- Opowiadanie: satariel - Demoniczna Pieczęć

Demoniczna Pieczęć

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Demoniczna Pieczęć

Pieczęć Andromaliusa siedemdziesiątego drugiego ducha, pochodzącego ze średniowiecznego grimoira – Goecji.

 

 

Noc nad miastem przesiąknięta była napięciem. Naelektryzowane powietrze i dziwaczna aura spowijająca każdy centymetr przestrzeni zwiastowały nadejście problemów.

Daniel spojrzał na swojego wspólnika. Jego oczy utkwione były w panoramie rozciągającej się na resztę miasta. Był to już czwarty papieros Rafaela w ciągu ostatniego kwadransa. Przy każdym zaciągnięciu trzęsły mu się ręce. Po jego bladej twarzy spływały stróżki potu. Widać było, że trudno jest mu kontrolować nerwy. Pomimo tego, nie dawał się złamać przez emocje.

Już dziś mogli przybliżyć się niemalże do końca operacji, kończąc całość zmagań sukcesem.

Lekki podmuch orzeźwiającego wiatru przetoczył się leniwie przez dach budynku na którym przebywali. Było gorąco, dzięki czemu przyniósł nieco ulgi.

– Spóźnia się już pół godziny. – Rafael zerknął na zegarek.

– Zadzwoń do niego. – polecił wspólnik.

Zgasił niedokończonego papierosa na murku okalającym dach i dalej trzęsącymi się dłońmi wyciągnął komórkę z kieszeni płaszcza. Wybrał numer.

Zaraz po pierwszym sygnale trzask, szybka odpowiedź i rozmówca po drugiej stronie aparatu rozłączył się.

Teraz na twarzy Rafaela malował się uśmiech tryumfu.

– Udało się?

– Tak. – odpowiedział Rafael. – Jest kilka minut drogi stąd.

– A więc dziś oblewamy sukces, może zamówimy jakieś dziwki…

– Nie. – przerwał mu Rafael. – Najpierw trzeba dostarczyć pieczęcie Radzie Jedenastu.

– Jak myślisz. Po co im są potrzebne wszystkie siedemdziesiąt dwie bezużyteczne blaszki?

 

– Nie wiem. – Rafael wzruszył ramionami. – Wiem, że dobrze płacą. Nie obchodzi mnie jakaś pokręcona sekta tylko ich pieniądze.

 

 

*

 

 

Czarne BMW zajechało z piskiem opon pod budynek. Malcolm lubił szpan. Wysiadł z pojazdu, jak gdyby ta część miasta należała do niego – z zadartą do góry brodą i władczym wyrazem twarzy. Ubrany był w czarną skórę nabijaną ćwiekami i wytarte, czarne, skórzane spodnie – jak na typa z pod ciemnej gwiazdy przystało. Pomimo nocy, oczy zasłaniały mu okulary przeciwsłoneczne. Spojrzał na dach. Dwie, ciemne postacie przyglądały mu się. To była dobra noc, noc wypłaty. Czuł to w powietrzu. Ruszył w kierunku wejścia do budynku.

 

Nie zauważył postaci skutecznie maskującej się w cieniu, zaraz obok klatki. Gdy wszedł do środka, podążyła za nim. Było w niej coś niepokojącego. Nie rzucała cienia, nie słychać było jej kroków, nawet najmniejszego szmeru, nie widać było twarzy. Tak jakby sama była trójwymiarowym cieniem.

 

 

*

 

 

– Witam moich drogich chlebodawców! – zagaił ironicznie.

– Spóźniłeś się – podjął Rafael.

– Musiałem załatwić z jedną dupą na mieście. – uśmiechnął się obleśnie, pokazując swoje pożółkłe zęby. – Gdzie moja forsa?

– Blaszka, Malcolm. Najpierw blaszka.

– A może mogę zobaczyć wpierw kasę? Ostatni współpracownicy tych popaprańców gdzieś zapadli się pod ziemię. Gnoje wiszą mi dwadzieścia tysięcy! – zirytował się.

– Daniel. – zawołał wspólnika.

Podniósł plecak leżący pod murkiem. Wyciągnął plik banknotów włożonych do plastikowego worka. Rzucił pieniądze w jego kierunku. Malcolm złapał je szybkim ruchem.

– Chcesz przeliczyć?

– To nie jest kurwa film gangsterski. Oddaje wam to srebrne gówno, zmywam się i tyle mnie widzieliście. To bodajże ostatnia pieczęć.

– Dokładnie siedemdziesiąta druga. – za plecami Malcolma odezwał się opanowany, metaliczny głos.

Malcolm odskoczył raptownie w stronę zleceniodawców, stając do nich tyłem. Ci odchylili swoje płaszcze i wyciągnęli z kabur swoje glocki, celując w mrok przed nimi.

– Widzisz kogoś?

– Nie.

W tym momencie z mroku wyłoniła się cienista postać. Coś tu jednak nie grało. Wyglądała jak czarne mleko, rozlane w regularne, przestrzenne kształty. Postać uformowała ręce i sięgnęła w stronę czegoś co przypominało kaptur. Odsłoniła oblicze.

Ukazał im się człowiek o trupiobladej twarzy, kompletnie łysy. Kości policzkowe wystawały jak u podchodzącego pod anoreksję starca. Jego oczy mieniły się kompletną czernią i nie posiadały tęczówek. Na jego ramieniu spoczywał wąż, który dodatkowo owinięty był wokół klatki piersiowej. Jego skóra także była czarna. Gad podniósł nieco łeb i uformował początek swojego ciała w charakterystyczna literę s. Zachowanie to oznaczało gotowość ataku.

– A więc panowie – zaczął tym samym zimnym metalicznym głosem. – nareszcie was widzę. Trochę potrwało zanim wasz niedorozwinięty emocjonalnie wspólnik doprowadził mnie do was.

– Hej, bez takich ! – zaprotestował Malcolm.

– Miło było cię poznać. – wycedził przez zęby Daniel.

Malcolm w porę wywęszył niebezpieczeństwo i odskoczył na bok, uciekając z linii strzału.

Daniel i Rafael otworzyli ogień, padło kilkanaście szybkich strzałów z półautomatów. Wszystkie kule trafiły w cel, lecz mrok bijący od niespodziewanego gościa owinął się wokół pocisków i całkowicie je pochłonął. Żadnego odgłosu trafienia, żadnych rykoszetów, jak gdyby po prostu nic się nie wydarzyło.

Usta Daniela otworzyły się i nie chciały zamknąć. Ewidentnie są w dupie, pomyślał.

– Mówiłem ci, że glocki są do dupy. – odparł Rafael, próbując zachować zimną krew. Nic to nie dało. I tak zaczęła drżeć mu ręka w której trzymał broń.

– Więc tak witacie gości? – odparł sarkastycznie cień.

– Kim jesteś? – zapytał Daniel.

– Właścicielem pieczęci. Przybyłem ją odzyskać. – odpowiedział bez ogródek.

– Te świry z sekty chyba jednak nie są psycholami. – Daniel szepnął po cichu do towarzysza.

– Co robimy?

– Nie wiem, wymyśl coś.

– Widzę, że rozmowa nieco się przedłuża. Może przedstawię się. Jestem Andromalius. – cień ukłonił się lekko. – Tak się składa, że strzegę wszystkich pieczęci całej naszej społeczności i szukam ewentualnych, nieuprawnionych posiadaczy. A najbardziej, nie cierpię złodziei. O tak. Mój wąż także. – pogłaskał go po jego trójkątnej głowie. Gad zaczął złowrogo syczeć w kierunku ich.

– Więc może grzecznie je zwrócimy i się rozstaniemy? – zaproponował Rafael.

– Porąbało cię? – szepnął ostro wspólnik.

– Chciałeś żebym coś wymyślił. Ratuję nam tyłki, to coś nie żartuje. Widziałeś co zrobiło z kulami?

Przeczucia mówiły Malcolmowi, że za chwilę pożegna się ze światem. Cholera, ten sukinsyn jest na drodze do wyjścia… Myśl palancie, myśl. Zrób coś!.

Tak się złożyło, ze odskoczył w stronę granicy budynku. Póki ten cienisty świr zajęty był rozmową z tymi dwoma, mógł coś zdziałać. Wychylił się nieco poza krawędź. Siedem pięter niżej stało kilka wyładowanych po brzegi śmietników. Dość łatwo będzie w nie trafić. Przysunął się jeszcze bliżej. Cholera za wysoko. Nie dam rady…

– A więc panowie? – zapytał Andromalius. – jakieś ostatnie życzenia? – zaśmiał się szyderczo.

Schylił się i opuścił dłoń na równi z gruntem. Wąż prześlizgnął się z jego ramienia na dłoń i powoli opadł na ziemię. Miał około dwóch metrów, i nie wyglądał groźnie, jednak prędkość jego ataku była powalająca.

W panice Daniel i Rafael wycelowali czym prędzej swoje glocki w gada. Kilka wystrzałów. Wąż zatrzymał się na chwilę, podniósł łeb i błyskawicznymi ruchami tułowia złapał w paszczę wszystkie kule. Dalej pełzał w ich kierunku. Był kilka stóp od nich.

– Deptaj gnoja ! – wykrzyknął Rafael.

Niespodziewanie wąż zamienił się w samego Andromaliusa. Stali z nim oko w oko. Tym razem jednak trzymał w swojej lewej dłoni miecz. Jego rękojeść przyozdobiona była wężem, podobnym do tego, który przed chwilą do nich zmierzał.

– Uwielbiam się tak bawić z ludźmi! Mają takie zabawne miny! – znowu głośno się zaśmiał.

Malcolm stał na krawędzi wpatrzony w zaistniałą sytuację jak w obrazek. Otrząsnął się po chwili i znowu spojrzał na śmietniki. Masz jaja, czy nie?

Tymczasem wspólnicy znowu wyciągnęli przed siebie broń z zamiarem strzału. Każdy nacisnął na spust. Klik, klik. Obydwojgu skończyła się amunicja. Spojrzeli po sobie. To co stało się chwilę później przerosło ich jakiekolwiek możliwości obrony.

Andromelius ostrym jak brzytwa mieczem, w mgnieniu oka, uciął obydwu ręce. Kikuty opadły pod ich nogi. Zaczęła tryskać krew. Nieludzkie krzyki bólu wypełniły echem całą dzielnicę.

Dobra kur*a, tego już za wiele. Malcolm bardziej ze strachu i instynktownej chęci przetrwania, jak z odwagi, skoczył w dół. Spadał bezwładnie. Pęd powietrza zaświszczał na chwilę w jego uszach, a ciemne niebo, ziemia i ściana wieżowca zawirowały i zlały się w jeden obraz. Potem poczuł potężne uderzenie. Spadł na plecy, trafiając dokładnie w sam środek kontenera. Całkowicie zabrakło mu tchu, jakby w odkurzaczu ktoś przestawił tryb z wsysania na samo wypuszczanie powietrza.

Pomimo tych trudności, w panice wygrzebywał się po omacku ze sterty śmieci. Był totalnie oszołomiony. Przeżył.

Samochód stał kilkanaście metrów dalej. Podbiegł do niego i trzęsącymi się jak u epileptyka rękami, wyciągnął klucze z wewnętrznej kieszeni skóry. Cud, ze mu nie wypadły. Powoli zaczął odzyskiwać panowanie nad zmysłami i oddech. Krzyki jego pracodawców dalej odbijały się echem po okolicy. Już byłych pracodawców…

 

Wsiadł do wnętrza swojego BMW. Odpalił silnik. Opanował się nieco. Tak. Musi ruszyć po cichu, bez żadnego pisku opon, inaczej ten psychopata go usłyszy. Ruszył powoli i przy najbliższym zakręcie skręcił. Ujechał jeszcze ze sto metrów, po czym diametralnie przyśpieszył. Teraz mógł wykorzystać wszystkie konie jakie miał pod maską. Zaśmiał się do swojego odbicia w przednim lusterku. Miał kasę i pieczęć. Teraz wystarczyło znaleźć ludzi dla których pracowali Daniel i Rafael, i upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Teraz to on mógł ustalać zasady gry. Jednak przed oczyma stanął mu obraz bezdusznej twarzy Andromaliusa. Po plecach przeszły mu ciarki. Kur*a!

 

 

*

 

 

Dobił wykrwawiające się ofiary pojedynczym pchnięciem w serce.

– A teraz zajmiemy się kolejnym złodziejaszkiem… – spojrzał po całym dachu. – Och…

Ciszę jaka ogarnęła okolicę przerwała odległa walka ulicznych kotów. Po Malcolmie nie było śladu.

– Cóż… Małe niedopatrzenie. – zaśmiał się do siebie lekko.

Ostatnia ofiara uciekła. Najgorszym było to, że miała pieczęć. I to, że Andromalius pozostał sam na placu boju. Reszta jego demonicznych towarzyszy była w niewoli sekty. Mieli resztę pieczęci i poprzez nie mogli dowolnie kontrolować demony. Czyżby to był koniec? Nie. To dopiero początek walki. Tak łatwo się mnie nie pozbędziecie…

Koniec

Komentarze

"Malcolm zajechał z piskiem opon swoim czarnym BMW. Lubił szpan. Wysiadł jak gdyby ta część miasta należała do niego – z zadartą do góry brodą i władczym wyrazem twarzy. Ubrany był w czarną skórę nabijaną ćwiekami i wytarte, czarne, skórzane spodnie – jak na typa z pod ciemnej gwiazdy przystało. Pomimo nocy, oczy zasłaniały mu okulary przeciwsłoneczne. Wziął ostatni haust dymu z do połowy wypalonego cygara i wyjął je z nieogolonej gęby, pokreślonej licznymi szramami. Tak. Był twardzielem. Upuścił cygaro i zdeptał je. To była dobra noc, noc wypłaty. Czuł to w powietrzu. Ruszył w kierunku wejścia do budynku."

To jakaś groteska: "zajechał z piskiem opon", "wyjął je z nieogolonej gęby", "Był twardzielem. Upuścił cygaro i zdeptał je." Parodia literatury. W bardzo kiepskim stylu.
Pozdrawiam.  

Hmmm, postać Malcolma miała taka wyjść. Mnie to śmieszy. Cy chodzi chodzi tylko o ten fragment opowiadania? Nie wiem jak reszta.

Wprowadziłem trochę modyfikacji. Ten fragment faktycznie był potworny.

Są błędy i to sprawia, że historia gdzieś ucieka. Czytelnik "zawiesza się" na tych błędach. :)Mam też wrażenie, że autor niecierpliwił sie pisząc i być może stąd te nie do końca trafione sformułowania typu: "uformował początek swojego ciała". To ludzkie ciało ma początek i koniec? Od głowy do ogona?:)

Nowa Fantastyka