał wyraźne trudności z utrzymaniem się w siodle. Chociaż się domyślał, kogo zobaczy, spojrzał na jeźdźca wiwerny, do której był przywiązany. Jego pozycja znacząco krępowała ruchy szyi, toteż wzrok jego spoczął na zgrabnym, kobiecym tyłku. Na krótką chwilę zapomniał o bólu, ale chwilę potem kark zaczął go rwać. Niechętnie odwrócił oczy. Ból głowy wrócił. Nie wiedział, od kogo dostał, ale był to cholernie mocny cios. W pewnej chwili coś przyciągnęło jego uwagę. Przodująca wiwerna wygięła się do tyłu, a Lasyar, kapitan straży wypadł z siodła. Klucz natychmiast się zatrzymał. Jeden ze strażników wykonał jakiś ruch i jego wierzchowiec zanurkował za spadającym. Jeździec złapał Lasyara. Chwilę potem jednak wypuścił go i wrócił do reszty. Coś krzyknął do nich. Matthas nie zrozumiał. Ale strażniczka, do której wiwerny był przywiązany, odezwała się:

– Myślałam, że bardziej przejebane mieć się nie da. Myliłam się.

Odwrócił się. W tym momencie jego nos spotkał się z jej pięścią.

 

Z drzemki wyrwał go nagły ból. Ker wiedział, co się stało. Lasyar, jego Przemieniony, był śmiertelnie ranny. Sięgnął ku niemu umysłem. To, co tam zobaczył, rozwiało jego wątpliwości. Znaleźli mordercę, ale ten zdążył powiększyć swe konto o jeszcze jedną ofiarę. Lasyar zachował jak na razie przytomność. Nakazał strażnikom skrępować schwytanego i przytroczyć do wiwerny Kaatri. Wyczuwał jej emocje. Znosiła śmierć swej smoczycy równie źle, jak on sam, ale na jej oczy chwilowo wypłynęła okrutna satysfakcja. Niedługo potem strażnicy rozpoczęli lot w kierunku Nostyres. Opuścił jego umysł. Ogromny smok przeciągle ziewnął. Połączył się z umysłami wszystkich swoich revor. Wasze zadanie zostało wykonane. Wracajcie. Gdy skończył, jego kręgosłup przeszła kolejna fala okropnego bólu. Lasyar nie żył. Choć Ker'thalyys znał go bardzo krótko, śmierć jego Przemienionego była dla niego ciosem w podbrzusze. Gwar nostyrańskiego popołudnia został całkowicie zagłuszony przez przeciągły ryk smoka.

 

Pod chmurami zamajaczyło znajome miasto. Kaatri odetchnęła z ulgą. Przez ostatnie kilka godzin „bagaż" mocno dał jej się we znaki. Kilkukrotnie rozchybotał wiwernę tak, że mało z niej nie spadła. W końcu sprawę załatwiło kolejne uderzenie w jego złamany nos. Tak bardzo chciała go sama ukatrupić– powoli, najpierw obedrzeć ze skóry, a potem poćwiartować. Wiedziała jednak, że ktoś zasługuje na ten honor bardziej niż ona. Nostyres było imponującym miastem na obfitującym w niemal wszystko terenie. Gdzie nie spojrzeć, widziało się architektoniczną myśl Is'reel. Miasto było zbudowane w sposób, który maksymalnie ułatwiał korzystanie z niego zarówno revorom i smokom. Oddział zanurkował. Usłyszała nad sobą ryk i odwróciła głowę. Dołączył do nich wielki, czarnołuski smok. Spojrzał w jej kierunku.

– Daj mi go. Należy do mnie.

Nie miała złudzeń– to był Tahkorn. Już wiedziała, kto stoi przed nią w kolejce do zemsty. Gdy wylądowali, odwiązała więźnia. W momencie, kiedy do ziemi przybił smok zasalutowała.

– Witaj Tahkornie Czarne Skrzydło, przywożę ci mordercę twej matki, Is'reel Mithrilołuskiej.

– Daruj sobie uprzejmości, dziewczyno!

Smok zmienił formę i podszedł do niej. Chwycił jeńca. Nagle źrenice mu się nieco rozszerzyły. Przybliżył głowę do niej i wciągnął powietrze.

– Gniew… żądza krwi… cieszę się, że podzielasz moje zdanie o tym bandycie, Kaatri. Dziękuję, że go schwytałaś– rzucił Matthasa na ziemię u jej stóp– w nagrodę możesz wycisssnąć z niego tyle bólu, ile zechcesz. Tylko go nie zabij… jego życie należy do mnie… i do Naqr Seranvis.

– Ja… to dla mnie zaszczyt, panie. Obiecuję, że pożałuje każdej kropli krwi mej pani, którą przelał– bardzo chciała spytać, ale czuła, że nie powinna wspominać o nie znanych jej słowach, które Tahkorn wypowiedział. Była pewna, że wyczuł jej myśli, jeszcze zanim zagrzmiały jej w głowie słowa. Masz całkowitą rację, dziewczyno. Niektóre sprawy należą tylko do smoków. I pamiętaj, jeśli zadasz mu śmiertelną ranę, to zajmiesz jego miejsce.

– Tak jest, Tahkornie.

Następnie bez zbędnej zwłoki zaciągnęła jeńca do lochów. Sala tortur była zamknięta na cztery spusty. Załomotała w drzwi.

– Won! Przesłuchuję więźnia!

– Ja cię, kurwa, nauczę szacunku– powiedziała do siebie i odepchnęła Matthasa i wyciągnęła wytrychy. Zza drzwi dobiegały jęki torturowanej osoby, co zdawało się potwierdzać słowa oprawcy. Chęć sprawienia bólu mordercy była jednak w Kaatri silniejsza od rozsądku. Chwilę zajęło jej uporanie się z prostym zamkiem. Łapiąc z powrotem więźnia wparowała do środka. Po kilku krokach stanęła jak wryta. Długo nie mogła zapomnieć okropnego widoku, jaki ją tam spotkał. Rozciągniętą na stole, nagą dziewczynę gwałcił oprawca więzienny. Coś ścisnęło Kaatri w piersi, nie mogła złapać tchu. W następnej chwili nakryty na gorącym uczynku potwór z wściekłym rykiem rzucił się na nią z mieczem w jednej i pałką w drugiej ręce. Matthas, puszczony przez strażniczkę, zaczął się czołgać do wyjścia. Kaatri nie mogła się ruszyć.

– Uważaj!- z oszołomienia wyrwał ją wrzask dziewczyny. Ledwo uchyliła się przed ciosem w głowę. Wyciągnęła swoje mithrilowe ostrze i stanęła do walki.

– Nie ujdzie ci to na sucho, pieprzony bandyto!

Jej przeciwnik zaczął się śmiać– ślicznie krzyczysz, zabawa będzie z tobą przednia– zlustrował ją wzrokiem– ho, ho, dla takiej rzyci warto zaryzykować trochę siniaków.

– Módl się, żebym przypadkiem cię zabiła– wysyczała przez zaciśnięte zęby. Oceniła sytuację i zobaczyła powoli uciekającego więźnia.

 

Matthas miał nadzieję, że osiłek pokona strażniczkę. Nie obchodziło go, co potem z nią zrobi. Z drugiej strony za to, co prawdopodobnie zamierzała mu sprawić, należało jej się. Nie przerywał wysiłków. Zostało mu już niewiele do wyjścia. Usłyszał szczęk metalu, a potem kolejne. Odwrócił się. W tym momencie strażniczka czubkiem miecza drasnęła udo oprawcy i ten wydał dzikie sapnięcie. Odskoczyła, unikając jego ciosu i rzuciła się do drzwi. Jednak zamiast przez nie wybiec, jak spodziewał się Matthas, kopnęła je i po chwili zatrzasnęły się.

– To na wypadek, gdybyś chciał nawiać– syknęła do niego. Wróciła do walki. Ciosy spadały nieludzko szybko i po chwili zorientował się, że oprawca też ma gadzie oczy. Niemniej jednak, jeśli jeszcze miał jakąś nadzieję, to był nią tylko osiłek. Zaczął całymi dostępnymi siłami czołgać się w kierunku skrzynki z metalowymi narzędziami. Walka trwała już wystarczająco długo, by Matthas był pewien, że jest wyrównana i może potrwać jeszcze kilka razy tyle. W końcu dotarł do celu. Zobaczył, jak osiłek uderza obiema broniami, wyprowadzając przeciwniczkę z równowagi, którą ta jednak natychmiast odzyskała. Nie zwracał uwagi na przywiązaną do stołu dziewczynę. Znalazł jakieś narzędzie, zaparł je między deskami podłogi i zaczął pocierać o jego krawędź więzami na rękach. Walczący oddalili się nieco. W końcu liny puściły. Uwolnił nogi i zdjął knebel. Nie miał broni. Mógł tylko spróbować zaskoczyć strażniczkę i powalić ją. Ale wiedział już, że to jej uderzenie pozbawiło go przytomności wtedy w karczmie, a nos wciąż pulsował bólem. Zaczął się zakradać. Był już blisko, kiedy przywiązana dziewczyna znów wrzasnęła– za tobą!

Strażniczka odwróciła się i uskoczyła przed uderzeniem oprawcy. Osiłek zaś zerknął na niego okiem i rzucił mu pałkę. Teraz mieli przewagę liczebną, a przeciwniczka odcięła sobie wcześniej drogę ucieczki. Podejrzewał jednak, że była zbyt dumna, by chociaż spróbować. Wymienił spojrzenie z oprawcą.

 

Rzucili się na nią obaj naraz. Uskoczyła za filar i zaczęła się cofać. Wiedziała, że jeśli chce wygrać, jednego z nich musi zabić. Ironią losu była w stanie łatwo zabić więźnia, ale nie mogła, a osiłka mogła, ale dorównywał jej umiejętnościom, chociaż teraz miał już tylko jedną broń. Rzuciła się na mordercę celem odbicia się od niego. Manewr się udał i teraz jej miecz pędził na spotkanie szyi gwałciciela. W ostatniej chwili jednak oprawca odbił go. Uskoczyła przed kontrą. Kaatri żałowała, że nie wzięła noży do rzucania. Którymś mogłaby trafić i ułatwić sobie walkę. Przeklęła fakt, że każdego dnia zmianę miał tylko jeden oprawca. W przeciwnym wypadku może ktoś przyszedłby jej z pomocą. Trudno jej było parować ataki z dwóch stron naraz. Przeciwnicy byli coraz lepiej zgrani. Parę razy prawie ją przewrócili, a wiedziała, że wtedy walka byłaby skończona. Wskoczyła na stół, nawet nie patrząc co za narzędzie tortur się na nim znajdowało. Gdy osiłek był sam, Kaatri atakowała go agresywnie, ale teraz bała się przegranej. Była aż za bardzo świadoma, jak skończy się jej klęska. Mimo wielkiego wysiłku zdołała mu zrobić zaledwie kilka płytkich ran ciętych. Ze stołu skoczyła na oprawcę. Tym razem on stracił równowagę. Kolejny cios sparował z trudem. Następnego nie był już w stanie, leżał na ziemi. Ale ny cios nie nastąpił. Kaatri poczuła potworny ból z tyłu czaszki. Odwróciła się, by sparować następne uderzenie więźnia, ale była zbyt oszołomiona, by pamiętać o oprawcy za nią, który ją podciął. Uderzyła potylicą o podłogę. Próbowała się zerwać na nogi, ale więzień już przygniótł ją butem. Wzrok pulsował jej od zamglenia po niemożliwą do wytrzymania ostrość. Stali nad nią obaj i już pochylali się. Ostatnim rozpaczliwym wysiłkiem zebrała resztki świadomości i posłała w kierunku jedynego istnienia, które nigdy jej nie zostawiło na pastwę losu.

– IS'REEL!!!

Po czym straciła przytomność.

 

Zbudziła go cudza świadomość w jego umyśle. Pełen zdziwienia odkrył, że to jego matka go wzywa.

– Tahkornie!

– Jak? Jak się ze mną skontaktowałaś?

– Ach, jak zwykle nie słuchasz! Mówiłam ci, że nie straciłam zdolności.

– Możliwe, ale twierdziłaś, że będziesz…

– Kaatri jest w niebezpieczeństwie! Proszę cię, nie pozwól im wyrządzić jej najgorszej z krzywd!

Wzbił się w powietrze i popędził w kierunku Nostyres ile sił w skrzydłach. Że tam jest, wiedział na pewno.

– Gdzie?

Przez umysł przemknęły mu wizje sali tortur, Matthasa na wolności, oprawcy więziennego gwałcącego dziewczynę… i ostatnie kilka chwil przytomności Kaatri. Był aż nadto świadomy, co zamierzają. Wiedział, że morderca jego matki z chęcią zrobi wszystko, co tylko może powiększyć cierpienia revor i smoków– szczególnie teraz, gdy nie ma już szansy przeżyć.

 

– Kim ty w ogóle jesteś? Nie widziałem cię w celach.

– Dziś mnie złapali– nie obchodziło go, że oprawcy świecą oczy. Tak naprawdę nic do nich nie miał. Po prostu był sadystą. Jego rozmówca prawdopodobnie też.

– Za co, że od razu na salę tortur?

– Nie wiem, chyba mówili „morderstwo". Ale to oni mnie zaatakowali. Kapitana zabiłem w samoobronie.

– Revory nie atakują bez powodu. Coś przeskrobałeś.

– Aj, tyle co jednego szkodnika zabiłem.

– Szkodnika?

– A, takiego podobnego do was, tylko że z ogonem i czterema palcami u każdej dłoni.

– Zabiłeś smoka? To się nie dziwię. W takim razie faktycznie jesteś mordercą i to najbardziej paskudnym ze swego rodzaju. A tam, nie bój się mnie– razem mamy na koncie dwie największe zbrodnie w tej części świata.

– Dwie?

– Smokobójstwo i gwałt. Którego skróciłeś o głowę?

Matthas wskazał smoka na emblemacie strażniczki.

– Cholera… zajebałeś Is'reel? A teraz jeszcze chcesz zerżnąć jej revorę. Okrutny! Zaczynam cię lubić.

– Gdzie tam okrutny. Przez całą drogę to tego miasta powtarzała mi że obedrze mnie ze skóry i poćwiartuje. Należy jej się, a ja prawdopodobnie i tak długo już nie pożyję.

– Ostatnia przyjemność, co? Lepiej ją unieruchom zanim jej wróci przytomność. Umie walczyć, suka– zaklął oglądając się na krzepnące już nacięcia.

– Nie boisz się, że ktoś tu wejdzie?

– Ona– wskazał na ogłuszoną– od pół roku jako jedyna wtargnęła tu w trakcie… uhm… przesłuchania– oprawca wyszczerzył zęby w sadystycznym uśmiechu.

Matthas podszedł do niej. Odpiął jej pas ze sztyletem i przyborami, z pleców ściągnął pochwę na miecz i rozwiązał sznurówki na pancerzu. Usłyszał jęki. Wiedział, że oprawca wrócił do zajęcia, które przerwała mu strażniczka. Gdy uporał się z skórzanym mundurem, dźwignął ją na jeden ze stołów do rozciągania i przywiązał. Następnie stanął przy kołowrotku i zaczął kręcić.

 

Przeklinał sam siebie, że odleciał tak daleko. Każda sekunda zdawała mu się wiecznością, w trakcie której oni już mogą dopełnić swego potwornego czynu. Nawet smok nie potrafił jednak złamać praw fizyki. Może Is'reel znała jakiś czar, który pozwalał jej natychmiastowo znaleźć się gdzie indziej, ale Tahkorn nie miał nigdy jakichś specjalnych zdolności magicznych. Nie był też metalołuskim. W końcu na horyzoncie pojawiło się Nostyres. Nie był już w stanie zdwoić wysiłków– zrobił to dawno temu. Po niemożliwie długim czasie, w końcu, w powietrzu jeszcze zmieniając formę, wylądował. To było wyjątkowo niebezpieczne dla smoka, ale nie dbał już o własne życie. Po Is'reel została mu już tylko Kaatri i nie zamierzał dopuścić do tego, by ją ktokolwiek skrzywdził. Gdy dobiegał do wejścia do lochów, któryś ze strażników chciał otworzyć drzwi. Tahkorn nie miał na to czasu.

-Z drogi!

Odepchnął revorę i wyważył je pojedynczym, niezwykle silnym kopnięciem. Wparował do środka i biegł przez labirynty pomieszczeń. Znał drogę, toteż nawet nie musiał zwalniać. Nie zważał na okropny fetor niemytych ciał ani na okrzyki– Smok w lochach! Niemożliwe! Proszę, jestem niewinny, miej litość dla niesłusznie zamkniętego!

 

Przytomność przywróciło jej okropne rwanie w kończynach. Podświadomie z jej gardła wyrwał się wrzask. Kaatri z przerażeniem stwierdziła, że jest unieruchomiona na stole do rozciągania i nie ma już na sobie pancerza. Bez spoglądania wiedziała, kto stoi obok. Odwróciła głowę.

– Tak mi przykro…– szepnęła w stronę szesnastoletniej może dziewczyny, którą oprawca znów krzywdził.

– Co? Głośniej proszę– morderca złapał ją za szczękę i obrócił jej głowę w kierunku siebie, spojrzał jej prosto w oczy. Wystarczyło, by poznała jego imię– hm… tsk, tsk… gdyby nie te ślepia byłabyś nawet ładna.

– Gdyby nie to, co zamierzasz mi zrobić byłbyś nawet człowiekiem, Matthas!- syknęła na niego.

Spoliczkował ją.

– Jak bym miał deja vú. Tylko ogona ci brakuje. A nawiasem, zasłużyłaś sobie na to.

Nie zasłużyłam po policzku popłynęła jej łza nie ma na świecie zbrodni, którą kobieta może zasłużyć sobie na gwałt. Matthas tymczasem wziął jej sztylet i rozciął tunikę. Kaatri chciała się szarpnąć, ale nie mogła poruszyć niczym prócz głowy. Wiedziała, że nie będzie się spieszył. Najpierw będzie ją chciał złamać. Słyszała relacje szpiegów z ich wypraw do Cesarstwa. Oprawcy zanim przejdą do tortur fizycznych łamią ofiary psychicznie. Usłyszała donośny wrzask połączony z rykiem osiłka. Domyśliła, że skończył z dziewczyną. Później słyszała już tylko jej szloch.

– Pospiesz się, bo zaraz sam się do niej dobiorę– usłyszała głos oprawcy.

– Ech, chciałem ją trochę połechtać po duszy, żeby nabrała odpowiedniego nastawienia… ale jak nie, to nie– Szybkim ruchem odciął jej bieliznę. Znów próbowała się szarpnąć.

– To na nic, stokrotko, te stoły były projektowane właśnie dla revor, o ludziach już nie wspominając– znów odezwał się osiłek.

Matthas zagwizdał. Kaatri poczuła jego palce na kroczu. Dotyk, który powinien jej sprawić przyjemność, palił jak ogień. Jeśli wcześniej twierdziła, że bardziej przerażona być nie może, myliła się. Teraz strach jej przerósł nawet chwilę, gdy to samo próbował zrobić Cerv– chłopak, o którym myślała, że ją kochał, aż do dnia, gdy odmówiła mu swego ciała. Zmienił się w potwora, chciał ją wziąć siłą. Nie docenił jednak szkoły Is'reel. Zabiła go. Tym razem była bezradna. Nie mogła przeciwstawić się nawet ludzkiemu potworowi. I to ją przerażało jeszcze bardziej. Straciła już wszelką nadzieję na ratunek.

– Czemuś ty się nie urodziła w Cesarstwie? Jak już mówiłem, gdyby nie te ślepia i szpony… i gdybyś miała odrobinę większe piersi, byłabyś ideałem piękna. Ile masz lat?

– Nic ci do tego!- nie chciała mu mówić, ale obok stanął oprawca i spojrzał jej w twarz.

– Sądząc po stopniu skomplikowania wzorów wokół oczu dałbym jej dziewiętnaście-dwadzieścia.

– To u was wyznacznik wieku? A ja myślałem, że to makijaż.

– Tylko u samic. Nam z biegiem czasu kolce zastępują brwi– statystycznie po jednym z każdej strony na dekadę. Liczę do dziesięciu, a potem sam się za nią biorę.

– Dziewiętnaście lat i wciąż dziewica, co, Kaatri? U nas to rzadko spotykane– Matthas uklęknął na stole między jej nogami, położył się na niej i szepnął do ucha– ale nie martw się, zaraz temu zaradzę.

– Przepraszam, że cię w to wpakowałam- usłyszała w głowie leżącą obok dziewczynę.

– To ja zawaliłam- wysłała w odpowiedzi. Odwróciła głowę i zamknęła oczy. Chciała się przygotować. Nie mogła. Bo jak można się przygotować na coś, czego zupełnie się nie spodziewa?

Drzwi eksplodowały, a w progu, ściskając w dłoniach miecz z drakthrilu, stanął Tahkorn.

 

W końcu na wprost od niego, po drugiej stronie tunelu ukazały się drzwi do sali tortur. Przeszedł do szarży, jednocześnie dobywając swego czarnego miecza– prezentu od matki. Od wrót dzieliły go kroki, wtedy ustawił się lewym ramieniem do nich i zaszarżował. Pod okropnie silnym uderzeniem zawiasy puściły i drzwi wyleciały z framugi. Gdy tylko przekroczył próg, wiedział już, że dotarł w samą porę. Od razu rozpoznał znienawidzoną twarz zdumionego i sparaliżowanego na jego widok ze strachu potwora. Z rykiem rzucił się na przerażonego oprawcę więziennego, uniknął jego powolnego ciosu i odciął nogi. Odwrócił się w kierunku mordercy jego matki i w tym momencie poczuł ból pod mostkiem. Zdumiony spojrzał na rękojeść sztyletu Kaatri, wystającą mu spomiędzy łusek pancerza, na której zaciśnięta była dłoń zakonnika. Morderca trafił w samo serce. Tahkorn złapał go za ową rękę i złamał ją, uniemożliwiając wykonanie drugiego ciosu.

– Popełniłeś błąd. Trzeba było podciąć gardło, tak jak zabiłeś ją!

Uderzył mordercę w skroń i ten upadł nieprzytomny. Wyciągnął sztylet z klatki piersiowej, upuścił go i odwrócił się. Podszedł do przywiązanej do stołu Kaatri i jednym cięciem miecza uwolnił jej ręce, a drugim nogi. Strażniczka wydała westchnienie ulgi.

 

Była wolna. Tahkorn podniósł ją i pomógł stanąć na ziemi. Czego prawdopodobnie się nie spodziewał, zamiast poszukać czegoś, by zakryć swą krępującą nagość, Kaatri wtuliła się w niego. Nie tylko my niektórych rzeczy nie rozumiemy, mój smoczy przyjacielu.

– Nie wiem, jak ci dziękować, Tahkornie.

– Nie dziękuj. To był mój obowiązek. Is'reel mi powiedziała.

– Co?! Ale ona…

– Mam nadzieję, że kiedyś będę w stanie ci to wyjaśśśnić.

– Bez względu na pobudki, jestem ci wdzięczna– zdjęła mu hełm i pocałowała w policzek– żałuj, że nie jesteś revorą.

– Nie żałuję… to ty żałuj, że nie jesssteś smoczycą, Kaatri. Gdybym był revorą– wskazał ściekającą po łuskach pancerza krew– już byłbym martwy.

– Jesteś ranny!- jak mogła tego nie zauważyć? Nagle zrobiło jej się wstyd, że smok ryzykował życie, by jej nie wyrządzono krzywdy. Tahkorn miał rację. Teraz żałowała, że nie jest smoczycą. Jako taka, pewnie oddałaby mu się na miejscu, bez żadnych wyzwań.

– Spokojnie, Kaatri. To niezbyt poważna rana. Mało revor, o ludziach już nie wspominając, wie, że nasz gatunek ma po trzy serca i przebicie jednego nie jest dla nas śmiertelne.

Wtedy ich uszu dobiegł cichy szloch. Przypomniał sobie o dziewczynie, którą Kaatri chciała uratować od dalszej hańby. Uwolnili ją. Tahkorn od razu spostrzegł znamię, które jasno wyrażało jej okropny los. Szkarłatna linia na powiece, z której wyrastały dwie krótsze u dołu. Kaatri podciągnęła się na stół i przytuliła dziewczynę. Nie słyszał, co jej mówiła na ucho, ale zakładał, że próbowała ją pocieszyć. Wiedział, że długo jej się to nie uda. Zhańbione samice nie wyzbywają się swoich krzywd szybko. Być może młodziutka revora nigdy już nie będzie w stanie żyć jak dawniej. Tahkorn zerwał pelerynę, którą nosił do pancerza i podał Kaatri. Ta okryła nią dziewczynę i nie zaprzestawała prób pocieszania. W pewnym momencie szesnastolatka wrzasnęła jej prosto do ucha:

– Nic nie jest dobrze!!! Nie umiesz pocieszać!

– Przepraszam, Sarika– ona pierwsza poznała imię dziewczyny. Kaatri znów ją przytuliła, a ta wpadła w głośny szloch.

– Tahkornie. Proszę cię, zostaw nas same.

– Jak chcesz. Ale jego zabieram– wskazał na Matthasa.

– Proszę bardzo. Nie chcę go więcej widzieć, nawet po to, by go oprawić.

Tahkorn złapał mordercę za frak i wywlókł z sali tortur.

– Dla… dlaczego?– spytała, wciąż szlochając, Sarika.

– Nie wiem, jak ci to powiedzieć. Niektórzy po prostu są potworami, a my mamy pecha na nich trafić. Wiedz jednak, że nie wszyscy. Nie skreślaj siebie ani innych. Na pewno jeszcze znajdziesz szczęście.

– Chciałabym wierzyć w to…

Kaatri wstała i założyła swój mundur. Aż się zdziwiła, że pomimo braku bielizny nie drażnił jej. Wiedziała, że pancerze swoich revor Is'reel projektowała osobiście. Jak mógł zamordować tak cudowną istotę? Przypięła swój miecz, ale sztylet wrzuciła do ognia. Ta broń jest skalana krwią mego przyjaciela. Nie może mi już służyć. To samo zrobiła z rozciętą tuniką i bielizną– nie chciała zachowywać pamiątek po tym, co nieomal ją spotkało.

– Chodźmy– owinęła Sarikę peleryną i zawiązała końce, tak, że dziewczyna była całkowicie zakryta do kolan. Potem obie opuściły potworne miejsce i poszły w kierunku domu Kaatri.

 

Czas się zbliżał. Miał już winowajcę w swoich rękach i teraz ciągnął go do swej wieży. Uznał, że tam, na szczycie, pod gołym niebem, dopełni zemsty. Bagaż się ocknął, lecz Tahkorn pomyślał o tym zawczasu i rzucił na niego czar paraliżujący. W końcu doszedł na szczyt. Rana przestała broczyć krwią. Skóra się zrosła i wkrótce jej śladem miał pójść także mięsień sercowy. Revory regenerowały się szybko. To jednak i tak było nic w porównaniu ze zdolnościami smoków na tym polu. Praktycznie w ciągu dnia potrafiły pozbyć się większości uszkodzeń ciała, jeśli nie dotyczyły one kości, łusek lub tkanki nerwowej. Gorzej jednak, jeśli smok był do tego głodny. Wtedy mógł od takich ran paść, gdyż nie miał czym uzupełnić ubytków. Tahkorn ściągnął z masztu flagę ze swoim godłem i przywiązał do niego Matthasa.

– Tak jak obiecałem, znów się spotykamy.

– Nie mogłeś zaczekać kilkunastu minut z przybywaniem? Byłaby niezłym numerkiem. Żebyś ty widział, jaka była przerażona…

– Zamknij się! Wiesz, czemu się tu znalazłeś?

– Skądże. Wracałem sobie z wczasów i nagle porwała mnie jakaś bezczelna strażniczka.

– Jesssteś najgorszym potworem, jakiego ten świat widział. Może z wyjątkiem cesssarza. Zamordowałeś mi matkę. Jedyną smoczycę, która do końca życia wierzyła, że konflikt między wami i naszym gatunkiem można rozwiązać pokojowo.

– No i? Z takimi jak wy nigdy nie będziemy pertraktować. Wyrżniemy was lub zginiemy!

– I dlatego musicie zossstać unicessstwieni.

W jego dłoni pojawił się Naqr Seranvis. Zdecydowanym, płynnym ruchem poderżnął mu gardło.

– To za Is'reel.

Patrzył przez chwilę, jak Matthas wierzgał nogami, próbując złapać oddech. W pewnym momencie Tahkorn wbił mu ostrze w serce.

– A to za to, co próbowałeś zrobić Kaatri.

Naqr Seranvis rozbłysł czerwienią w momencie, gdy Matthas wyzionął ducha. Potem powrócił do swej idealnej, zdającej się wręcz pochłaniać światło, czerni drakthrilu. Tahkorn wciągnął mordercę na szczyt masztu i tak zostawił. Wiedział jednak, że to nie koniec. Teraz czekało na niego główne zadanie.

 

 

***

 

Czas rzucić nieco światła na sprawę magii na terenach Lacery, równinach Wolnych Miast, a także religijnego imperium nazywającego się Świętym Cesarstwem. Tak jak dziś, wiele lat temu uważano tą dziedzinę za pochodzącą od smoków. Nic bardziej mylnego. Może to i prawda, że obdarzone tym talentem revory rodzą się częściej niż takowi ludzie, jednakże nawet smoki twierdzą, że magia pochodzi z zupełnie innego źródła. Błagałem, by powiedziały jakiego, lecz odmówiły. Tak więc temat pochodzenia magii muszę w tym miejscu zakończyć, jako że jest mi zupełnie nieznane.

Zajmę się więc stosunkiem poszczególnych kultur do tego talentu. Wypadałoby zacząć od Cesarstwa, jako że sprawa jest tam bardzo prosta. Osób obdarzonych magią możemy spodziewać się w tym zabobonnym państwie najmniej, gdyż talent ten jest, za sprawą przekonań religijnych, bezwzględnie tępiony. Zdarza się jednak i tak, że rodzice albo nie są świadomi daru swego dziecka, albo ich miłość do potomstwa jest silniejsza od wiary w boskie ideały. Wtedy dziecko musi ukrywać swój talent i korzystać z niego wyjątkowo ostrożnie. W praktyce nie daje to wielkich możliwości rozwoju. W Cesarstwie istnieje wiele legend i podań o wiedźmach i czarownikach mieszkających w trudno dostępnych miejscach, dajmy na to bagnach lub wysokich górach. Nie wiem, jak odnoszą się one do rzeczywistości, jednak nie sądzę, by należało je traktować zupełnie jako straszaki na krnąbrne dzieci. I tak jak wiedźmy porywające niemowlęta, by rzekomo je zjeść, jak i czarownicy będący w stanie jednym ruchem ręki położyć armię rycerzy, winni być, choć z zachowaniem odpowiedniego dystansu do skażonego religijnym zabobonem wyobrażenia, postrzegani jako postaci rzeczywiste. Jakkolwiek „wiedźmy" być może porywają małe dzieci, to raczej nie z powodu swych rzekomych kulinarnych upodobań, lecz prędzej z nadzieją na odkrycie młodego talentu, któremu byłyby w stanie oszczędzić tego, co je same spotkało. Czarownicy [i czarownice], którym przypisuje się niezwykłą potęgę prawdopodobnie nie są zdolni do takich czynów, chyba, że jakimś cudem uda im się otworzyć przejście do „innego świata", który opiszę później. Tacy jednak faktycznie stanowią ogromne zagrożenie i rzeczywiście powinni zostać wyeliminowani. Co zaś tyczy się „szaleństwa", to powiedzcie mi– nie oszalelibyście, gdybyście musieli toczyć kilkusetletnią egzystencję w izolacji od innych ludzi, zdani na siebie i napiętnowani najgorszymi przekleństwami, uważani za pośledni produkt spółkowania waszych matek z demonami? Bo tym „mniej poślednim", rzecz jasna, jesteśmy my, revory– uważane za sytuację odwrotną, gdy to demony są matkami. Cóż, pod tym względem Cesarstwo jest równie tępe jak tysiące lat temu.

W Wolnych Miastach sytuacja jest lepsza. Ludzie obdarzeni talentem magicznym, choć nie specjalnie lubiani, są szanowani, choć raczej z dozą obawy. Tak to jest, gdy rodzi się ktoś z darem, którego większość jest pozbawiona. Odmieńców zawsze się wytykało, wytyka i będzie piętnować. Tutaj jednak, w przeciwieństwie do Cesarstwa, dostrzeżono użyteczność owych ludzi. Stanowią co najmniej połowę gwardii honorowej króla Nathevy, dwóch „magów" to osobiści ochroniarze władcy Zathnar. Przykładów mógłbym podać tyle, ile jest Wolnych Miast. Mogą spokojnie rozwijać swoje umiejętności w posługiwaniu się magią, ba, nawet ktoś całkiem niedawno planował stworzenie szkoły dla magów z całego terenu. Z tego co pamiętam pomysł nie przeszedł. Wracając jednak do samych Utalentowanych, większość specjalizuje się w jednej z dwu profesji: uzdrowicieli i magów bojowych. Rzadziej spotkamy Strażników, którzy specjalizują się w magii ochronnej, zaklinaczy, lub Łowców. Ci ostatni są ciekawą grupą, gdyż specjalizują się w walce z obdarzonymi magią istotami– także magami. Kiedyś byli najmowani przez Cesarstwo jako „łowcy demonów", co ni mniej ni więcej znaczy, że pomagali im zabijać smoki. Z reguły nie wracali, ale jako że to samo można powiedzieć o zakonnikach, nikt się nie domyślał, że byli przez swych pracodawców po prostu zdradzani. Aż do momentu, gdy jeden dotarł na grzbiecie smoka z powrotem do Wolnych Miast. Od tego momentu wszyscy nowi Łowcy składają przysięgę, że nigdy nie zgodzą się za pieniądze zabić skrzydlatego gada.

Na końcu co nieco o obdarzonych magią revorach, czyli o tym, jak sprawa tego talentu ma się w Lacerze. Wśród Przemienionych magia występuje praktycznie zawsze. Tu tkwi jednak pytanie, czy powszechną u revor zdolność do czytania w umyśle osoby, której spojrzą prosto w oczy, można traktować jako magię. I tak i nie. Większość revor nigdy nie nauczy nie nic ponadto. Wyższa magia jest spotykana u nich częściej niż u ludzi, ale mimo wszystko rzadko. Niemniej jednak osoba z talentem do magii jest traktowana w Lacerze tak samo jak utalentowany wojownik, albo rzemieślnik.

Obiecałem jeszcze napisać coś o tak zwanym „innym świecie". Utalentowany mag może spróbować rozerwać osnowę rzeczywistości, by dostać się do wysokoenergetycznego świata, zamieszkiwanego przez nieznane nikomu byty. Jeśli potrafi, może wtedy zaczerpnąć ogromnej mocy, która, jeśli zostanie wprowadzona do tego świata, może niemalże zdziałać cuda. Jest jednak druga strona medalu. Te istoty nienawidzą, gdy ktoś im kradnie energię. Nieostrożny mag może im zostawić furtkę, którą będą w stanie wejść do naszego świata i zaprowadzić okropny chaos. Tak przynajmniej mówią smoki. Czy to jednak prawda, czy próba odwiedzenia magów od zdobycia zbyt wielkiej mocy? Zdania są podzielone, a dowiemy się dopiero wtedy, gdy ktoś przesadzi– czego nie chce nikt. To tak jak z wiarą w zaświaty– nie wiadomo, czy istnieją, ale nikogo nie korci, by to sprawdzić.

Isaac Sumrid, „Zdolności magiczne w Lacerze i poza nią".

 

Dom Kaatri, będący raczej obszernym zespołem pokoju i łazienki w kwaterach strażników Mithrilołuskiej, znajdował się pod poziomem gruntu. Korytarze były zbudowane z dziwnego, gładkiego materiału, przypominającego kamień. Nie było jednak mowy o wydrążeniu. To były równe ściany bez skazy. Do środka wchodziło się przez metalowe drzwi. Nie skrzypiały, choć nikt nigdy ich nie oliwił. Kaatri w końcu domyśliła się, że to magia Is'reel utrzymywała je w takim stanie. Inna rzecz, która zawsze intrygowała strażniczkę, to był fakt, że na zewnątrz pokoju nigdy nie było słychać, co dzieje się wewnątrz i vice versa. Zastanawiała się, czy za to też odpowiedzialna jest magia, czy po prostu rozwiązania konstrukcyjne.

– Mogę się umyć u ciebie?– półgłosem spytała Sarika.

– Oczywiście– Kaatri w tym momencie była w stanie zrobić absolutnie wszystko, by tylko dziewczyna poczuła się lepiej. Zaprowadziła ją do łazienki.

– Gdzie jest woda?

– Te wanny nie wymagają dostarczenia jej wcześniej. Mithrilołuska w jakiś sposób je zaczarowała. Widzisz te rury?

– Tak.

– One biegną prosto do pomieszczenia, w którym woda jest filtrowana, a potem podgrzewana. To pomieszczenie z kolei jest bezpośrednio połączone z korytem Savansi. Patrz– zatkała odpływ w wannie i przekręciła gałkę znajdującą się przy niej. Zaczęła wlewać się ciepła woda– widzisz? Zostawię cię teraz samą. Jak uznasz, że starczy ci wody, po prostu przekręć w drugą stronę. Jak skończysz, wyciągnij zatyczkę, a sama odpłynie– po tych słowach wyszła z łazienki. Była wyczerpana. Rzuciła się na łóżko, nie zdejmując munduru. Chwilę rozmyślała nad swoim życiem. Mimowolnie jej myśli powędrowały ku dawnemu chłopakowi. Chodziła z nim około roku. Był czarujący, inteligentny i czasem nawet czuły. Szkoda, że taki niecierpliwy. Była w nim zakochana, ale nie chciała jeszcze iść z nim do łóżka. A on okazał się wyłącznie ją pożądać. Była głupia, że wierzyła jego czułym słowom. Próbowała odpędzić te myśli. Nie była w stanie. Z zamyślenia wyrwał ją dopiero cichy głos Sariki.

– Dlaczego jesteś smutna, Kaatri?

– Nie zrozumiesz– nie zdążyła ugryźć się w język. Ze wszystkich osób jakie znała, tylko Sarika mogła to zrozumieć– przepraszam. Nie chciałam cię urazić– usiadła.

– Nie obwiniaj się o nic. Dla mnie zawsze będziesz bohaterką. Znam ludzi, którzy byliby w stanie zaryzykować życie. Ty dla mnie zaryzykowałaś najgorszy los. Nie wiem, jak ci się odwdzięczyć.

– Pozwól sobie pomóc. To będzie dla mnie najlepsza zapłata za ryzyko. I wysłuchaj mnie.

– Dobrze.

– Powiem ci, dlaczego jestem smutna. Dziś… to nie był pierwszy raz, kiedy ktoś chciał mi wyrządzić krzywdę. Gdy miałam piętnaście lat, zakochałam się w swoim rówieśniku. Miał na imię Cerv.

– Ten, którego trzy lata temu znaleziono w lesie z podciętym gardłem?

– Tak, właśnie ten. Był taki miły… do czasu. Chodziliśmy ze sobą rok. Wtedy też, gdy wyszliśmy do lasu… chciał mnie namówić, żebym mu dała. Odmówiłam. Więc spróbował mnie do tego zmusić. Nie przeżył tego. To mój sztylet zatopił się w jego gardle.

– Jednego mniej.

– Zatem uznasz mnie pewnie za głupią… i słusznie. Płakałam po nim. Chciałam, żeby wrócił i znów mnie kusił, żebym tym razem mogła się zgodzić.

– Po tym, co chciał ci zrobić?!

– Nie. Po tym, co nas łączyło w ciągu tego roku. Przez cały pieprzony miesiąc beczałam i myślałam, że go kochałam. Nawet teraz nie jestem w stanie o nim zapomnieć. Jego szare oczy… ślepia, w których tuż przed jego śmiercią ujrzałam wszystko, co do mnie czuł. Nie kochał mnie… ale ze wszystkich dziewczyn tylko mnie pożądał. Nie rozumiał, czemu go zabiłam.

– Powinien.

– Ja sama nie rozumiałam. To się zdarzyło tak szybko.

– Zasłużył sobie.

Kaatri nie odpowiedziała. Przytuliła się do Sariki.

– Masz rację, zasłużył. A tak na marginesie. Jak zostałaś revorą?

– Nie zostałam. Urodziłam się. Wiesz, że nowo narodzone revory mają białe tęczówki? Koloru nabierają dopiero, gdy zwiążą się ze smokiem.

Dopiero teraz zobaczyła. Ślepia Sariki były blade.

– Hm… nie wyglądają najlepiej… pogadam o tym z Tahkornem.

– Ha, ha, ha! Sarika ze szkarłatnymi oczami… w sumie nie wyglądałabym źle. A skoro pytasz, to pewnie wcześniej byłaś człowiekiem.

– Tak. Urodziłam się po drugiej stronie Sakkathur, w mieście Kaanakt. Wierz lub nie, jak miałam osiem lat moi rodzice już mnie wyswatali z jakimś wypierdkiem z wysokiego rodu. Gdy się o tym dowiedziałam, byłam wściekła. Uciekłam kilka dni później.

– Przeżyłaś będąc człowiekiem w wieku ośmiu lat? Sama? Bez pomocy?

– Gdy byłam mała, często wymykałam się z przyjaciółmi i przyjaciółkami z miasta. Życia nauczył mnie jeden z rówieśników, Sergiej Kaltwein. Był uczniem łowcy. Najlepszym, biorąc pod uwagę jego wiek. Nawiasem, moja pierwsza, szczenięca miłość. Zamierzaliśmy się pobrać, gdybyśmy byli już w odpowiednim wieku. Wszystko oczywiście spierdoliła moja rodzina. Tamtej nocy poszłam do niego i poprosiłam, by uciekł ze mną.

– I?

– Nie zgodził się. Obiecał jednak, że mnie odnajdzie, gdy już będzie mistrzem i wyruszy na poszukiwanie miasta, w którym „mógłby rozpocząć niezależną działalność". Tak to wtedy profesjonalnie brzmiało… Zaiwanił jednak łuk, kołczan strzał i odpowiednie przybory. No i dał mi swój stary ubiór łowcy. Pewnie zrezygnował z dotrzymania obietnicy. Zapewne jak podrósł, stwierdził, że popełnił najgorsze głupstwo i że zginęłam gdzieś w lesie, sama, zapomniana. Ale dość już o nim. Przez dwa lata włóczyłam się z dala od cywilizacji. Najpierw w lesie otaczającym Kaanakt, potem góry. W tym czasie nauczyłam się o wiele więcej, niż zdołał mi przekazać Sergiej. W końcu wyszłam z gór po tej stronie. Nie umiałam robić strzał. W końcu została mi ostatnia. Na polance zobaczyłam pasącego się jelonka. Byłam głodna jak wilk. Wymierzyłam i strzeliłam. Zginął na miejscu. I byłoby wprost cudownie, gdyby w tej samej chwili nie uderzyła w to miejsce zielonooka smoczyca.

– Is'reel, znaczy się?

– Tak. Chociaż wtedy nawet nie wiedziałam, ze takie istoty istnieją. Skuliłam się ze strachu. Była ogromna, a ja taka mała. W końcu zaczęła się kurczyć i przybrała swą alternatywną formę. Podeszła do jelonka. I powiedziała mi w głowie: „świetny strzał", a potem „możesz wyjść, nic ci nie zrobię". Gdy mnie zobaczyła, jeszcze bardziej się zdumiała. Spytała mnie, skąd przybywam, a ja odpowiedziałam, że z Kaanakt. Ta nazwa wydawała się poruszyć nią, choć jak już mówiłam, nikt nigdy nie mówił tam o takich istotach. Kilka dni później byłam już revorą. W wieku dwunastu lat zostałam jej strażniczką, a dwa lata temu otrzymałam status oficera.

– Dziękuję, że mi o tym opowiedziałaś. Czuję się lepiej. Nie musisz być samotna.

– Co masz na myśli?

Zanim zdążyła zareagować, usta Sariki już związały jej własne w pocałunku. Czułym, ciepłym, przyjemnym.

– Zobaczysz.

Następnego dnia spakowały się i opuściły Nostyres. Na zawsze.

 

Nie pożegnał się ze swoim bratem. Po tym, jak zostawił Kaatri i tą dziewczynę same sobie, po prostu poleciał na północ. Bez przerwy myślał o swej nieudolności i jak wielu rzeczom nie udało mu się zapobiec. Pozwolił, by zginęła Is'reel. Dał jej mordercy szansę ucieczki. Ledwo udało mu się też powstrzymać tegoż człowieka przed zgwałceniem Kaatri, ulubionej revory jego matki. To jedyne, co go pocieszyło. Chciał jej powiedzieć to, co mu powiedziała o niej Is'reel. Nie sądził, by mu uwierzyła. Upolował tura i wylądował na noc na leśnej polanie. Gdy go zjadł, zapadł w głęboki sen.

Nazajutrz kontynuował lot. Niziny ustąpiły pola wyżynom, a na horyzoncie już ukazały się północne góry. Wspomnienia znów wróciły. Zbył je, myśląc o swym zadaniu. Na dalekiej północy, za łańcuchem Waer'ankyr, żyły wojownicze ludy. Był tam może dwa razy. Ich kultura intrygowała go. Wyznawali jakiś system bóstw, wśród których z największą czcią wymawiali słowo „Odin". Smoki z reguły tam nie latały, a Waer'ankyry były górami nie do przebycia drogą lądową, więc tamtejsze ludy również nie zapuszczały się na ziemie nostyrańskie. W pewnym momencie zobaczył kilka namiotów z aż nadto dobrze znanym emblematem. Zastanawiał się, skąd wzięli się na tak dalekiej północy ludzie Cesarstwa. Zobaczył tam też dwie osiodłane wiwerny, dwie stojące postaci i kilkanaście leżących w kałużach krwi. Zanurkował, by zbadać sytuację. Jeszcze zanim zbliżył się do ziemi, rozpoznał jedną z osób. Gdy lądował, znał już tożsamość drugiej. Zdziwiło go, że i ona miała na sobie pancerz z mithrilołuską smoczycą na szkarłatnym tle. Z tą różnicą, że jej zbroja nie była obramowana srebrem.

 

Obok nich przemknął cień. Sarika spojrzała w górę. Na jej twarzy rozkwitł uśmiech. Wiedziała, że pikujący w ich kierunku smok to Tahkorn. Rozejrzała się. Na ziemi, tak jak upadły, leżały zwłoki kilkunastu ludzi. Wszyscy mieli emblematy Cesarstwa. Większość nosiła ślady cięć miecza Kaatri, ale z kilku sterczały wystrzelone przez Sarikę strzały. Czarne Skrzydło wylądował.

– Co tu się stało?– spytał.

– Hm… urządziłyśmy sobie małą zabawę– odpowiedziała Kaatri.

– Zaatakowałyśśście ich niesssprowokowane?!

– No… tak jakoś wyszło– powiedziała Sarika, kończąc wypowiedź figlarnym uśmieszkiem i przykładając grot trzymanej strzały do ust.

– Nie poznaję cię, Kaatri.

– Bo nie jestem już tą samą osobą! Może i mnie uratowałeś od hańby, ale to, co tamten zrobił Sarice… i to, co Matthas chciał zrobić mi… nienawidzę jego rodzaju– powiodła mieczem po zabitych.

Zmienił się w znajomego wojownika, podszedł do niej, ścisnął jej ramiona z taką siłą, że aż ją zamroczyło i potrząsnął, po czym spojrzał szkarłatnymi ślepiami prosto w jej oczy, penetrując przez nie jej duszę niczym sztylet wbity prosto w serce– ale to ty pozwoliłaś wykiełkować jego złu– zwrócił pełen furii wzrok na Sarikę, po czym puścił Kaatri i odwrócił się do nich plecami– jesssteście szalone. Myślisz, że jesssteś lepsza od bandyty, który cię zhańbił? Mylisz się. Jesssteś słaba, niegodna bycia revorą.

Miał rację. Ta myśl zwaliła Sarikę z nóg. Padła na kolana i rozpłakała się.

 

Kaatri patrzyła, jak jej ukochana znów cierpi. Nie była jej w stanie pocieszyć.

– Nie rozumiesz…

– Ależ dossskonale rozumiem! Rozumiem, co Is'reel miała na myśśśli mówiąc, że potwory rozmnażają się przez ukąszenie. Myśśślicie, że ta krew cofnie to, co jej uczyniono? Nie. Ale takie myśśślenie będzie was pogrążać coraz głębiej w szaleńssstwie– zwrócił się do Kaatri– okłamałaś mnie. Nadal jessst w tobie ta młoda, niewinna dziewczyna, którą znałem. Pozwól jej powrócić.

– Ja… proszę cię, wybacz mi… ja po prostu… nie jestem już w stanie ignorować krzywdy, którą takie potwory wyrządzają takim jak my– powiedziała Kaatri.

– Przebaczam ci. I proszę ciebie o to samo, Sariko. Poniosssło mnie. To, co ci powiedziałem… wcale tak nie myśśślę.

– Wybaczam ci, Tahkornie, choć miałeś rację. Zachowałam się niegodnie– Sarika wstała i chwiejnym krokiem podeszła do smoka. Przytuliła się do niego i znów zapłakała.

– Źle żeśśście zrobiły, ale to mnie tylko utwierdza w przekonaniu, że potrzebujesz pomocy. Jak mniemam lecicie na północ.

– Zgadza się– odparła Sarika.

– Tak się składa, że ja też. Tylko proszę was, nie pytajcie o powody. W każdym razie, przez jakiś czas możecie mi towarzyszyć. Possstaram się pomóc ci w przezwyciężeniu twego bólu. Przy okazji powiem wam coś o ludach, w stronę których zmierzacie.

– Ktoś mieszka tak daleko? Przecież tam jest zimno.

– Hm… to jessst pewna przeszkoda, ale zapewniam was, że radzą sobie z tym znakomicie.

Tahkorn pomógł im przenieść ciała do namiotów, po czym już we właściwej swemu gatunkowi formie podpalił je.

 

I tak we trójkę polecieli w daleką północ, za granicę wiecznych śniegów. W górach Waer'ankyr rozbili obóz. Wkrótce Sarika była już pewna, że poczęła. Choć nic nie powiedziała smokowi, wiedziała, że się domyślił, gdyż zagadkowym trafem pewnego dnia poroniła. Wtedy też ruszyły za nim dalej. Tahkorn na osobności opowiedział Kaatri o swojej misji.

 

Kaatri, jak co dzień od owego feralnego dnia, obudziła się w objęciach Sariki. Wyczuła obcą świadomość w swoim umyśle. Jednocześnie poczuła, że Sarika od jakiegoś czasu głaszcze ją po kroczu. Westchnęła.

– Kaatri. Zanim nasze drogi się rozejdą, muszę ci coś powiedzieć.

– Aach…

– Możesz się na chwilę skupić na czymś innym niż pieszczoty z Sariką?

Kaatri uwolniła się z objęć ukochanej. Sarika mruknęła niezadowolona. Teraz jej oczy były już szkarłatne.

– Później. Muszę porozmawiać ze smokiem.

– Grr… wracaj szybko.

– Gdzie?

– Będziemy rozmawiać telepatycznie. W ten sposób będę miał pewność, że rozumiesz, co mówię. Możesz zostać, gdzie jesteś, ale sugeruję usiąść. Długotrwały kontakt może nieco osłabić twój organizm.

– Dobrze. Więc, co mi chciałeś powiedzieć?

– Po pierwsze, nasza rozmowa w sali tortur. Powiedziałem ci, że Is'reel mnie powiadomiła o niebezpieczeństwie, w jakim się znalazłaś. To prawda. Is'reel… umarła i nie umarła zarazem. Jej prawdziwe ciało uległo zniszczeniu. Słyszałaś kiedyś o Asanth'rï?

– Is'reel parę razy wspomniała tą nazwę.

– Są też nazywane Nieśmiertelnikami lub Kamieniami Duszy. Wyglądają jak rubiny, tylko są odrobinę ciemniejsze. Gdy ten, kto jest ich właścicielem ginie, mając takowy przy sobie, jego świadomość jest zasysana do tego przedmiotu.

– Znaczy… chcesz mi powiedzieć, że Is'reel jest na zawsze uwięziona w jakimś krysztale?!

– I tak i nie. Nie jest już w Asanth'rï. Przybrała natomiast formę diamentowego posągu smoczycy. Jakimś cudem nie straciła przy tym zdolności, co pozwoliło mi cię uratować. Nie może natomiast zmienić formy. Co do chodzenia i latania, nie wiem. Potrafi się ruszać tak, jakby posąg wcale nie był z diamentu.

– Interesujące.

– Dodatkowo dziesięć revor, które zginęły wykonując czar, również znajduje się w diamentowych posągach wojowników w kształcie naszych form alternatywnych.

– Mm… jak będę umierać, też chcę taki!

– Być może nie będzie ci potrzebny… ale o tym pomówimy innym razem.

– Czyli temat życia i śmierci Is'reel mamy za sobą?

– Tak. Teraz… czas, bym cię wtajemniczył w moją misję. Ufam, że Is'reel prawidłowo dokonała oceny twojej wiarygodności. Wszystko, co teraz ci powiem, będziesz musiała zabrać ze sobą do grobu.

– Przysięgam, że tak się stanie.

– Dobrze. Teraz słuchaj uważnie, bo nie powtórzę. Is'reel Mithrilaskärth powierzyła mi, Tahkornowi Naqrathe Iq misję, od której może zależeć przyszłość gatunku Iq'taarav oraz revor. Musiałem zniknąć z historii. Nikt, kto został w Nostyres, nie będzie mnie pamiętał. Za jakiś czas– co najmniej kilkaset lat– wykluje się druga Mithrilaskärth. Moim zadaniem jest przekazać jej niezbędną wiedzę i Naqr Seranvis. Chciałaś się spytać, co to jest. Powiem ci. To sztylet z drakthrilu. Nie znam wszystkich jego właściwości, ale wiem, że tylko dziedziczka Is'reel, dzierżąc go, będzie w stanie otworzyć miejsce pochówku mojej matki. To nim zabiłem Matthasa. Ponadto mam zanieść wiedzę dzikim Iq'taarav z północy. Muszę dopilnować, by gdy pojawi się dziedziczka, u jej boku pojawiła się prawdziwa armia smoków i revor. Dużo, nieprawdaż? Przynajmniej mam na to wszystko sporo czasu.

– Nie sądziłam, że powód twojej podróży jest tak ważny.

– Cóż, moje zadanie jest skomplikowane. A właśnie. Poczekaj chwilkę.

W następnym momencie smok lądował już na półce skalnej, na której rozbiły obóz.

– Mam coś dla ciebie. Nie byłem w stanie zabrać go do grobu Is'reel, ale sądzę, że nie miałaby nic przeciwko oddaniu go tobie.

Wyciągnął rękę, w której trzymał zawinięty w płótno miecz. Gdy rozwinął materiał, oczom Kaatri ukazało się idealnie czarne ostrze. Tą broń wielokrotnie widziała na plecach Is'reel, gdy ta była w formie alternatywnej.

– Ja…

– Dbaj o niego. To jedno z najlepszych ossstrz na świecie. Nazywa się Pocałunek Śmierci, Sekhar'taarav.

 

Odkąd rozmawiał z Kaatri na temat swej misji, minął tydzień. Niedługo potem opuścił je. Spieszył do znanych sobie miast na bardzo dalekiej północy. Tam zamierzał zasięgnąć języka. Dzikie smoki lubią się ukrywać, ale nie sądził, by ludzie przynajmniej czasem ich nie widzieli. Ufał, że dwie revory znajdą sobie nowe życie.

 

Był już wieczór, gdy Sarika dostrzegła zabudowania. Zniżyły lot i w końcu ukazało im się dziwne miejsce. Centrum osady było zbudowane z brył o pochyłych ścianach, a wokół niego stały drewniane domki o wysokich dachach. Gdy jeszcze bardziej obniżyły pułap, mieszkańcy zaprzestali swych czynności i zaczęli się na nie gapić. Usłyszały pełen zdumienia krzyk: „Drakar!" Gdy zaczęły lądować, ludność nagle się rozpierzchła. Został tylko jeden wojownik, dumnie wyprostowany. Zobaczył je dopiero, gdy już były na ziemi. Wtedy się cofnął.

– „Är Valkyries?"

Kaatri zeskoczyła z siodła i zaczęła zbliżać się do niego. Wojownik obnażył miecz i powiedział:

– "Säg mig vad du är, eller dö!"

Zaczęło ją irytować, że nie wie, co do niej mówi. Spojrzała mu prosto w oczy i spróbowała spenetrować jego umysł. Był silny, ale Kaatri była silniejsza. Gdy wyciągała z niego zasady ich języka, niemal się zachwiała. To było znacznie trudniejsze niż zdobywanie tą drogą prostych informacji. Zakręciło jej się w głowie, a wojownik znów się odezwał:

– Liczę do trzech!

– Nie radzę próbować mnie zabić– powiedziała ze stoickim spokojem w jego języku.

– To dlaczego nic nie mówisz?! Kim… czym jesteś?!

– To samo pytanie mogę zadać tobie.

– Czy to smoki?

– Nie. To wiwerny. Mniejsi i głupsi krewniacy smoków. Mógłbyś schować miecz? Broń w ręce nie służy dobrej konwersacji, a jeśli zdecyduję się ciebie zaatakować… i tak ci nie pomoże.

Wojownik usłuchał i znów spytał.

– Nie macie złych zamiarów, prawda?

– Nie. Wędrujemy od wielu tygodni i szukamy miejsca, gdzie mogłybyśmy zamieszkać– Sarika stanęła obok niej.

– Ale czym jesteście? Nie wyglądacie na ludzi i nie jeździcie na zwykłych rumakach.

– Jesteśmy revorami, smoczymi ludźmi. Jestem Kaatri, a moja towarzyszka to Sarika.

Wojownik krzyknął na mieszkańców, że nie muszą się bać. Najwyraźniej przedstawienie się było u nich zwyczajem wskazującym na pokojowe zamiary nieznajomego.

 

Wkrótce dostały pokój w karczmie. Właściciel chciał wynająć im dwa i zdziwił się, gdy poprosiły tylko o jeden. Spore wrażenie zrobiła na nim jednak złota moneta z mithrilowym wizerunkiem smoka, więc zachował swoje uwagi dla siebie, choć wyraźnie zaintrygowało go podobieństwo owego wizerunku do emblematów na ich pancerzach. Gdy weszły do pokoju, owionął je chłód.

– Pójdę po nasze rzeczy. Napalisz w kominku?– spytała Kaatri.

– Oczywiście, moja droga. Wracaj szybko.

Wyszła z karczmy i skierowała się do stajni. Aż się zdziwiła, że wiwerny umieszczono razem z końmi. Przed stajnią stał spory tłum. Myślała, że to przez zaciekawienie. Jej wątpliwości jednak wzbudził wyraźny zapach świeżej krwi. Gdy tylko się zbliżyła, grupka ludzi odwróciła się w jej stronę.

– Tu jest!- usłyszała krzyk.

Ktoś wybiegł w jej kierunku. Oczy jego błyszczały w gniewie.

– Coś się stało?– spytała, choć była pewna, że tak. I podejrzewała, że wiwerny pożywiły się na którymś z koni.

– Ty! Wasze smocze rumaki pożarły konia i zraniły jednego z naszych!

– Po pierwsze, nazywają się „wiwerny". Po drugie, przepraszam, zapomniałam powiedzieć, że to drapieżniki i nie należy ich trzymać razem z innymi zwierzętami. Najwyraźniej potraktowały wasze konie jako wyraz niezwykłej gościnności z waszej strony.

– Przestań mlaskać ozorem i uspokój te gady!

Kaatri weszła i natychmiast zobaczyła końskie ścierwo i plamy krwi na podłodze, ścianach i suficie. Uspokoiła wiwerny.

– To za szkody– wyciągnęła do niego rękę z dwiema złotymi monetami. Gdy je wziął, wskazała wiwerny– nie potrzebują ciepłej stajni. Mogą być trzymane na dworze. Nie prowokujcie ich, a nie zaatakują– po tych słowach rozsiodłała gady i wzięła pakunki.

 

Skierowała się z powrotem do karczmy. Gdy otworzyła drzwi do pokoju, w kominku już się paliło. Postawiła pakunku przy ścianie.

– Możesz wyjąć mój ręcznik i koszulę nocną?

Kaatri wzięła to, o co poprosiła ją Sarika i poszła za głosem. Dziewczyna spojrzała na nią z wanny i uśmiechnęła się. Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak długo jej nie było. Pod kamienną wanną znajdowały się rozżarzone węgle, które zapewne ogrzewały wodę. Po chwili Sarika z niej wyszła, wzięła ręcznik i wycierając się powiedziała:

– Na prawdę tobie też polecam wziąć kąpiel. Czuję się jak nowo narodzona.

Kaatri wyszła i po chwili wróciła z własnym ręcznikiem i koszulą nocną. Była zmęczona, toteż po rozebraniu się weszła do wanny bez zmieniania wody. Przyjemne ciepło rozlewało się powoli w jej organizmie, po kolei rozluźniając mięśnie. Z błogości wyrwał ją głos Sariki:

– Tylko mi tam nie zaśnij, Kaatri.

Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, jak niewiele ją od tego dzieliło. W nozdrza uderzył ją lekko drażniący zapach palonych konopi. Wyszła z wanny i zaczęła się wycierać. Gdy skończyła, sięgnęła po koszulę nocną. W momencie, gdy się wyprostowała, poczuła na talii delikatny dotyk palców stojącej za nią Sariki, a później jej czułe pocałunki na szyi i wilgotne włosy na plecach.

– Sariko! Czy ty kiedykolwiek pozwolisz mi zacząć?

– Może…– usłyszała chichot, którego ton świadczył o rozbawieniu. Dotyk powoli przesunął się z talii w kierunku jej łona. Zanim tam jednak dotarł, Kaatri zwinnie wysunęła się z objęć i w mgnieniu oka znalazła się za Sariką. Nim ta zdążyła zareagować, prawa jej dłoń powędrowała do krocza dziewczyny, a lewą przełożyła pod jej koszulą nocną i pokryła nią prawą pierś. Sarika westchnęła i cicho zachichotała. Potem obróciła się i namiętnie pocałowała Kaatri, po czym odsunęła się i złapała ją za rękę. Kaatri dała się zaprowadzić do posłania, a Sarika popchnęła ją na nie. Potem uklękła między jej nogami i pochyliła się. Kaatri poczuła jej języczek na swoim łonie i zalała ją fala podniecenia. Wygięła się spazmatycznie i z jej gardła wyrwał się rozkoszny jęk.

– Nie przestawaj– wyszeptała.

Sarika zmysłowo całowała jej krocze, za każdym razem wywołując kolejny jęk. W pewnym momencie zamarła.

– Proszę, nie przestawaj!- stęknęła Kaatri.

– Niemożliwe…

– Sarika!

– Kaatri, musisz to zobaczyć.

– Zobaczyć co?

– Podaj mi rękę.

Posłuchała jej. A Sarika wygięła jej palec wskazujący i powoli, ostrożnie włożyła do swego łona.

– Czujesz?

– Nie do końca. No, jakiś opór… o kurwa…

– Odrosła. Kaatri… znów jestem czysta.

Taki mały prezent pożegnalny…- usłyszała w głowie głos Tahkorna.

– Ale… linie na powiekach… nadal je masz.

– Co z tego? Tutaj nie wiedzą, co one znaczą. I wcale nie muszą się dowiedzieć.

Sarika położyła się na niej i zaczęły namiętnie się całować

 

Kaatri obudziła się szczęśliwa jak nigdy. Zbudziła Sarikę. Ta z kolei odruchowo sięgnęła między nogi, by sprawdzić, czy nic jej się nie przyśniło.

– Znów jestem czysta… kochana, tak bardzo się cieszę.

Kaatri pocałowała ją na dzień dobry.

– Chodźmy. Czas zwiedzić okolicę.

Ubrały się w swoje pancerze i wyszły na korytarz, a potem do głównej izby w karczmie. Przechodząc obok lady Kaatri się zatrzymała.

– Dzień dobry, panno Kaatri. W czym mogę służyć– właściciel przybytku wyszedł zza zasłony i spojrzał na nią w sposób, który zdradzał, że domyślał się, co robiły wczorajszej nocy.

Sięgnęła do sakiewki.

– Ile by to kosztowało, gdybym zdecydowała, że wszyscy dziś w tej karczmie piją na mój koszt?

– Hm…– karczmarz zamyślił się– myślę, że pięć, sześć takich monet jak ta, którą zapłaciłyście za pobyt tutaj powinno wystarczyć.

– Więc załatwione– położyła na blacie wymienioną kwotę– dostaniesz jeszcze jedną, jeśli umieścisz informację w kilku dobrze widocznych miejscach w miasteczku. I jeszcze jedno– nie zapomnij, by jasno podkreślić, że dzisiejszą popijawę fundują Kaatri i Sarika.

Gdy wyszły, miasteczko, które mieszkańcy nazywali Ilgnen wróciło do swego normalnego rytmu. Wiwerny zostały umieszczone w zagrodzie. Nieco po południu uznały, że udadzą się do dziwnego centrum. Gdy doszły do bramy, zatkało je. Mury były wykonane z tego samego materiału, co kwatery strażników Is'reel. Ich struktura była lita. Brama była metalowa, lecz w przeciwieństwie do tej w smoczych miastach otwierała się w sposób podobny do drzwi. Jej uchylenie wymagało od nich odrobiny wysiłku. Gdy weszły, nie były zaskoczone. Tą część miasteczka zamieszkiwali głównie wojownicy. Ich uwagę zwróciły jednak znajdujące się tu struktury. Wyglądały niecodziennie. Były zrobione z tego samego materiału co mury, a ich drzwi, co już ich nie dziwiło, były metalowe– i dokładnie takie same jak w nostyrańskich podziemiach. Kaatri zastanawiała się, skąd wzięło się to podobieństwo. Może Nostyres zostało zbudowane na ruinach miasta jakiejś dawno wymarłej cywilizacji. Oczy obecnych zwróciły się w ich kierunku. Nikt najwyraźniej nie odważył się jednak do nich odezwać. Kaatri poczuła się tym lekko urażona. Wojownicy byli ubrani w łuskowe zbroje, dużo prostsze od smoczych i mieli na głowach proste hełmy, z których na boki wyrastały rogi. Mieli krótkie, proste miecze i z reguły po toporku. Kaatri zgadywała, że te służą do rzucania. Strażnicy zaś, jak domyśliła się widząc chodzących w trójkach żołnierzy mieli jeszcze dwuręczne, zdobione topory. Oceniła, że wszystko to jest wykonane ze stali, bądź w przypadku gorzej wyposażonych wojowników– z żelaza. Miała dość dystansu, jaki do nich żywili. Gdy ulicą, którą kroczyły, przechodził patrol, zaszły żołnierzom drogę.

– Czego chcecie?– spytał ten najlepiej ubrany i uzbrojony, zapewne oficer. Wiedziała, że gburowatym, ostrym tonem próbował ukryć strach.

– Spotkać się z osobą, która tu dowodzi– powiedziała Kaatri.

– Doprawdy? Nie sądzę, by wam się to udało w najbliższym czasie.

– Zobaczymy. Wydaje mi się, że krzywo na mnie spojrzałeś.

– I co z tego?– zwrócił się głośno, by wszyscy w pobliżu usłyszeli– słyszycie? Ja, Jürgen pogromca niedźwiedzi nie mogę krzywo spojrzeć się na… czym wy właściwie jesteście?

– Osobami, które chcą tu zamieszkać. Na stałe.

Zlustrował je wzrokiem.

– Ty!- wskazał Sarikę– jeśli mnie pokonasz, możecie się zobaczyć z naszym jarlem.

– Co? Jak…

– Spokojnie, Kaatri. Jeszcze pożałuje, że wyzwał mnie na pojedynek– powiedziała w ich ojczystym języku– kiedy chcesz walczyć?– Sarika zwróciła się do tego, który przedstawił im się jako Jürgen– i jakie obowiązują zasady?

– Teraz, a zasady są proste. Walczymy do momentu, aż któraś ze stron się podda lub zginie. Nie wolno używać broni dystansowej. Walczymy bez zbroi. Opuszczenie kręgu równoznaczne jest z przegraną, bez względu na przyczynę.

– O jakim kręgu mówisz?

– Będziemy walczyć na arenie.

– Zgoda– Sarika tęsknie spojrzała na łuk przewieszony przez jej plecy.

– A więc postanowione. Ja, Jürgen, obiecuję, że jeśli wygrasz, zaprowadzę was do jarla– za mną.

Poszły za nim w miejsce, gdzie wojownicy ćwiczyli walkę. Na środku znajdował się krąg wysypany ochrą. Zwali go Kręgiem Pojedynkowiczów. Za nimi przyszło więcej zbrojnych, chętnych urozmaicenia wszechogarniającej nudy. Po obu stronach Kręgu znajdowały się kamienne platformy. Obok nich położono po sakiewce, każdy z widzów wrzucił coś to którejś z nich. Zakłady. Ta po stronie Sariki pozostała pusta. Kaatri spojrzała po obecnych złośliwym wzrokiem i wrzuciła do niej połowę swoich złotych monet. Sakiewka przy platformie jej przeciwnika szybko się wypełniła i położono drugą, która od razu zaczęła pęcznieć.

– Pojedynek czas zacząć!- odezwał się Jürgen i wszedł na platformę dalej od nich. Sakiewki zawiązano i zapieczętowano– wejdź na przeciwległą.

Sarika zrobiła to i wojownik zaczął wyjmować broń i układać ją na kamieniu. Dziewczyna powtórzyła to ze swoim orężem. Następnie zdjął zbroję, pozostając tylko w skórzanych spodniach i podniósł topór. Sarika ściągnęła pancerz i w końcu stanęła w tunice ze sprośnym haftem przedstawiającym parzące się w locie smoki, która jednak nie zasłaniała jej bielizny i z nostyrańskim mieczem półtoraręcznym w dłoni.

 

Usłyszała pomruki zadowolenia i ściszone gwizdy. Sarika zastanawiała się, czy się nie odwrócić i nie strzelić demonstracyjnie kostkami palców, ale w końcu uznała, że nawet podoba się jej, że podziwiają jej urodę. Tymczasem jej przeciwnik wstąpił już do kręgu. Zrobiła to samo. W umyśle przemknęło jej, że jeśli wygra, poprawi haft na tunice, by drugi smok również był płci żeńskiej. Przybrała bojową pozę, chwytając miecz w dwu rękach i po ukosie kierując go lekko od siebie tak, że mogła sparować dowolny cios nieznacznym tylko ruchem ręki.

– Dziwny miecz. Za długi na jedną i za krótki na dwie ręce. Jak tym można walczyć?– usłyszała głos jednego ze stojących poza kręgiem wojowników.

Żołnierze zaczęli kibicować swemu pobratymcowi, ale wśród skandujących kilka głosów już zagrzewało do walki również Sarikę. Jürgen rzucił się na nią gotując topór do zadania ciosu. Zamiast go jednak sparować, uchyliła się i pozwoliła, by ciężka broń siłą bezwładności rzuciła nim do przodu. Odwróciła się i kopnęła przeciwnika w krzyż, aż ten się zatoczył i odskoczyła, znów przyjmując pozycję wyjściową. Odezwały się okrzyki zdumienia, uznania, oraz parę entuzjastycznych gwizdów. Wojownik się obrócił, ale tym razem zrezygnował z szarży, wiedząc już, czym to grozi. Nie chciała go zabijać, wolała pokonać w upokarzający sposób. Gdy się zamachnął, parując cios jednocześnie kopnęła go w goleń. Znów się oddaliła. Widziała w oczach Jürgena dziką furię. Wiedziała, że on też już jej nie zabije. Sarika uderzyła tak, by wytrącić go z równowagi, gdy będzie odbijał jej miecz. Jedną ręką, by pokazać wszystkim, w tym niedowiarkowi, który zwymyślał jej broń, jakie daje korzyści posiadanie półtoraręcznego ostrza w walce. Przeciwnik się zachwiał. I znów odezwały się okrzyki. Uznała, że pokona go, teraz lub nigdy. Rzuciła swój miecz na platformę i stanęła do walki z gołymi rękoma. Jürgen zrozumiał drwinę. Rzucił się na nią z bojowym okrzykiem. I znów uchyliła się przed ostrzem, ale w odpowiednim momencie złapała je i pociągnęła. Oponent nie był w stanie utrzymać topora w rękach. Siła bezwładności pociągnęła go na ziemię. Sarika nie dała mu wstać, lecz przyłożyła ostrze topora do jego szyi i spokojnym głosem powiedziała.

– To już koniec. Poddaj się– wojownicy zaczęli entuzjastycznie bić mieczami o tarcze.

– Wygrałaś– oznajmił Jürgen, wypluwając ślinę zmieszaną z ochrą.

– Powtórz! Głośniej.

– Poddaję się! Zostałem pokonany przez kobietę!

Zabrała topór z jego szyi. Wstał, cały w ochrze z nienawistnym spojrzeniem.

– Masz, czego chciałaś– wziął swoją broń z jej ręki i krokiem wskazującym na silnie zranioną dumę odszedł w kierunku swojej platformy.

– Żeby nie było wątpliwości– odezwała się do tłumu– walczył dobrze, ale to nie oręż do pojedynków. Tu trzeba być szybkim, nie tylko silnym– wróciła na swój kawałek kamienia. Wzięła śnieg i wytarła podeszwy stóp. Zaczęło jej być zimno, więc szybko się ubrała. Przewiesiła broń, nawet nie oglądając się na pełne uznania spojrzenia. Ten, który zadrwił z jej miecza, spuścił wzrok. Otwarto sakiewki– nikt nie miał wątpliwości, że na Sarikę postawiła tylko jej ukochana. Tak więc do niej należały teraz pieniądze postawione przez żołnierzy. Potem zeszła z platformy, a Kaatri powiedziała.

– Teraz, Jürgenie, dotrzymaj umowy.

I zaprowadził je do jarla. Weszły przez metalowe, drzwi i znalazły się w oświetlonym pochodniami korytarzu. Wnętrze również było identyczne, poprzetykane rurami. Na jego końcu była Wielka Sala z długim, szerokim stołem pośrodku, nieco mniej szerokimi po jego bokach, oraz niedużym przy dwóch tronach, na których siedział brodaty mężczyzna oraz kobieta, zapewne jego żona. Okazało się, że wieść o wygranym pojedynku dotarła tam przed nimi. Spotkały się więc z ciepłym powitaniem.

-Witajcie w Wielkiej Sali, czcigodne wojowniczki– powiedział jarl.

 

 

***

 

U smoków sprawa godów wygląda zupełnie inaczej niż u nas, ludzi. Spędziłem wiele lat na obserwacjach ich zwyczajów. Występują wśród tego gatunku stałe związki „póki śmierć nas nie rozłączy", lecz nie istnieją też u nich żadne społeczne zwyczaje, które rozwiązłości by zakazywały, bądź takowe zachowanie piętnowały. Smoki zawsze mogą opuścić partnera. Tak przynajmniej sprawa wygląda w przypadku samic. Samce, nawet zirytowane smoczycami, nie mogą zakończyć związku dotąd, aż wyklują się pisklęta z ich ostatniego spółkowania. Należy dodać, że młode są od razu samodzielne. Samice z kolei w każdej chwili mogą porzucić smoka. Taki samiec z reguły przez długi czas (nierzadko aż do śmierci) nie będzie się cieszył przychylnością żadnej smoczycy, jako „askraa", co oznacza odrzucony, niegodny lub pośledni– tutaj smoczy język nie jest jednoznaczny. Stałe związki są więc wśród Iq'taarav traktowane z wielkim szacunkiem. Powszechnie dzieje się, że w takim wypadku revory jednego z partnerów są z czasem niejako „zarażane" uczuciami do drugiego. Z reguły nie powoduje to jednak komplikacji, a jedynie prowadzi do dodatkowego wzmocnienia więzi.

Co do samych godów, zdarza się, że smok i smoczyca po prostu wybierają się nawzajem– stąd w większości przypadków pochodzą owe trwałe związki. W innym wypadku samica wykonuje zew, na który zainteresowane samce zjawiają się w niedługim czasie. Wtedy między smokami dochodzi do starć, nierzadko ze skutkiem śmiertelnym dla przegranego. Smoczyca może też postawić przed adoratorami inne wyzwanie, nie wymagające wzajemnego rozlewu krwi. Zdarza się wtedy, że zwycięsko wyjdzie z niego inny, niż samica początkowo zakładała. W każdym razie, gdy zostaje jeden zwycięzca, zainteresowana albo ulega, albo mierzy z nim siły, by przekonać się, czy rzeczywiście jest jej wart, gdy nadal ma co do tego wątpliwości. W wypadku walki, najczęściej wybierane jest pierwsze rozwiązanie, w przeciwnym razie– drugie. Wniosek bynajmniej nie zaskakuje– smoczyce pełnią tu rolę dominującą. Prawdopodobnie jest to spowodowane znacznie większym współczynnikiem urodzeń samców w stosunku do samic, a także faktem, że to głównie one opiekują się jajami– od momentu ich złożenia smoki raczej patrolują okolicę gniazda i stanowią pierwszą linię obrony. Wracają do potomstwa, gdy smoczyce wybierają się, by zaspokoić głód. Jak już napisałem, od momentu wyklucia młode są praktycznie samodzielne i nie wymagają już opieki rodziców. Z reguły jednak w ciągu pierwszych dwóch lat, a więc do chwili, gdy są w stanie przybrać formę alternatywną, dawne gniazdo jest rodzajem ich „bazy wypadowej".

Poważyłem się pewnego dnia spytać smoczycę En'thari, jak wśród ich gatunku wygląda sprawa gwałtów. Odpowiedziała spokojnie, ze u smoków nekrofilia nie występuje, po czym mnie odprawiła. Długo myślałem, co to mogło znaczyć, aż dziś dostałem olśnienia. Smoczyce nie są w żadnym stopniu słabsze od samców. Wśród ich gatunku same ciała stanowią zabójczą broń. Usiłowanie gwałtu zmusiłoby smoka do zaniechania wszelkiej obrony, co zakończyłoby się dla niego tragicznie. Z drugiej strony martwa, ciężko ranna lub zasiana wbrew jej woli samica nie dałaby mu potomstwa. Jak się dowiedziałem w trakcie obserwacji, przyjemność ze spółkowania Iq'taarav czerpią tylko w przypadku przedłużających się kontaktów z tym samym partnerem. Smoczyce z kolei nie wyobrażają sobie, by musiały zmuszać samce do współżycia. W ich mniemaniu, to one powinny być zdobywane, a nie odwrotnie. Tak więc, gdy na pierwszy zew młodej samicy nie przyleci żaden smok, z reguły zaniechuje dalszych prób wzbudzenia zainteresowania, utwierdzając się w przekonaniu, że jest „askraa". Zdarza się to rzadko, lecz biada samotnemu, starszemu od takiej samcowi, który pojawi się w jej pobliżu. Prawdopodobnie zaatakuje bez ostrzeżenia i z wolą zabicia tego, który wcześniej ją odrzucił. Obawiać nie muszą się tylko inni „askraa"– spotkanie takich dwojga z reguły kończy się trwałym związkiem.

Jak więc widać, nie możemy oceniać zachowania godowego smoków pryzmatem ludzkich obyczajów. Mają równie skomplikowane zasady, tyle że odmienne od naszych.

Akanoviego Młodszego „Zwyczaje godowe smoków" ze zbioru „Poznać Iq'taarav"

 

Tym razem grota spełniała jego oczekiwania. Uznał, że będzie żył jako dziki smok, od czasu do czasu tylko odwiedzając ludzkie sadyby. Będzie podróżował po północnych krainach, czekając na wspomniany przez Mithrilołuską zew krwi. Mimo to, powoli zaczęło mu brakować tych dwóch sympatycznych revor. Nawet, jeśli nie do końca rozumiał sens ich nocnych zabaw. Nie za bardzo pojmował, jak dwie samice mogą się kochać. Wyciągnął Naqr Seranvis i przejechał palcem po wyrytych w nim smoczych runach.

– Czym jesssteś?

– Twoim największym wrogiem, demonie- usłyszał znajomy głos. I wiedział już, że dusza zabójcy jego matki została zamknięta w sztylecie na wieczne utrapienie. Schował go i przeszedł się po jaskini. Była wysoka, idealna dla smoka jego rozmiarów. Zastanawiał się, czy jego misja zabraniała mu znaleźć sobie partnerkę. Przypomniał sobie słowa Is'reel. Stawisz się, gotów spełnić wszelkie wymagania, jakie postawi przed tobą przetrwanie gatunku. Uznał, że to znaczy, że wręcz powinien. Nagle zapragnął żyć jak najprawdziwszy smok, tak, jak jego gatunek żył zanim pojawili się ludzie i zmienili tą planetę nie do poznania. Zbył tą myśl. Teraz był wolny, oswobodzony z przeszłości i ograniczeń z nią związanych. Zmienił formę na swą prawdziwą i wyleciał zapolować.

 

Kaatri była dumna ze swej ukochanej. Cieszyła się, że treningi podczas podróży nie poszły na marne.

– Jak to się stało, że pokonałaś jednego z moich najlepszych wojowników?– jarl spytał Sarikę– i to jeszcze w tak upokarzający sposób.

– Proszę, nie przypisuj tej zasługi wyłącznie mnie. To ona nauczyła mnie walczyć. Twój żołnierz myślał, że mnie mu będzie łatwiej pokonać. Miał rację. Gdyby stanął do walki z Kaatri, padłby w pierwszych kilku sekundach.

– Odznaczasz się skromnością niespotykaną u moich ludzi. Podoba mi się to. Patrząc na wasze zbroje, wnioskuję, że wasz lud zna się na rzemiośle. A te srebrne obramowania u twojej towarzyszki zapewne są insygniami oficera. A teraz, jeśli pozwolicie, spytam się, co was tu sprowadza?

– Odeszłyśmy od swego ludu, by zacząć nowe życie. Chcemy stać się członkiniami waszej społeczności– powiedziała Kaatri.

– Na pewno Ilgnen wiele by zyskało na równie sprawnych wojowniczkach. Mam nadzieję, że szybko się zaaklimatyzujecie.

– Taak… zaczyna mi się tu bardzo podobać– ze znajomym, figlarnym uśmieszkiem Sarika mu odpowiedziała.

– W takim razie zapraszam was tu wieczorem, na wielką ucztę– wskazał miejsca najbliżej tronów– dzisiaj są przeznaczone dla was.

Po kilku wymienionych uprzejmościach wyszły z Wielkiej Sali. Czekał przed nią tłum wojowników.

– Jak masz na imię, waleczna?– któryś spytał.

– Jestem Sarika.

I wszyscy zaczęli skandować jej imię. Odprowadzili je aż poza bramę centrum. Ludzie, którzy jeszcze przed chwilą byli zajęci pracą, teraz patrzyli w ich kierunku. Gdy weszły do karczmy, usłyszały znajomy głos gospodarza.

– A oto i te, dzięki którym pijecie dziś darmo!

Odezwały się wiwaty. Karczmarz jednak wyraźnie spochmurniał, widząc, że za Kaatri i Sariką do środka wchodzi cała wataha wojowników, którzy siedli przy stołach i zaczęli zamawiać miód. Nie bardzo podniosła go na duchu nawet położona na blacie obiecana moneta. Poszły do swojego pokoju i przebrały się, po czym wróciły, kupiły sobie po kuflu piwa i zaczęły szukać miejsca. Nie starczyło go nawet dla wszystkich wojowników. Niemniej jednak, gdy tylko podeszły do jednego ze stołów, miejsca natychmiast się znalazły.

– Czy wybaczysz, Sariko, obelżywe słowa jakie skierowałem na twój miecz?– spytał się któryś. Sarika najwidoczniej poznała go właśnie po tym.

– Nie ma co wybaczać. Ale jak chcesz, to dobrze, przebaczam ci, Svenie Jenssonie.

– S… skąd znasz moje imię?– spytał z przerażeniem.

– Nie chciałbyś wiedzieć– odparła mu Kaatri. W rzeczywistości to ona nie chciała, by wszyscy w wiosce dowiedzieli się o naturalnym talencie revor do czytania w umyśle osoby, z którą spotkają się spojrzeniami. Wojownik nie powiedział nic więcej. Czas do wieczora minął im na rozmowach, w których wiele dowiedziały się o kulturze ludów zamieszkujących te tereny. Same też trochę wyjawiły, choć ani słowa więcej, niż uznały, że mogą. Opowiedziały co nieco o samych smokach. Wojownicy wielce się zdziwili, gdy wspomniały o ich zdolności zmiany w ogoniaste istoty podobne do ludzi– jeden nawet wykrzyknął, że takowego widział z oddali. Nikt mu nie uwierzył. Potem przeszły do revor. Kaatri uznała, że zaschło jej w gardle, więc zawołała karczmarza o piwo, a kontynuowała Sarika. Powiedziała obecnym o wzajemnych relacjach między smokami i revorami, o wiwernach. Powiedziała o tym, że żyją po kilkaset lat i wizualnie prawie się nie starzeją. Na pytanie, jak w takim razie mierzą swój wiek, Sarika zawahała się na chwilę. Spojrzała na nią. Kaatri też nie wiedziała, czy powiedzieć. To mogło odkryć przed obecnymi sekret jej ukochanej.

W tym momencie drzwi karczmy otworzyły się. Stanął w nich Jürgen i oznajmił:

– Zbliża się uczta. Chodźcie do Wielkiej Sali– wojownicy zaczęli wstawać. Jedni pewniej, inni mniej. Kaatri jednym haustem dopiła piwo i razem z Sariką poszła za nimi. Gdy przechodziły przez drzwi, napotkały nienawistne spojrzenie Jürgena. W Wielkiej Sali wystrój był zupełnie inny, niż w południe. Na ogromnym stole leżały proste, ale silnie doprawione potrawy z mięsa, ryb i wodorostów. Już teraz Kaatri czuła, że w kominku napalono sosną. Usiadły na swych miejscach. Sarika po stronie jarla, które to miejsce było uważane za najbardziej honorowe, Kaatri zaś w pobliżu jego żony.

– Siadajcie, wojownicy Ilgnen. Zapewne każdy z was wie, że w dniu dzisiejszym w Wielkiej Sali zasiadają dwie osoby więcej, niż w ciągu ostatnich kilku tygodni. Nikogo chyba nie zdziwi fakt, że chcą stać się jednymi z nas. Być może różnią się od nas wyglądem i zwyczajami. Nikt chyba jednak nie wątpi w umiejętności przynajmniej jednej z nich…

– Zatem i drugą trzeba sprawdzić!- krzyknął jeden z lekko podpitych wojów. Natychmiast odezwały się okrzyki aprobaty.

– Cóż, wydaje mi się, że zebrani są w tej sprawie jednomyślni. Twe imię brzmi…– wskazał na nią.

– Kaatri. Ciekawe, kto uważa się za godnego przeciwnika…

Natychmiast wystąpiło dwudziestu. Kaatri powiodła wzrokiem. Wszyscy byli wielcy, porządnie umięśnieni. Szukała wśród nich kogoś szybkiego. Jej uwagę przykuł nieco niższy i szczuplejszy wojownik bez brody, w skórzanej zbroi i z dwoma mieczami. Zatrzymała na nim wzrok.

– Ty! Wydajesz się być najszybszy.

Wskazany wojownik wystąpił.

– To dla mnie zaszczyt, jeśli rzeczywiście twoją uczennicą jest Sarika.

Przez twarz Kaatri przebiegł dyskretny uśmieszek. Z pojedynku jej przyjaciółki znała zasady. Ponieważ sama pancerz zostawiła w karczmie, musiała poczekać, aż wojownik zdejmie swój.

– Może zostawić buty. Nie chcę, żeby jakaś drzazga wbiła mu się w nogę i dała mi nieuczciwą przewagę.

– Wybierz sobie broń, Kaatri– powiedział jarl– możesz poprosić dowolnego wojownika, a wy– skierował te słowa do swych żołnierzy– macie usłuchać.

– Nie trzeba. Będę walczyć gołymi rękami.

– Twoja wola.

I znów wojownicy uformowali krąg.

– Powiedz mi swe imię, żołnierzu.

– Na imię mi Aran Davenson– odpowiedział.

– No więc, Aranie, niech sprzyja nam to, w cokolwiek wierzymy.

Wojownik skinął głową i przybrał pozę bojową. Kaatri zrobiła to samo. Krążyli wokół siebie przez kilkanaście sekund, aż zauważyła, że czujność żołnierza zaczęła słabnąć. To mógł być blef. Kaatri jednak spojrzała mu w oczy. Wyczuła, że Aran nie ma w tym zachowaniu celu. Skoczyła naprzód. Wojownik się przygotował. Ona jednak nagle zatrzymała się tuż poza zasięgiem mieczy i ostrza przecięły powietrze. Zanim Aran odzyskał możliwość ponownego cięcia, Kaatri rzuciła się na niego, złapała za rękę i wyrwała jeden z mieczy. Ciął, a ona odbiła i kopnęła prosto w brzuch. Aran, straciwszy równowagę, upadł na obie łopatki, a Kaatri przystawiła mu koniec ostrza do gardła.

– Wiesz, co robić.

Ale wojownik ją zaskoczył. Rzeczywiście, wiedział, co zrobić. Zapomniała, że pojedynek kończyło werbalne poddanie się. Gdy upuścił miecz, ona zabrała „swój". I wtedy ją podciął. Poleciała do tyłu, ale nie upadła. Gdy Aran się podnosił, przechodząc z upadku do obrotu na jednej nodze, odpłaciła mu się. Tym razem doskoczyła i przygniatając mu klatkę piersiową, przyłożyła miecz do szyi.

– Nie próbuj już sztuczek. Poddaj się. Chcę to usłyszeć.

Nadzieja na kolejne zagranie zgasła w oczach Arana. Kaatri widziała w nich, że wie już, że ona nie pozwoli mu się ruszyć, dopóki nie uzna jej zwycięstwa.

– Niech ci będzie. Pod-da-ję się!

Wstała. Gdyby teraz zaatakował, okryłby się wielką hańbą. Rzuciła jego miecz obok już leżącego. Zaczęła go lubić. Miał talent do brudnej walki.

– No więc?

Odezwały się brawa i okrzyki. Usłyszała też parę gwizdów. Mogłaby je zgasić jednym spojrzeniem. Zrezygnowała jednak z tego. Gdzieś w głębi jej, do głosu doszła stara Kaatri, ta, która lubiła być podziwiana przez mężczyzn. Tak, jakby nagle kazała na wieki zamilknąć tej upokorzonej. W końcu, Matthasa już nie było… a może był… wyczuwała go w pobliżu cały czas, gdy towarzyszyły Tahkornowi. Tak jakby przetrwał… w sztylecie, który smok zatopił w jego sercu. Zanim jednak dokonała osądu, znów odezwała się niewinna część jej jaźni. W ten sposób Matthas był w najlepszym dla niego razie skazany na nudę bez końca. W pozostałych… co może być gorszego, niż wieczne krzywdzenie i mordowanie swoich wbrew swej woli? Zrozumiała, dlaczego pierwszą ofiarą sztyletu padł zabójca jej pani i dlaczego przetrwał w jego wnętrzu. Jeszcze raz poczuła do Is'reel ogromny szacunek. Sama nie wymyśliłaby równie wyrafinowanej zemsty. Wszystkie te myśli przeminęły, nim jarl się do niej odezwał:

– Udowodniłaś swą wartość, Kaatri. To dla nas zaszczyt, że chcecie być akurat jednymi z nas.

– W takim razie przyjemność jest obustronna– odpowiedziała.

I wszyscy zajęli z powrotem swoje miejsca. Pijatyka trwała do późnej nocy, przerywana tylko miejscowymi grami bazującymi na twardej głowie i zwinności, w których Kaatri i Sarika szybko się odnalazły i zaczęły przodować. Parę razy stanęły naprzeciw siebie, co raz kończyło się zwycięstwem jednej, raz drugiej. Ponieważ jako revory były odporniejsze na toksyny, piły dużo więcej, niż reszta. W końcu jednak i im zaczęło się udzielać wysokie stężenie alkoholu. Kaatri od jakiegoś czasu nie protestowała już, gdy któryś z obecnych klepnął ją po tyłku. Sarika zaś wydawała się prowadzić ożywioną rozmowę z jakimś wojownikiem, co rusz dostając ataku śmiechu. W końcu znów usłyszała głos jarla, zachęcający je, by znów stanęły przeciw sobie do wyścigu po tarczach. Uznała, że jeszcze w miarę pewnie trzyma się na nogach. Wojownicy znów ustawili się w kręgu, nad głowami trzymając tarcze. Niektóre z nich już mocno się chwiały. Sarika, wyraźnie oburzona, wstała od stołu. Dwaj wojownicy po przeciwnych stronach kucnęli, by mogły wejść na rząd tarcz. Gdy to zrobiły, mając pewne trudności z utrzymaniem równowagi, zaczęły się ścigać. Sarika zaczęła zmniejszać odległość, ale widocznie potknęła się o wypukłość na tarczy, bo poleciała na stół. Kaatri powiodła po niej wzrokiem… i poślizgnęła się na metalu. Przejechała po kilku tarczach, po czym spadła. Ale czyjeś ręce nie pozwoliły jej uderzyć o ziemię. Otworzyła oczy i spojrzała, czyje. Okazało się, że, upuściwszy swoją tarczę, trzymał ją Aran. Uśmiechnęła się niezręcznie. Wyczuła, że zamierza ją postawić. Nie chciała tego. Czuła się dobrze w tych silnych objęciach. Choć wstydziła się przyznać, nagle zapragnęła, by dzisiejsza noc skończyła się czymś więcej niż porządnym kacem.

– Zabierz mnie stąd…– powiedziała cicho.

– Kaatri, nie powi…– nie skończył. Kaatri przewiesiła mu ręce przez szyję, podciągnęła się i pocałowała.

– Proszę…– szepnęła mu do ucha.

 

W Adkur i Drakarsheim wszystko było w porządku, handel kwitł. Nikt za bardzo nie interesował się zakapturzoną postacią, przechadzającą się ulicami najpierw jednego, potem drugiego miasta. Wielkie rozmiary i barczysta postawa Tahkorna, a także wychodząca zza prawego ramienia rękojeść Hekatomby, rzucały się w oczy dużo bardziej, niż wystający spod zbroi, również opancerzony, ogon. Nikt jednak nie mógł domyślać się, że odmiennie zbudowane mięśnie smoka są w stanie wykonać dużo większą pracę niż wskazywałby na to ich rozmiar. Hekatomba była wykonanym z drakthrilu claymore'em, wyposażonym w rikasso. Ta wynaleziona przez Is'reel modyfikacja i tak już lekkiego i wytrzymałego mithrilu zawsze była dla niego zagadką. Drakthril pochłaniał światło, temu Tahkorn nie mógł zaprzeczyć. Nawet wokół krawędzi metalu następował efekt, który oczy odbierały jako sączenie się z niego czarnej mgiełki. Sam kruszec niewątpliwie był natury magicznej. Tahkorn podejrzewał, że światło nie było jedyną formą energii, jaką drakthril potrafił asymilować. Is'reel nasyciła dodatkowo Hekatombę dwoma przydatnymi zaklęciami. Pierwsze pozwalało Tahkornowi sprawić, że ostrze stawało w żywym ogniu. Drugie zmniejszało wpływ oporu powietrza na balistykę ostrza. Portowe miasta znajdowały się na niewielkich połaciach, które z powodu ciepłych prądów nie były non stop zaśnieżone. Przez kilka miesięcy, w lecie, rosła tu zieleń. Mieszkańcy żyli tu, oczywiście nie licząc systematycznych zamorskich napadów, głównie z rybołówstwa. Tahkorn chciał się czegoś dowiedzieć w Drakarsheim. Coś mu przywodziła na myśl nazwa tego miasta. W karczmie zamówił piwo, kawał rekina– z wyraźnym poleceniem, by podano na surowo– zapłacił z góry i usiadł przy stole w cieniu. Spojrzał na grupkę rybaków. Rozmawiali o ostatnich połowach. Niby bezużyteczne informacje, ale niemal przysypiał z nudy, gdy padło słowo, którego emocjonalnego wydźwięku nigdy by nie pomylił. Ktoś wyraźnie wspomniał o smoku. W tym momencie podano jego zamówienie. Zaczął jeść, nadal się przysłuchując. Chwilę potem do karczmy weszła grupka wojowników. Od razu poznał tego, który miał najwięcej do powiedzenia w sprawach drużyny. Podsunął mu w umyśle sugestię. Ten, tam w cieniu. Też wojownik, będzie z kim pogadać. Zaczepiony odwrócił się, zmieszał, ale po chwili z nadzieją na dobrą rozmowę kiwnął do siebie głową. Wskazał jego stół towarzyszom i zaczął składać zamówienie. Tymczasem pięciu wojowników dosiadło się do Tahkorna.

– Witajcie. W czymś mogę… pomóc?– spytał się.

Jeden obrzucił go spojrzeniem. Nie zobaczył świecących oczu, gdyż Tahkorn założył na nie jednostronnie przepuszczalną dla światła opaskę, a ta z kolei była dobrze ukryta w cieniu, który kaptur rzucał na jego twarz.

– Widzę, silnyś– postawił łokieć na blacie– zobaczmy, jak.

Tahkorn nie wahał się ani chwilę. Lubił pokazywać ludziom, kto tu rządzi. Natychmiast sam postawił rękę i chwycił dłoń wojownika. Wszyscy osłupieli, widząc, że miała tylko cztery, szponiaste palce, ale kolega tamtego uniósł przedramię i uderzył pięścią w stół. Wojownik próbował położyć jego rękę. Tahkorn mu lekko odpuścił, by następnie jednym, potężnym ruchem przełożyć na swoją stronę i przygwoździć do blatu. Usłyszał pomruki podziwu, a ten, który się z nim mierzył, rozmasowywał mięsień. Wrócił do jedzenia.

– Surowa ryba? Jasna fala, czegoś takiego nie widziałem– powiedział dowódca, który dopiero, co się dosiadł. Spojrzał na ręce Tahkorna– to źródło twojej krzepy?

– Jedno z wielu.

– No tak, bez treningu to tylko brzuch rośnie.

– Trening to nie wszyssstko. Niektórzy… po prossstu rodzą się silniejsi od innych.

– Z daleka przybyłeś, zgadza się? Nie znamy miejsca, gdzie robią takie pancerze i miecze.

– Nazywa się Nostyres. Ale nie dojdziecie tam, to wam mogę obiecać.

– Więc, jak tu trafiłeś?

– Mówiąc „nie dojdziecie", miałem na myśśśli pieszą przeprawę. Możecie jednak popłynąć i w odpowiednim miejssscu wysiąśśść. Jessst tylko jeden problem.

– Jaki?

– Tak zwane Święte Cesssarstwo. Prawdopodobnie was złapią i zafundują przygodę waszego życia, którą zakończą widowissskową egzekucją.

– Czemu tak syczysz? Czy ceną za siłę jest źle uformowany język?

– Nie źle, ale tak. Ceną za bycie takim jak ja jessst syczenie. Ale wiesz, ja tego nie traktuję jak cenę, ale raczej… jak dodatkową różnicę. Może nawet dar. Bo widzisz… ten sam język powoduje, że czuję rzeczy, o których wy nawet nie zdajecie sobie sprawy. Na przykład zapach twojego strachu– sięgnął do opaski i ściągnął ją.

– Na brodę Odyna… tyś nie człowiek– wymamrotał wojownik.

– Zgadłeś. Teraz moja kolej na zadawanie pytań.

Wojownik wciągnął powietrze.

– Niech ci będzie.

– Czy widzieliśśście gdzieś ossstatnio takie duże, skrzydlate…

– Smoki?

– Tak.

– A myślisz, że skąd to miasto ma nazwę?! Od lemingów?! Na pobliskich szczytach można gady zobaczyć. Nie zawsze, ale zdarza się. Tak się składa, że my widzieliśmy jednego przedwczoraj.

– Je? A więc jessst ich więcej?

– No… tak. Ale chyba nie zamierzasz na nie polować?

– Zjedzmy w milczeniu, a potem zapraszam za mną. Wyjaśnień udzielę wam poza miassstem. Może brzmi to dziwnie, ale mam u was dług wdzięcznośśści– widział to w ich oczach. Pytali go z prawdziwej troski o ikony swego miasta. Naprawdę bali się, że jest łowcą smoków. Założył z powrotem opaskę na oczy. Gdy dokończyli posiłek, ruszyli ku wyjściu z miasta. Wojownicy przygotowali się, jak im polecił, do długiej, pieszej wędrówki. Gdy Drakarsheim zniknął w oddali, a pojawiły się góry skąpane w śniegu, Tahkorn stanął. Zdjął opaskę i odrzucił kaptur. Kazał im stać w miejscu i odszedł na odległość kilkudziesięciu kroków.

– Teraz możemy wrócić do tematu, który przerwaliśśśmy. Czy poluję na smoki? Zdarza mi się któregoś zabić, ale nie, nie poluję na nie. W końcu…– nagle zmienił formę na sobie właściwą– …jessstem jednym z nich.

– Niemożliwe!

– Nie niemożliwe, tylko trudne do zrozumienia, wojowniku.

– Wybacz, jeśli uraziłem!

– Żeby było jasssne, nie jessstem żadnym Fafnirem! Taki smok nigdy nie issstniał, a przynajmniej ja nic o tym nie wiem. Imię me brzmi Tahkorn. A teraz, jeśśśli wybaczycie, poszukam innych przedssstawicieli swego gatunku– wystartował i po chwili był już nad górami, a wojownicy zniknęli mu z widoku. Podejrzewał, choć nie mógł być pewien, że poszli w tym samym kierunku.

 

Obudził ją czuły pocałunek. Gdy otworzyła oczy, zobaczyła, że znajduje się w jednej z tych dziwnych konstrukcji. Aran coś do niej powiedział, ale była zbyt zajęta przypominaniem sobie szczegółów uczty.

– Kaatri?

– Taak?– odpowiedziała nieco rozespanym tonem.

– Mógłbym przysiąc, że tych czerwonych linii na twoich powiekach nie było w trakcie uczty

– Powiedzmy, że zrobiły się same, gdy oddałam ci dziewictwo.

– Jak się czujesz?

– Najlepiej od dziewiętnastu lat. A ty?

– Inaczej niż dotychczas– zawahał się– nie żałujesz trochę, że to po uczcie, po piciu? Z tego, co słyszałem większość kobiet wypomina…

– Ani trochę. Zaimponowałeś mi. Dwukrotnie. Więc dostałeś nagrodę.

– Czy to znaczy…– widziała w jego oczach, co chce powiedzieć. Uznała, że jeśli przerwie mu, rozwieje wątpliwości.

– W żadnym wypadku. Ale tylko jeśli coś między nami jest.

– No cóż… podobasz mi się…

– Oczywiście, że tak! Inaczej by mnie tu chyba nie było– zaśmiała się– ale… to wszystko?– wiedziała, że nie.

– Znaczy…

– Powiedz to! Spójrz mi w oczy i wyznaj! Albo stracisz mnie. Na zawsze.

– Kocham cię.

– Jeszcze raz.

– Kocham cię, Kaatri.

I pocałowała go, a był to długi, namiętny pocałunek. Gdy oderwała swoje usta od jego, powiedziała:

– Ja ciebie, kurwa, też!

Gdyby owe konstrukcje nie były dźwiękoszczelne, ciszę poranka przepędziłyby rozkoszne jęki Kaatri.

 

Podobne dźwięki słyszał wiele razy, ale po raz pierwszy zamierzał zareagować. Śpiew smoczycy był coraz głośniejszy. Tahkorn pędził ile sił w skrzydłach. Jednym z gorszych dyshonorów dla smoka jest nie zdążyć przylecieć na Zew zanim smoczyca zakończy swój śpiew. Zainteresowane samce z reguły miały od godziny do dwóch, by stawić się do walki z rywalami o serce samicy. Niedługo potem, zza chmur wyłonił się szczyt, na którym, wydając z siebie dźwięki układające się w czarującą melodię, siedziała samotna, młoda, ciemnozielona smoczyca o granatowych oczach. Tahkorn był pierwszy i, jeśli mu się poszczęści, jedyny. Z drugiej strony, jako spory, dwusetletni smok miał przewagę siły nad ewentualnymi rywalami. Ostateczne wyzwanie natomiast nie stanowiło najmniejszego problemu– patrząc po wyglądzie, smoczyca była może trzydziestoletnia, co, biorąc pod uwagę mniejszy stosunek powierzchni skrzydeł do masy ciała, stawiało ją w pozycji nie do końca umożliwiającej odrzucenie. Tahkorn zaczął kołować nad nią, zgodnie ze zwyczajem. Przybył jeszcze czerwony smok, ale gdy oczywista stała się różnica rozmiarów, zrezygnował. Na horyzoncie zamajaczyło jeszcze kilka skrzydlatych kształtów, ale widocznie żaden nie dorównywał mu wielkością, a czerwony zdążył rozpuścić nowinę. W pewnym momencie smoczyca urwała i spojrzała na jedynego zalotnika.

– Jestem Seq'ranaet.

– Tahkorn.

– Byłeś w stanie odstraszyć rywali samym swym wyglądem. Ale ja liczyłam na krwawą walkę. Tymczasem zostajemy sam na sam. Zobaczymy, czy wielkości dorównują twoje atrybuty.

I wzbiła się w powietrze niczym błyskawica. Tahkorn od razu wiedział, że nie będzie mu łatwo. Rozpuściła go jego alternatywna forma. Ale gdy tylko smoczyca zaczęła uciekać, natychmiast popędził za nią. Szybko się z nią zrównał i spróbował schwycić. Zwinnie się uchyliła i kontynuowała ucieczkę.

– Tylko na tyle cię stać? Jeśli mnie chcesz, będziesz musiał walczyć. Tym ostrzej za każdego rywala, którego zniechęciłeś.

– Pogadamy, gdy będziemy już jednością.

Smoczyca prychnęła. Znów uniknęła jego szponów i zębów. Na horyzoncie zamajaczyła jakaś osada. Nie obchodziło go to. Jedyne, co teraz miał w głowie, to bezczelna, zielona smoczyca. Tą cechę jednak już w niej lubił. Tak bardzo przypominała mu w tym matkę, którą szanował nad życie. Może gdyby nie pomyślał o Is'reel, małej samicy tym razem nie udałoby się mu wymknąć o włos. Spróbował innej taktyki. Wzniósł się nad nią, wysoko, by zaczęła wątpić w jego determinację. I gdy na chwilę przystanęła, by się rozejrzeć, zapikował. Za późno się obejrzała. Szpony wpiły się między łuski, a zęby dotknęły nasady czaszki.

– To koniec wyzwania. Teraz jesteś moja, a ja twój.

 

Od jakiegoś czasu słyszała śpiew, którego jednak mieszkańcy zdawali się nie zauważać. Razem z Aranem wyszła poza centrum. Podjęła decyzję. Podzieli zarobione na zakładzie pieniądze w sposób sprawiedliwy, weźmie swoje rzeczy i przeprowadzi się do niego. Kaatri po raz pierwszy, od momentu kiedy została oficerem, była tak szczęśliwa. Gdy przechodziła obok warsztatu płatnerza, spotkała Sarikę. Ta, na widok jej i obejmującego ją w talii Arana, osłupiała. Gdy podeszła, wydawała się jeszcze bardziej zdziwiona.

– Jak mogłaś?!- wyrzuciła w ich własnym języku– Czy to znaczy, że z nami koniec?

– Sariko, ja cię nadal kocham. Proszę, nie obrażaj się.

– Hm… dziś w nocy będziesz mi to musiała udowodnić.

– O czym rozmawiacie?– spytał ją Aran, nie rozumiejąc ich języka.

– Być może kiedyś ci powiem, ale na razie uznaj to za mój kobiecy sekret– odpowiedziała mu Kaatri.

Gdy powiodła ślepiami ku niebu, jej wzrok przykuły szybujące i co rusz atakujące się orły. Chwilę potem się poprawiła– to nie były orły. Atakował tylko jeden, drugi zaś uciekał. Agresor był większy. To zachowanie wydało jej się podejrzanie znajome. I wtedy świadomość tego, co widzi, a o czym dotąd tylko jej mówiono, przytłoczyła ją. To były smoki podczas godów. Istoty tymczasem splotły się i zawisły w powietrzu.

– Dziwne zwyczaje jak na orły– powiedział Aran.

– To nie orły– powiedziały jednocześnie, śmiejąc się, Kaatri i Sarika, potem starsza z nich dokończyła– to smoki.

– Co?– ale w tym momencie parzące się gady obniżyły nieco pułap i bez trudu można było rozpoznać zieloną, granatowooką smoczycę i ponad półtorej raza dłuższego od niej czarnego, szkarłatnookiego.

– Tahkorn!- krzyknęła Sarika.

Oba smoki spojrzały w jej kierunku jak rażone piorunem.

 

Sarika go wywołała. Była blisko. Jedyne, co przychodziło mu na myśl, to że zamieszkały właśnie w tym mieście, które znajdowało się niedaleko jego i Seq'ranaet.

– Skończ, co zacząłeś- usłyszał w głowie swoją partnerkę.

Uznał, że revory mogą poczekać. Uniósł się z nią wyżej i kontynuował staranie się o potomstwo. Niedługo potem najstarszy w świecie rytuał dobiegł końca. Wtedy też skierował się razem z Seq'ranaet do miasteczka. Wylądował tuż przed Sariką, a obok niego smoczyca. Wokół nich zebrał się spory tłum. Obok Sariki stała Kaatri, którą w talii obejmował miejscowy. Zauważył pojedyncze linie na jej powiekach. Cieszył się, że w końcu znalazła sobie partnera, choć nie podejrzewał, że stanie się to tak szybko.

– Dlaczego te dwie samice mają oczy smoków?

– To revory. Ludzie, którzy zostali zmienieni, by nam służyć.

– Nic nie rozumiem. Czemu zawracać dobie głowę tymi krótkowiecznymi istotami?

– Dodaj, że inteligentnymi. Poza tym, revory nie są aż tak krótkowieczne. Żyją kilka razy dłużej niż ludzie. Wiele smoków nie dożywa ich granicy.

– My żyjemy wiecznie.

– Zadaj sobie szczere pytanie. Ile z nas faktycznie dożywa trzech tysięcy rozbłysków? Niewiele ma szansę rzeczywiście skorzystać z faktu, że upływ czasu nas nie zabija. Zadajemy sobie śmierć nawzajem, toczą nas choroby, wyniszczają trucizny. Wieczność nie daje nam nieśmiertelności. W dodatku istnieje grupa ludzi, która chętnie by nas wybiła do nogi. Ja zamierzam dopilnować, by tak się nie stało.

 

Tak kończy się opowieść o misji, którą otrzymał Tahkorn. Uznał on, że zmieni życie również tutejszych smoków. Nauczył Seq'ranaet zmieniać formę, posługiwać się werbalnym językiem, a także tworzyć revory. Pierwszą z nich został Aran. Kaatri w końcu powiedziała mu o swej miłości do Sariki. Aran ją zaakceptował, stwierdzając, że dopóki młoda revora nie jest innym mężczyzną, może ją darzyć uczuciem. Wkrótce pobrała się z nim. Żeby nie powiedzieć, że żyli długo i szczęśliwie, nie wiadomo, jak potoczyły się ich dalsze losy. W Ilgnen zaczęto hodować wiwerny, które posłużyły za bardzo szybki środek transportu jak i w roli latających rumaków bojowych. Wracając jednak do Tahkorna i Seq'ranaet, doczekali się trójki silnego i zdrowego potomstwa. Dla czarnego smoka nastał czas długiego oczekiwania na zew dziedziczki Is'reel.

 

Słowniczek:

Asanth (sm.)– wieczność/nieśmiertelność

Iq (sm.)– skrzydło

Naqr (sm.)– mrok/ciemność

Naqrathe (sm.)– czerń

Sekhar (sm.)– pocałunek

Skärth (sm.)– łuska

Taarav (sm.)– śmierć

 

Iq'taarav, jak nazywają same siebie smoki, znaczy więc ni mniej ni więcej, jak skrzydła śmierci (ang. deathwing)

 

Är Valkyries? (szw.)– Czyście walkirie?

Säg mig vad du är, eller dö! (szw.)– Mówcie, kim jesteście, bo zabiję!

 

 

 

W tym momencie zalecam się ponownie zalogować ;P

Koniec

Komentarze

Szlag. Przejechała po mnie horda niesformatowanego txt!

ta sygnaturka uległa uszkodzeniu - dzwoń na infolinie!

Zastanawiam się dlaczego ludzie uważają, ze będzie cool, jak wymyślą trudne imię, do wypowiedzenia którego trzeba przeczytac je ze trzy razy a potem i tak idzie sobie polamac język. Ja wiem, wiem jest długa histria tworzeia imion w fantasy, są całe słowniki, tylko ze bohaterom po to sie nadaje imiona zeby ich jakos łatwiej zapamietac. A jak ja mam na bogów spamiętać całą hordę Yghyrbaumów, Reverguneli, Hercymoryniy'xów itp. Bohater a w tym jego imię musi byc wyrazisty a nie udziwniony.

Resztę grzechów wymienię po dokładniejszym wczytaniu się w tekst.

Versus: przeczytaj je z zachowaniem angielskiej fonetyki- powinno być łatwiej

@TheDarkVenom wiem jak sie czyta takie imiona, przeczytałem duzo książek fantasy, znam angielski. A jednak nadal twierdzę, że imiona są po to zeby zapamietac bohaterów i powinny być łatwe. Oczywiście wiedźmin to Gwynbleidd, ale nadal to jest Geralt z Rivii, Vuko Drakkainen to  'Nitj'sefni' ale nadal to Vuko albo Nocny Wędrowiec. Łapiesz różnicę? 

Powiedzmy, że jako autor mogłem nie zauważyć niektórych szczegółów... które konkretnie są aż tak trudne?

Zdanie, które trzeba przeczytać dwa razy, żeby je zrozumieć, jest zdaniem złym. To samo tyczy się słów i jeśli nie jesteś Dukajem, albo nie piszesz literatury popularno naukowej to radze wytrzegać się długich, trudnych słów.

Pozwól, że rozbiorę trochę jedno z twoich imion:

"Ker'thalyys" - ty jako autor wiesz, że to czyta się Kertalys z akcentem na y więc to by było jakoś tak "KertalYs". Czytelnik, który w miare uważnie czyta wyłapie to, ale na przykład taki który na średnio zna angielski prawdopodbnie w słowie użyje niemego h (bo ono jest nieme, prawda?) więc będzie to brzmiało KerthalYYs. Mniej uważny czytelik, taki co czyta szybko skróci sobie to trudne słowo pewie do Kerths lub Kerts bo wygodniej sie czyta, a taki co nie lubi sie meczyc przeczyta to "Ker-cośtam". Dla mnie przy kolejnym z rzędu "Ker'thalyysie to byłby właśie Kercośtam, ponieważ sie lubię się męczyć przy czytaniu.

Chyba nie chciałbyś na spotkaniu autorskim dowiedzieć się od czytelników, że twój bohater posiada 10 różnych odmian imienia? A jakiś czytelnik to w ogóle się mota bo nie potrafi tego wypowiedzieć?

ok, dzięki. Już edytuję :P

spróbuję jeszcze w międzyczasie dodać jakiś mały "słowniczek" zwrotów w smoczym języku.

Powiem tak: gratuluję 140.000 znaków. Ile zajęło ci napisanie tego tekstu?
I jeszcze wspomnę o kilku rzeczach, które w znaczny sposób utrudniają czytanie:
- poszczególne cząstki tekstu wyróżniaj znakami graficznymi albo numerkami,
- koniecznie pamiętaj o spacjach przy dialogach. Bla bla -- powiedział. Spacja jest przed i po myślniku,
- nie używaj kursywy,
- jeden akapit to jedna myśl.
Przeczytałem kilka pierwszych stron i, powiem szczerze, ciężko się czyta. Zdania są często pokraczne i pokrętne, dialogi też nie najlepsze. Fantasy to nie są moje klimaty, więc całości nie zmogę, ale jeżeli zastosujesz się do ww. rad, to z pewnością ułatwisz życie miłośnikom tego gatunku.
pozdrawiam

I po co to było?

Chyba jednak  "skrzydła śmierci" w tłumaczeniu ze smoczego na angielski należałoby przetłumaczyć jako "deathwings", Ale mogę się mylić.

Sądzę, że deathwings znaczyłoby raczej martwe skrzydła.

Mógłby ktoś podać  prawidlowe tłumaczenie zwrotu " skrzydla smierci" ze smoczego na angielksi?  Oba rzeczowniki w liczbie mnogiej. Autor w  zawartym w słowniczku wyjaśnieniu podaje, że to wyraz "deathwing". Byłoby milo.

Sądzę, że deathwings znaczyłoby raczej martwe skrzydła.
To tłumaczenie dosłowne. W większości, jeśli mamy wyraz skonstruowany przy pomocy słówka death, to chodzi o śmierć, jako rzeczownik. Nie o umieranie nawet, jako czynność, albo przymiotnik nieżywy, tylko o śmierć i to co się z nią wiąże tylko śmiercioskrzydła, skrzydła śmierci itp. Death Eaters, albo deathhead, to najlepsze przykłady. 

Chyba jednak "skrzydła śmierci" w tłumaczeniu ze smoczego na angielski należałoby przetłumaczyć jako "deathwings"
z polskiego na angielski- tak, ale nie ze smoczego- Zauważ, że u smoków Iq'taarav jest wykorzystywane jednocześnie w odniesieniu do jednostki jak i grupy. U smoków rzeczowniki są niepoliczalne.

Sądzę, że deathwings znaczyłoby raczej martwe skrzydła.
gdyby chcieć przetłumaczyć martwe skrzydła, wyszłoby deadwings.

Deathwing jest skróconą wersją wing of death, tak jak np. dragonfire od fire of a dragon.

Stwierdzę tylko, że mi powyższe opowiadanie do gustu przypadło. Owszem, konstrukcję niektórych zdań można by zmienić, choć o tym i kilku innych szczegółach wspomnieli już przedmówcy. W każdym razie chylę czoła za cierpliwość przy tworzeniu - nie kończy się w oka mgnieniu, samo to zasługuje na uwagę, a odczucia po lekturze jak najbardziej pozytywne.
Pozdrawiam, życzę weny twórczej i czekam na kolejne teksty.  

Jeśli wolno mi się wtrącić:

"Skrzydła śmierci" należałoby przetłumaczyć jako "Death's Wings" albo "Wings of the Death".

"Death Wings" brzmi mało naturalnie i wydaje mi się, że nic nie znaczy.

Martwe szkrzydła to "Dead Wings".

Nowa Fantastyka