- Opowiadanie: Rammstein1408 - Pierwszy szary dzień lata II: Płaszcze

Pierwszy szary dzień lata II: Płaszcze

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Pierwszy szary dzień lata II: Płaszcze

2

PŁASZCZE

Ponad dwumetrowy osobnik wolno przechadzał się po spokojnych ulicach miasta Rock Town. Już dawno nie czuł się tak dobrze. Kruk znów się przebudził. Szybciej, niż się spodziewał. Potwór zlizał – językiem o rozdwojonej końcówce – słodką ropę, zastygłą na bladokarmazynowych ustach, a moment później na jego twarzy pojawił się tak demoniczny uśmiech, że sam diabeł pozazdrościłby mu takiego grymasu. Na skutek nagłej zmiany mimiki, kilka nabrzmiałych wrzodów, otaczających jego usta, pękło, wyrzucając z siebie – niby eksplodujący wulkan – czarną, gęstą ropę. Nagle sam krwiożerczy uśmiech przerodził się w ostry jak świeżo naostrzona brzytwa, mrożący krew w żyłach chichot, wskutek którego wielka witryna monopolowego sklepu pokryła się siatką rys, a chwilę później cała szyba eksplodowała z ogłuszającym brzękiem, raniąc odłamkami szkła przypadkowych przechodniów i klientów sklepu, jak również jego ekspedientkę. Przez ten śmiech gdzieś w górach spadła lawina, zmiatając z powierzchni Ziemi małą wioskę, a kilka osób dostało nagłego, niespodziewanego zawału serca.

 

***

Ludzie kroczący po brukowanych ulicach nie widzieli postaci w obszernym starym płaszczu, jednak czuli jej obecność i szerokim łukiem omijali miejsca, w których przebywała.

Rock Town, Park Bohaterów Wietnamu 16.11.2011, 15:08

 

Mężczyzna siedział w opustoszałym parku, a cała jego uwaga skupiona była na obserwacji ostatniego pożółkłego liścia, kurczowo trzymającego się swą chudą nóżką długiej gałęzi wysokiego kasztanowca. Wokół ławki leżały już tylko zielone lub też uschnięte, ciemnożółte skorupki, w których przed niespełna miesiącem, dojrzewały dorodne, brązowe kasztany, teraz zapewne przerobione przez dzieci na nieforemne ludziki. Porywisty wiatr rozwiał kolejną kupkę suchych, jasnobrązowych lub żółtych liści, zgrabionych u podnóży drzew przez parkowego dozorcę. Ptaki, najczęściej siedzące na gałęziach dębów, klonów i platanów, odleciały już do ciepłych krajów, przegnane chłodem nadchodzącego grudnia. Jedynym odgłosem, który zakłócał idealną ciszę parku, był delikatny szum liści i odległy hałas miasta.

Strużka dymu, wydobywająca się z taniego papierosa, unosiła się pionowo w górę i przechodziła dokładnie pomiędzy zakrwawionymi oczami mężczyzny. Nie był on szczególnie stary – mógł mieć około pięćdziesięciu lat – najwyżej pięćdziesiąt pięć – lecz wyglądał na co najmniej siedemdziesięcioparolatka, co zapewne spowodowane zostało jego mizernym i chorowitym wyglądem. I to wszystko przez jedną kobietę pomyślał, po czym potarł obiema dłońmi swoje – nienaturalnie blade i pomarszczone – skronie, by choć trochę złagodzić nadchodzący atak migreny. Stan jego zdrowia zaczął krytycznie pogarszać się od początku wakacji, kiedy jedna z pacjentek odbyła u niego swą trzecią wizytę. W czasie tego zabiegu kobieta nareszcie wyjawiła mu, czego tak naprawdę się boi i co spowodowało jej długotrwały szok. Po tej wizycie, mężczyzna gwałtownie wrócił do nałogu, który rzucił już przed laty… i od tego czasu zaczął widzieć Płaszcze.

Pałeczka tytoniu, kurczowo ściśnięta w kąciku ust, powoli zaczęła dogasać. Mężczyzna poczuł nagłą suchość w gardle i zrozumiał, że musi się czegoś napić. Czegoś naprawdę mocnego.

Doktor Zatocki z trudem wstał z parkowej ławki i chwiejnym krokiem ruszył w kierunku bramy wyjściowej, uprzednio wrzucając – żarzący się jeszcze – pet do blaszanej popielniczki, przytwierdzonej do przepełnionego kosza na śmieci. Płaszcze chwilowo zniknęły z jego życia.

Ostatni liść wielkiego kasztanowca opadł na ziemię, delikatnie wirując w powietrzu, nim jego uschnięta blaszka w końcu dotknęła powierzchni trawy. W locie nie przeszkodził mu wiatr.

 

Rock Town, ul. Beryl Evans 25, 16.11.2011, 15:12

Pani Bunsch wyjęła ze zmywarki ostatni już talerz, a widząc, że na białej powierzchni naczynia nadal tkwią jasnobrązowe plamy, pozostałe po wczorajszym obiedzie, chuchnęła na niego, a następnie wytarła w jasnopomarańczowy, kuchenny ręczniczek, wiszący zwykle na kaloryferze. Popatrzyła na zegarek i dopiero teraz zdała sobie sprawę jak jest już późno. Schowała, trzymany w dłoniach talerz do jednej z licznych szafek w kuchni i szybko udała się do salonu, by obejrzeć kolejny – już chyba siedem tysięcy dziewięćset sześćdziesiąty pierwszy – odcinek monotonnego serialu, który śledziła od czasu, gdy przeszła na emeryturę (a więc mniej-więcej od pół roku – nie mogła pracować sama w „Kolorach szafiru”, musiała zatrudnić ekspedientkę). Chwilę siedziała, patrząc, jak – na ekranie telewizora – Mary zwierza się Tomowi, że tak naprawdę nie kocha Jimmiego i że ta dwójka bachorów to dzieci Ralpha, a nie – jak wszyscy myśleli – Stephena, lecz jubilerka – zamiast z podekscytowaniem oczekiwać odpowiedzi oraz reakcji Toma – zdefiniowała całą tą scenę tylko jednym, wielkim, przeciągłym ziewnięciem. Jej myśli skupione bowiem były na sielankowym okresie życia sprzed trzynastego czerwca, kiedy to nie musiała trwać w ciągłym przekonaniu, że zwariowała. Kobieta nie była pewna, czy tak naprawdę choruje na psychozę, ale tak sądził jej syn. W sumie to właśnie z inicjatywy Huberta, pani Bunsch regularnie zaczęła chodzić do psychologa – doktora Zatockiego, nie czuła jednak dzięki temu żadnej zmiany w swoim umyśle ani życiu. Musiała się komuś zwierzyć, z tego, jak ciężko żyje jej się po pamiętnym czerwcowym dniu, lecz nie miała komu…

…i nagle do jej głowy wpadł genialny pomysł. Musiała odwiedzić swojego męża. Przyszła do niego w odwiedziny ponad dwa tygodnie temu – dokładnie pierwszego listopada – jednak poczuła, że znów musi się z nim widzieć, tak rzadko ostatnimi czasy przebywali razem. W tym celu zeszła do piwnicy i wyjęła z małego pudełka, stojącego pod szafką – w całości wypełnioną słojami z wszelkiego smaku kompotami, dżemami oraz powidłami – mały, czerwony znicz, którego nakrętka lśniła fabrycznym złotem. Z szuflady w kuchni, pod zlewem wyjęła pudełko zapałek i włożyła je do kieszeni swojej sportowej kurtki.

Wyszła z domu równo o wpół do czwartej, a pięć minut późnej już siedziała w żółtym autobusie, na tyle którego wisiała wielka tabliczka z czerwonym, odbijającym światło napisem: „Uwaga! Zachodzi przy zakrętach!”.

Rock Town, ul. Père Callahana 32, 16.11.2011, 15:22

 

Ból zaatakował nagle, niespodziewanie i wręcz automatycznie wypełnił całą jego głowę, tak jakby właśnie wrócił ze zbyt głośnego koncertu heavy metalowego. I to akurat wtedy, gdy Hubert rozmyślał nad wydarzeniami sprzed niecałych pięciu miesięcy…

– No cóż, wydaje mi się, że odkryliśmy nowy narkotyk… – Lucius Timmon popatrzył – z pewnego rodzaju dumą – na Huberta.

– Jak go nazwiecie? – syn jubilerki czuł, jak jego głowa staje się coraz cięższa, a wszystkiego myśli zaczynają się ze sobą plątać. Wraz z porucznikiem nadal nie doszli do tego kto znalazł nieprzytomną panią Bunsch i zawiadomił Huberta o dokonany rozboju, a policjant podnieca się odkryciem nowego narkotyku. Poza tym tak naprawdę odkryła go Mila, a nie Lucius, ale syn jubilerki nie wypowiedział głośno tej myśli.

– Jazon – odparł porucznik bez chwili namysłu.

Hubert poczuł jak po jego karku przebiega zimny dreszcz, a z twarzy odpłynęła mu prawie cała krew, gdyby pił teraz jakiś napój, z pewnością zakrztusiłby się. Pierwszy z licznych bólów głowy zaatakował go prawie w tym samym momencie.

– D-Dlaczego Jazon? – zdołał wyksztusić przez ściśnięte gardło.

Porucznik wzruszył ramionami i zapalił kolejnego papierosa. W chwili odpalenia, jego końcówka rozjarzyła się na pomarańczowo.

Głowa pulsowała mu niemiłosiernie i czuł, jakby w jego czaszce szalał właśnie szturmowy odział amerykańskich marines. Wolno podniósł się z krzesła i chwiejnym krokiem podszedł do małej apteczki, zawieszonej dokładnie nad wielką, drewnianą komodą, której szuflady szczelnie wypełnione zostały wszelkiego rodzaju dokumentami i aktami. Gdy tylko syn jubilerki otworzył malutkie drzwiczki białej skrzyneczki, oznaczonej na samym środku czerwonym, symetrycznym krzyżem, na podłogę gabinetu wysypały się, niedbale włożone do apteczki czyste bandaże, beżowe plastry oraz buteleczka wody utlenionej. Hubertowi w końcu udało się odszukać, pośród opakowań wszelkiego rodzaju medykamentów na każdą okazję, upragnione pudełko ketonalu i teraz potrzebował tylko czegoś do popicia małej tabletki przeciwbólowej…

…i prawie w tej samej chwili drzwi do jego gabinetu otwarły się i stanęła w nich sekretarka Huberta – pani Halina.

– Nic się panu nie stało? – spytała, z lekkim przerażeniem wpatrując się w, leżące na podłodze, bandaże, plastry oraz buteleczkę wody utlenionej, której zawartość zaczęła powoli wyciekać na perski dywan.

– Nie, dziękuję, czuje się dobrze – odparł młody mężczyzna, uśmiechając się lekko do starszej kobiety – Możesz przygotować mi kubek herbaty? Tylko żeby nie była wrząca! Proszę…

Pani Halina skinęła głową. Może nie wyglądała na prawdziwą sekretarkę – była stara, gruba, a jej niegdyś czarne włosy teraz stały się idealni szare – lecz pracowała w firmie Huberta od samego początku jej istnienia – kiedy to jeszcze prowadził ją pan Bunsch – i syn jubilerki wiedział, że bardziej lojalnej i oddanej współpracowniczki nie znalazł by nawet po latach poszukiwań.

– A właśnie! – pani Halina zatrzymała się na progu drzwi – Chińczycy odrzucili naszą umowę dotyczącą zamówienia stu tysięcy łańcuszków…

– Cholera jasna… – świat przed oczami Huberta powoli zaczął się rozmazywać. Ból głowy, złe wiadomości na temat umów z skośnookimi dupkami i teraz dodatkowo stracę jeszcze przytomność – pomyślał, modląc się w duchu, by kobieta wyszła już z gabinetu.

– Na pewno nic panu nie jest? – pani Halina zatrzymała się na progu drzwi, rzucając Hubertowi niepewne spojrzenie.

– Nie… Naprawdę czuję się dobrze…

W końcu pani Halina – ku uldze Huberta – wyszła z gabinetu. Drzwi zamknęły się, a Hubert opadł na dębowe drzwiczki komody, czemu towarzyszył głośny huk i mężczyzna przez chwilę myślał, że sekretarka wróci, by sprawdzić, co się stało. Poczuł, że ma mdłości. Resztkami sił podszedł do swojego wielkiego biurka i usiadł na filcowanym krześle. Na chwilę zamknął oczy i znów wrócił do wydarzeń sprzed początków wakacji…

 

– Mamo… – Hubert nie wiedział, co ma powiedzieć – Mamo, przeżyłaś szok… Może porozmawiamy o tym jeszcze jutro rano…

– Nie wierzysz mi… – powtórzyła jubilerka, po czym wstała od stołu i poszła do łazienki, zostawiając za sobą nie zjedzoną kolację i pusty kubek po herbacie, którego mokre dno już zdążyło przykleić się do lazurowej podkładki. Do jej oczu napłynęły łzy, ale zręcznie ukryła je przed przerażonym synem.

Hubert patrzył za nią, nim kobieta nie zniknęła w mroku korytarza.

– Jazon… – powtórzył cicho, po czym włożył do ust ostatni kęs kromki i popił go wystudzoną herbatą – …ale tak już jest z tą prawdą na świecie… A ty mi nie wierzysz…

Teraz już wierzył. Wierzył i żył tym. Szukał tylko dowodów, by zaczęli wierzyć mu inni ludzie…

 

W korytarzu unosił się przeraźliwy swąd, spowodowany wielkimi plamami szczynów, które wolno spływały po archaicznie starej tapecie, pokrywającej ściany przedsionka kamienicy. Zapewne zostawili je bezdomni pijacy, nocujący tej nocy akurat w tym miejscu. Słodko – pomyślał Hubert i na moment zawahał się, nim wszedł do środka budynku, szerokim łukiem omijając jednego ze śpiących w niej obszczymurków, śmierdzącego tanią wódką i nie zmienianą odzieżą.

Nie wszyscy ludzie otwierali mu drzwi, sądząc za pewne iż jest on kolejnym komiwojażerem – chcącym sprzedać im tanie dziadostwo, lub też nawiedzonym Świadkiem Jehowy, chodzącym od domu do domu i od mieszkania do mieszkania, by „wyzwalać niewiernych” i głosić „dobrą nowinę”. Z lokatorów, którzy łaskawie spojrzeli przez wizjer, i nie widząc na korytarzu mężczyzny w – najczęściej za małym – garniturze, trzymającego w jednej dłoni mały, podręczny egzemplarz Biblii, a w drugiej ulotkę, propagandujących świecką religię, wypęzneli ze swoich ubogich mieszkań, by zamienić kilka słów z Hubertem i tak nikt nie zauważył niczego nadzwyczajnego na ulicy Brada Horna w dniu, gdy pani Bunsch została napadnięta. Większą część mieszkańców – zamieniających kilka słów z synem jubilerki – stanowili mężczyźni – których wiek w ogóle nie dawał się oszacować, przez ogorzały wyraz twarzy – spędzający całe swoje – raczej marne – życie, siedząc w starych, wytartych fotelach, śmierdzących naftaliną, z butelkami piwa w jednej dłoni i pilotem do telewizora w drugiej, w czasie, gdy ich żony rodziły im kolejne dzieci.

Jezu! Jak wy śmierdzicie… – pomyślał Hubert, wchodząc na najwyższe piętro kamienicy, stojącej naprzeciwko „Kolorów szafiru”. Znajdowało się tu już tylko jedno mieszkanie, do którego prowadziły drzwi pomalowane wściekle czerwoną, odłażącą farbą, oznaczone numerem 17.

A to właśnie tu miał nastąpić przełom…

Drzwi gabinetu otwarły się i ponownie stanęła w nich pani Halina, niosąca kubek zaparzającej się herbaty. Sądząc, po sposobie, w jaki go trzymała, ciecz nie była zbyt gorąca.

– Gorzka, malinowa – kobieta postawiła kubek na biurku, tuż obok czarnego telefonu stacjonarnego firmy Sony, którego jeden z klawiszy, oznaczony małą kopertą, migał systematycznie pomarańczowym światełkiem – Letnia… – dodała uśmiechając się dobrotliwie.

– Dziękuję. A dlaczego Chińczycy zerwali z nami kontrakt?

– Bo w ich małych, żółtawych główkach zrodził się nowy, szalony pomysł. Chcą, obok firmy pana Yo, otworzyć nową fabrykę, która będzie im, za tak zwane darmo, produkować nasze produkty – sekretarka cicho westchnęła – Pan na pewno się dobrze czuje? – kobieta znów spojrzała na swojego szefa. W jej oczach widać było matczyną troskę.

– To głowa…– Hubert demonstracyjne potarł skronie – Od pewnego czasu miewam napadowe bóle głowy – i, by uniknąć zbędnego tłumaczenia swojej sekretarce, że naprawdę nie musi udać się do lekarza i wystarczy mu tylko ketonal, dodał – W takim razie napisz Chińczykom żeby się pieprzyli!

– Dosłownie? – sekretarka spojrzała na Huberta, a jej twarz rozpogodził charakterystyczny, na swój sposób swawolny uśmiech.

– Czemu nie? Ciekawa alternatywa zakończenia kontraktu międzynarodowego… – Hubert również delikatnie się uśmiechnął, co ostatnimi czasy nie zdarzało mu się zbyt często.

Rock Town, autobus linii 23, 16.11.2011, 15:38

W autobusie panował niewyobrażalny tłok, spowodowany młodzieżą wracającą ze swych szkół i dorosłymi, którzy właśnie zakończyli pracę. W powietrzu unosił się wyraźny, drażniący zapach licznych, spoconych ciał.

Pani Bunsch jakimś cudem udało dostać wolne miejsce siedzące tuż obok mężczyzny, mającego mniej-więcej dwadzieścia pięć lat. Miał on stosunkowo długie, straszliwie przetłuszczone włosy i niechlujnie obciętą brodę, sięgającą aż do – nienaturalnie wypukłego – jabłka Adama, a jego twarz pokryta była – zbyt zaawansowanym w stosunku do wieku – młodzieżowym trądzikiem. Jubilerka usadowiła się obok młodzieńca, położyła swoją skórzaną torebkę na kolana i zaczęła przyglądać się innym pasażerom, jadącym autobusem wraz z nią.

Tuż obok wyjścia z autobusu stał młody metal, kurczowo trzymający się rurki, znajdującej się ponad jego głową. Pod pachą, na czarnym materiale specjalnej koszulki, dostosowanej do stylu słuchanej przez chłopca muzyki, dostrzec można było wielką, białą plamę, utworzoną na skutek stosowania drugorzędnych dezodorantów. Miał on – przerzucony przez prawe ramię – wojskowy plecak, powszechnie nazywany „kostką”, na klapie którego przyszyte zostały łaty metalowych zespołów, takich jak Rammstein, Metallica, Black Sabbath, Corn oraz Helloween, a także parę zespołów, grających muzykę punk – między innymi Sex Pistols i mało znanych w tych rejonach Kult.

W oczy jubilerce rzuciła się również nastoletnia dziewczyna, ubrana w wyjątkowo kusą, dżinsową mini oraz czarną, obcisłą bluzeczkę, której dekolt z trudem zakrywał – nierozwinięte w pełni – piersi. Twarz nastolatki kompletnie pozbawiona została pięknej naturalności, przez grubą warstwę makijażu, nałożoną na jej idealnie chude policzki i piękne, jasnozielone oczy. Dziewczyna żuła gumę, a jej dolna szczęka pracowała przy tym podobnie, jak szczęka krowy, wolno przeżuwającej suchą trawę.

Na nastolatkę co chwila spoglądał dziecinnie wyglądający mężczyzna, siedzący w miejscu specjalnie dostosowanym na potrzeby kobiet, będących w ciąży. Niebiesko-czerwona bejsbolówka – odwrócona daszkiem do tyłu – z trudem trzymała się głowy faceta, wypychana przez gęste, niechlujnie zaczesane włosy.

Autobus wolno sunął po ulicach Roch Town, co chwila stając na kolejnym przystanku, by zabrać z niego sporą grupkę nowych ludzi, a pani Bunsch starannie przyglądała się każdemu z nich.

 

Rock Town, Pub „Uśmiech Jokera”, 16.11.2011, 15:41

Gęsta piana wolno spływała po gładkiej ściance wielkiego kufla.

Doktor Zatocki ciężko westchnął. Idąc do pubu, nie widział już żadnych ludzi w obszernych, śmierdzących potem i stęchlizną płaszczach, lecz czuł ich obecność w pobliżu lokalu. Wiedział, że prędzej czy później te postacie go dopadną, jednak teraz starał się o nich zapomnieć, zatapiając swe problemy w kuflu mocnego, długo ważonego piwa.

– Podać panu coś jeszcze? – do stolika, przy którym siedział doktor Zatocki, podeszła skąpo ubrana kelnerka.

– Nie, dziękuję… – odparł mężczyzna i złapał się na tym, że podąża wzrokiem za zgrabną pupą młodej kobiety, z trudem zakrytą przez króciutką, dżinsową spódniczkę. Przynajmniej nie miała ubranego płaszcza – pomyślał psycholog i zachichotał histerycznie, po czym pociągnął wielki łyk piwa. Biała piana przylepiła się do jego policzków i czubka nosa. Doktor Zatocki prawie natychmiast starł ją wierzchem dłoni.

Gdzieś w głębi lokalu, banda poważnie podchmielonych mężczyzn, wybuchnęła gwałtownym, pijackim śmiechem. Wtórował im przy tym słodki i melodyjny śmiech kelnerki.

Doktor Zatocki ponownie ciężko westchnął i spojrzał na telewizor, wiszący nad barem, co chwila wyświetlający hip-hopowe teledyski, w których grubi Murzyni tulili się do latynoskich dziewczyn ubranych jedynie w bikini o jaskrawych barwach. Większość DJ-ów i raperów nie miała ubranych koszulek, by zaprezentować dzieło licznych godzin spędzonych na siłowni, a na ich gołych piersiach delikatnie pobrzękiwały łańcuchy i inne metalowe wisiorki. Psychologowi w ogóle nie odpowiadała taka muzyka, ale jeśli „Uśmiech Jokera” miał być azylem przed Płaszczami, to w telewizorze mógł lecieć nawet teledysk do najnowszego hitu zespołu „Rusek i płetwal”.

Pijacy – uprzednio śmiejący się w niebogłosy – teraz zaczęli fałszować jakąś rosyjską przyśpiewkę. Doktor Zatocki nie znał jej, a przynajmniej nie potrafił rozpoznać poprzez bełkot licznych „wokalistów” i wyjątkowo fałszywą nutę wykonania.

I właśnie wtedy do pubu wszedł mężczyzna ubrany w beżowy, obszerny płaszcz.

Doktor Zatocki zachłysnął się piwem.

Rock Town, ul. Père Callahana 32, 16.11.2011, 15:41

Tabletka ketonalu powoli zaczynała działać i ból głowy stopniowo słabł.

Hubert westchnął cicho i relaksacyjnie zamknął oczy. Chwilę siedział rozparty na swoim krześle, zanim wyłączył drażliwy wygaszasz ekranu, automatycznie włączający się na ekranie jego służbowego komputera i spojrzał na dzieło pracy, którą wykonał na moment przed zniewalającym atakiem migreny…

…i poczuł jak jego serce zamiera, a dłonie zalewa powódź potu. Z wielkim trudem powstrzymał narastający w suchym i zaciśniętym gardle krzyk, przygryzając dolną wargę na tyle mocno, że trysnęła z niej szkarłatna krew. Ból głowy znów wrócił i – jeśli to w ogóle możliwe – zaatakował ze zdwojoną siłą.

Cała strona, utworzona w programie Microsoft Word, zapisana była tylko jednym słowem: „Jazon”.

 

Rock Town, Cmentarz św. Andrzeja, 16.11.2011, 15:41

Drzwi autobusu zamknęły się z cichym sykiem, a moment później cały pojazd odjechał z przystanku, zostawiając na nim jedynie panią Bunsch.

„Cmentarz św. Andrzeja” głosił napis umieszczony ponad żeliwnymi obiciami bram, podobny do tego, której niemieccy oprawcy z czasów II wojny światowej umieścili nad wjazdem do jednego z polskich obozów koncentracyjnych. Wokół cmentarnego płotu stało kilkanaście straganów, wypełnionych wszelkiego rodzaju, koloru i kształtu zniczami, a także tandetnymi, sztucznymi kwiatami (te żywe, całkowicie wyprzedano w dzień Święta Zmarłych). Pani Bunsch również odwiedziła swojego męża pierwszego listopada, lecz była to wizyta krótka, w ogóle nie pozwalająca skupić się nad grobem ukochanego, co spowodowane zostało kłębiącymi się wokoło ludźmi, krzyczącymi do siebie i – nie zwracając uwagi na miejsce, w którym się znaleźli – śmiejącymi się w niebogłosy.

Wyżwirowane alejki pomiędzy grobami były niesłychanie wąskie, przez co jubilerka kilkakrotnie o mały włos nie przewróciła się na obcą płytę nagrobkową, strącając z niej wypalone już znicze lub zwiędłe kwiaty, pozostałe po dniu Wszystkich Świętych. W końcu udało jej się dotrzeć do małego placyku, pośrodku którego stała wielka, kamienna iglica, zakończona półtora metrowym posągiem anioła. Boży wysłannik w jednej ręce trzymał grubą księgę, oznaczoną na okładce równoramiennym krzyżem, a drugą wskazywał coś przed sobą. Według pani Bunsch, autor miał na myśli ukazanie anioła, wskazującego duszom umarłych drogę do…nieba?…czyśćca?…piekła?… Na pewno jednego z tych trzech miejsc.

W końcu pani Bunsch udało dostać się do miejsca spoczynku swojego męża. Grób wykonany został z szarego kamienia, a na jego płycie stało pięć kolorowych zniczy (z czego ani jeden już od dawna się nie palił), a także jasnobrązowa doniczka, w której przed dwoma tygodniami znajdowały się piękne chryzantemy, teraz kompletnie przesuszone i pozbawione znacznej ilości płatków. Te z kolei niedbale przylepiły się do kwadratowego nagrobka, zasłaniając większą część wykutego na nim napisu. Pani Bunsch wyjęła z torebki różowawą chusteczkę i otarła łzy, napływające do jej oczu oraz płynące po pomarszczonych policzkach, a potem głośno wydmuchała nos, pozostawiając na jedwabnym materiale gęstą plamę smarków.

– To takie beznadziejne… – wyszeptała i ponowne zaniosła się niepohamowanym szlochem – Oni wszyscy myślą, że zwariowałam! Ja nie potrafię dalej patrzyć na Huberta… On… Za każdym razem, gdy on spogląda na mnie, widzę w jego oczach lęk… Rozumiesz? – pani Bunsch spojrzała na kamienny nagrobek – Hubert… On nigdy się nie skarży, ale ja to wiem… Hubert boi się, że pewnego dnia zaatakuję go, uzbrojona w siekierę – kolejna łza spłynęła po jej policzku i skapnęła na ziemię – Mój… Nasz syn sądzi, że zwariowałam… Czy ma rację? Boję się o swoje zdrowie i o zdrowie osób, które mnie otaczają… O zdrowie Huberta… i mojego psychologa… Wiem, że wyda ci się to dziwne, ale doktor Zatocki też nie czuje się najlepiej od czasu, kiedy powiedziałam mu o istnieniu Jazona… Czy to możliwe, że zaraził się ode mnie? A jeśli tak, to czym się zaraził? Lękiem? Szaleństwem? I czego tak w ogóle chciał ode mnie Jazon? Czemu na mnie napadł… I coś jeszcze… Czy Hubert tamtego poranka nie zachowywał się trochę dziwnie i nienaturalnie? Czy on może mieć coś wspólnego z Jazonem? Nie to nie możliwe… Tak mi ciebie brakuje… – kobieta wyjęła z torby czerwony znicz i zapaliła go, lecz musiała użyć do tego dwóch zapałek, bo pierwszą zgasił wiatr. Obie włożyła powrotem do pudełka…

Kobieta nie zauważyła blisko trzymetrowej postaci w czarnym płaszcz, która kroczyła w jej kierunku, ze szczególną zwinnością, poruszając się pomiędzy kamiennymi grobami.

Wiatr stawał się coraz silniejszy i bardziej porywisty, a gdzieś w dali z nieba spadł martwy ptak. Pierwszy tego dnia.

 

Rock Town, Pub „Uśmiech Jokera”, 16.11.2011, 15:43

Płaszcze znów powróciły. Otaczały go. Były wszędzie.

Doktor Zatocki gwałtownie wstał od stolika, strącając z niego szklany kufel z piwem, który w wyniku zetknięcia się z ceglaną podłogą pubu, rozprysnął się na tysiąc drobnych kawałków. Do psychologa, podeszła kelnerka, by sprawdzić co się stało i przerażony mężczyzna zauważył, że dziewczyna założyła na swoją wyfalbankowaną, kowbojską bluzeczkę z cekinami i dżinsową mini, gruby, śmierdzący grobem i starością płaszcz. Całe powietrze wypełniło się słodkim i paraliżującym zapachem śmierci… a chwilę potem Płaszcze rzuciły się na psychologa. Mężczyzna próbował uciekać, lecz napastnicy byli wszędzie. Jakiś osobnik w – do połowy przegnitym – płaszczu rozciął psychologowi policzek swoimi – ostrymi jak świeżo wykute i naostrzone miecze – paznokciami, inny chwycił się kurczowo włosów doktora i zaczął nimi szarpać, przez co obaj omal nie wylecieli za ladę pubu. Na szczęście zaatakowany psycholog obrócił się gwałtownie, dzięki czemu napastnik puścił go, choć i tak kosztowało go to utratą kępki włosów, boleśnie wydartych z czubka głowy. Nagle doktor Zatocki w ostatnim momencie dostrzegł, lecącą w jego kierunku, zieloną butelkę po piwie i cudem uniknął uderzenia szklanym przedmiotem, robiąc szybki unik. Butelka z całej siły uderzyła w pistacjową ścianę, po czym rozprysnęła się we wszystkich kierunkach, zostawiając na murze wielką plamę po niedopitym alkoholu. Gdzieś w dali pubu jeden z Płaszczy chciał rzucić w jego stronę krzesłem, lecz na szczęście zrobił to za słabo i drewniany mebel nie przeleciał nawet połowy odległości.

W końcu doktor Zatocki zobaczył niedaleko siebie otwarte drzwi i rzucił się w ich stronę, szybkim i perfekcyjnie wymierzonym lewym sierpowym powalając jednego z wielu napastników nadchodzących napastników.

Płaszcze ruszyły w ślad za nim.

 

***

– Co mu się stało? – zapytał lekko zszokowany barman, patrząc na miotającego się po pubie mężczyznę.

– Nie wiem – wyszeptała kelnerka, ta która podeszła do psychologa, gdy ten zrzucił ze swojego stolika kufel, do połowy wypełniony piwem. Po – wręcz nagich – plecach dziewczyny przebiegł zimny dreszcz.

Wcale nie miała ubranego płaszcza.

Rock Town, ul. Père Callahana 32, 16.11.2011, 15:44

– C-co się stało? – spytała pani Halina, patrząc na Huberta. Mężczyzna miał nienaturalnie bladą twarz, wytrzeszczone oczy i nierówny oddech, a z jego dolnej wargi ciekła strużka krwi.

– Nic… – syn jubilerki starał się, by jego głos zabrzmiał w miarę spokojnie i opanowanie – Proszę natychmiast połączyć mnie z moim domem! – Hubert odpiął sobie górny guzik granatowej, sportowej koszuli i rozszerzył kołnierzyk, wciągając gwałtownie powietrze. Ból głowy był tak olbrzymi, że z pewnością można go było porównać z bólem, które wszystkie kobiety przeżywają w trakcie porodu lub żołnierze, trafieni w brzuch zabłąkanym nabojem. A po chwili świat poszarzał ponownie.

 

Kobieta, która otworzyła mu drzwi już dawno przekroczyła pięćdziesiątkę, lecz za wszelką cenę starała się to ukryć pod grubą warstwą makijażu, jaką nałożyła sobie na twarz. Ubrana była w żółto-granatowo-różowy sweter zrobiony na drutach, a jej nogi – na siłę wciśnięte do jasnoniebieskich rajstop – do kolan ukryte były pod prześwitującą sukienką, kolorem zbliżoną bardziej do ciemnej żółci niż do jasnego pomarańczu. Połowę twarzy – jak nie więcej – zakrywały wielkie okulary, o niespotykanie grubych szkłach, znacznie powiększające jej bladoniebieskie źrenice. Na stopach nosiła wielkie, różowe bambosze z przyszytymi główkami królików.

– Słucham? – zapytała słodkim głosikiem i zatrzepotała – pokrytymi czarnym tuszem – powiekami.

– Eee… Dzień dobry… Jestem…– syn jubilerki poczuł się lekko skołowany widokiem wyjątkowa ekscentrycznej kobiety – Nazywam się Hubert Bunsch – mężczyzna wyciągnął swoją prawą rękę w powitalnym geście. Kobieta uścisnęła ją i mężczyzna zauważył, że każdy z jej paznokieć pomalowany został innym kolorem lakieru, a niektóre były nawet dwukolorowe – Przepraszam, że przeszkadzam, ale… Czy nie widziała pani przypadkiem nic dziwnego trzynastego czerwca? Trzy dni temu… – dodał po chwili.

Kobieta zmrużyła oczy.

– Wtedy była tak brzydka pogoda, prawda?

Hubert przytaknął.

– Owszem, owszem…Ale to zbyt długa historia, by mówić o niej na klatce schodowej… – kobieta uśmiechnęła się dobrotliwie – Zapraszam do środka! – i nagle syn jubilerki zdał sobie sprawę, że już gdzieś wcześniej słyszał jej głos…

Hubert – bez chwili namysłu – przyjął zaproszenie.

– Szefie… – z zamyślenia wyrwał go ciepły i pełen troski głos sekretarki – Połączenie aktywne – powiedziała, wręczając Hubertowi lazurową słuchawkę stacjonarnego telefonu – Czy mogę chociaż spytać, czy ma to coś wspólnego z pańską matką? Z jej zdrowiem?

Syn jubilerki nie odpowiedział. Przyłożył telefon do prawego ucha, zacisnął usta i zaczął czekać…

 

W mieszkaniu panował nieprzyjemny zapach, charakterystyczny dla marginesu społeczeństwa, ale Hubert zauważył, iż było to raczej spowodowane patologicznymi sąsiadmi, wspólnie zamieszkującymi kamienicę, niż ekscentryczną kobietą i jej podejściem do spraw czystości oraz porządku.

– Nalać panu herbaty? – spytała.

– Nie, dziękuję – Hubert pokiwał przecząco głową i rozejrzał się po pokoju. Był on raczej niewielki. Jego prawa ściana – patrząc od strony drzwi – całkowicie zastawiono wielką meblościanką, na półkach której stały stare książki o pożółkłych okładkach z wytartymi na ich grzbietach napisami, a także liczne, zdekompletowane serwisy do picia kawy – porcelanowe filiżanki zostały artystycznie położone na swoich spodeczkach. W samym środku mebla stał stary, sześcienny telewizor i Hubert przez moment chciał zapytać właścicielkę mieszkania, czy odtwarza on już kolorowy obraz, lecz w porę ugryzł się w język. Dywan, leżący na podłodze miał barwę zgniłych jabłek i w wielu miejscach był już przetarty. Na rozklekotanej rogówce leżała jasnozielona narzuta, w ogóle nie pasująca do barwy dywanu i ogólnego wystroju pokoju, jak również do jaskraworóżowych firan. Żółta – a może pożółkła ze starości – lampa, wisząca ponad małym, szklanym stolikiem, miała kształt słonecznika, a blask żarówki wskazywał na to, że nie jest jeszcze elektrooszczędną. Na blacie stołu leżał pilot do telewizora, program – otworzony na stronie poświeconej jakiemuś romantycznemu filmowi rodem z Bollywood (dozwolony od dwunastu lat) – a także stos tanich brukowców oraz nudnych gazet o aktorach i piosenkarzach. Na lewej ścianie ponad rogówką powieszono kilka obrazów, w większości prezentujących sceny z Biblii i święte postacie – na jednym wymalowana została Maryja, trzymająca w swych rękach małego Jezusa, ich głowy okalały pomarańczowe aureole, a na ramce obrazku z wizerunkiem polskiej Matki Boskiej Częstochowskiej, wisiał drewniany różaniec, którego koraliki miały kolor dojrzałej jarzębiny. Przy ciemnobrązowym wyłączniku światła wisiał plastikowy, fosforowany krzyżyk.

– Wydaje mi się, że jeszcze się nie przedstawiłam – kobieta wróciła do pokoju, niosąc w jednej ręce imbryk z parującą herbatą, a w drugiej talerzyk, po brzegi wypełniony kruchymi ciasteczkami, kostkami czekolady i kakaowymi andrucikami – Nazywam się Emilia Holmes.

– Hubert Bunsch.

– Wiem! Przecież się pan już przedstawiał! – Emilia popatrzyła na niego, delikatnie wytrzeszczając, ukryte za wielkim okularami oczy, przez co wyglądała jeszcze bardziej komicznie – A więc chce pan wiedzieć, czy dnia trzynastego czerwca, na ulicy Brada Horna wydarzyło się coś niezwykłego… Na chwilę przed tym, gdy pańska matka została…napadnięta?

Hubert przytaknął, intensywnie wpatrując się w Emilię Holmes.

– Taaak…– kobieta uśmiechnęła się tajemniczo – Działo się wiele…

 

W słuchawce rozległ się dziewiąty sygnał.

– Nie odbiera? – pani Halina spojrzała na Huberta, a w jej oczach wyraźnie widać było przerażenie.

Syn jubilerki delikatnie pokręcił głową – na tyle, na ile pozwalał mu ból.

– A pan może ze sobą swój telefon komórkowy?

– Nie… – głos Huberta złamał się – Dzisiaj, pierwszy raz odkąd pamiętam, zapomniałem go w domu… Czy to przypadek? – syn jubilerki popatrzył na swoją sekretarkę i kobieta poczuła, jak po jej plecach przebiega zimny dreszcz. W oczach mężczyzny kryło się coś przerażającego. Bardzo przerażającego.

 

– To zaczęło się dokładnie kwadrans po piątej. Miałam wrażenie, że na chwilę zatrzymał się czas… Bo się zatrzymał… A przynajmniej zrobił to mój zegar w kuchni… Świat, ukryty pod zachmurzonym, deszczowym niebem, poszarzał jeszcze bardziej… Wyjrzałam przez okno, by zobaczyć, co się stało… – oczy Emilii Holmes otworzyły się szerzej – Być może będzie pan sądził, iż zwariowałam, ale… krople deszczu zatrzymały się w powietrzu, a po upływie niespełna pięciu sekund, po ulicy przeszedł tak porywisty wiatr, że jedna z restauracyjnych markiz po porostu oderwała się od reszty budynku i z wielkim hukiem opadła na wystawione stoliki, łamiąc je… Podmuch przyniósł ze sobą stare gazety, opadłe płatki kwiatów coś, co z dala wyglądało jak odłamki szkła oraz… coś złego… coś naprawdę bardzo złego… A chwilę potem z nieba spadł pierwszy martwy ptak, prowadząc za sobą krople zastygłego deszczu…

– Muszę iść do domu! – krzyknął Hubert, krocząc w stronę metalowego wieszaka na kurtki i płaszcze.

– Panie Bunsch! Ja to wszystko rozumiem, ale musi pan podpisać zerwanie umowy! – pani Halina była bliska płaczu – To musi zostać podpisane przez prezesa firmy najpóźniej do godziny dwudziestej pierwszej dzisiejszego dnia!

– Więc dlaczego wydruk nie jest jeszcze gotowy? – oczy Huberta były nienaturalnie zimne i sekretarka pierwszy raz w życiu poczuła, że boi się szefa – Słuchaj… Ja… ja nie mogę już ryzykować… – wyszeptał, po czym z jego oczu wypłynęła pierwsza łza – Nie mogę jej znowu stracić…

 

– Na ulicy leżało już przynajmniej sześć martwych ptaków, kiedy przyleciał tak ogromny kruk, że w pierwszej chwili myślałam, iż jest on orłem lub nawet pingwinem… Ale pingwiny nie latają… – kobieta wybuchła krótkim, histerycznym chichotem – Podleciał on do, leżącego dokładnie po środku jezdni, wróbla i porwał go w swoje szpony… – Emila Holmes zasiorpała, popijając parującą herbatę – Olbrzymi ptak przyleciał jeszcze kilka razy, by porwać zwłoki innych przedstawicieli swojej grupy zwierząt… Najdziwniejsze było to, że Kruk nigdy nie przylatywał z konkretnego miejsca… On po prostu nagle się materializował, po czym na nowo znikał, wzbijając się w górę, ku szarym chmurom… – kobieta oblizała swoje uszminkowane wargi – Nagle drzwi do „Kolorów szafiru” otwarły się. Myślałam, że to pańska matka postanowiła przedwcześnie zakończyć swoją pracę… Ale nikt nie wyszedł ze sklepu… Ani nikt do niego nie wszedł… – w pokoju zapadła cisza, którą delikatnie zakłócał, zbyt głośno włączony u sąsiadów telewizor – Poszłam zobaczyć, co się stało w „Kolorach szafiru” i zobaczyłam pańską matkę leżącą nieprzytomną za sklepową ladą. Skąd miałam pana numer? Znalazłam go w notatniku, który leżał obok nieruchomej jubilerki. Ja również zawiadomiłam policję i pogotowie. Czemu nie czekałam wewnątrz sklepu? – Emilia znów wyprzedziła pytanie Huberta, po czym wzruszyła ramionami – Nie wiem, chyba za bardzo bałam się powiedzieć im to, co się tak naprawdę wydarzyło… Oni by mnie wyśmiali… – kobieta wstała z rogówki i podeszła do meblościanki, by wyjąć z niej paczkę papierosów – To nie wiatr otworzył drzwi… I pan to wie prawda? To nie był przypadek…

 

Przypadek. Te słowo straciło dla Huberta sens. Nie wierzył on już w przypadki… Zastąpiło je inne słowo. Słowo „przeznaczenie”. Przypadkiem nie było to, że Hubert zapomniał swojej komórki w domu. Przypadkiem nie było również, iż pani Bunsch nie odbierała telefonu…

Rock Town, Cmentarz św. Andrzeja, 16.11.2011, 15:44

Odpięte poły czarnego płaszcza z wielkim hukiem łopotały na porywistym wietrze. Za jego plecami, z zachmurzonego nieba spadł kolejny martwy ptak – tym razem był to gołąb, który z cichym lecz i tak obrzydliwym plaśnięciem upadł na jedną z kamienny płyt grobowych, rozbijając przy tym kilka zniczy. Wnet przybędzie Kruk. Ale nie to interesowało Jazona, ani nie wprawiało go to w szczególne podniecenie. Oto jego cel znajdował się niespełna dwadzieścia metrów przed nim. Potwór znów się uśmiechnął, a uśmiech ten spowodował, że przeszczepione serce pewnej kobiety – leżącej w pobliskim szpitalu – przestało pompować krew.

 

***

– Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie… – pani Bunsch wpatrywała się w zimną płytę nagrobkową, którą wyczyściła już z – przylepionych do niej – płatków kwiatów. Porywisty wiatr zdmuchnął z sąsiedniego grobu szklany wazon, na szczęście gruba warstwa mchu, rosnąca na wilgotnej ziemi, złagodziła jego upadek – …a światłość wiekuista niechaj Mu świeci. Niech odpoczywa…

– Witammm… – za plecami jubilerki rozległ się zimny, bezlitosny głos i kobieta poczuła, że każda wypowiedziana sylaba, wrzyna się w jej umysł tak, jak ciepły nóż przecina masło. Kobieta głośno przełknęła ślinę i poczuła, że jej nogi stają się miękkie jak dobrze przeżuta guma, a pomarszczone czoło zalewa wodospad zimnego potu.

– …w pokoju wiecznym. Amen – zdołała wyksztusić przez zaciśnięte gardło, po czym wolno odwróciła swoją głowę, by spojrzeć w twarz Jazonowi.

Rock Town, Pub „Uśmiech Jokera”, 16.11.2011, 15:46

Doktor Zatocki wbiegł do małej, prymitywnej ubikacji. Jej ściany wyłożone zostały pomarańczowymi kafelkami, z czego większość już i tak dawno odpadła, pozostawiając za sobą kwadratowe luki zaprawy. Niewielkie lustro, oprawione w tandetną, plastikową ramę – wiszące nad pożółkłą umywalką, z której nieszczelnego kranu, ciurkiem lała się strużka wody – pokryte było wielką pajęczyną pęknięć i rys, a w jego prawym górnym rogu, jakiś żartowniś przykleił naklejkę, reklamującą klub sportowy z Rock Town. Według nalepki jednym z jego zawodników był Homero Simpson. W pomieszczeniu znajdował się również szklany pisuar ze zepsutą spłuczką, która bez przerwy spłukiwała wodę, a także drewniana kabina, całkowicie zapisana obraźliwymi tekstami i obleśnymi rysunkami. Zarówno napisy jak i malunki najczęściej związane były z intymnymi miejscami męskiego ciała.

Psycholog, gdy tylko zamknął – pokryte bordową, odłażącą farbą – drzwi toalety, błyskawicznie przekręcił tkwiący w nich klucz, który z cichym trzaskiem obrócił się w zardzewiałym zamku. Doktor Zatocki był – przynajmniej na chwilę – uratowany. Chwiejnym, zataczającym się krokiem podszedł do szklanej umywalki, zatkanej czymś, co wyglądało jak szare mydło z poprzylepianymi do niego czarnymi, kręconymi włosami. Mężczyzna oparł się o jej skraj i ciężko westchnął. Spojrzał w spękane lustro. Twarz, która się w nim pojawiła, ani trochę nie przypominała twarzy doktora Zatockiego. Jego włosy były poszarpane, a z rozciętego policzka wolno ciekły dwie strużki szkarłatnej krwi.

Przez moment w śmierdzącej ubikacji panowała wręcz idealna cisza…

…a chwilę potem przerwało ją głośne ŁUP!!!

Drzwi aż ugięły się, pod naporem siły działającej z zewnątrz. Oni wciąż mnie gonią – pomyślał doktor Zatocki, szybkim krokiem zmierzając w kierunku kabiny.

ŁUP!!!

Już trzymał swoją dłonią chłodną, metalową – a także pokrytą czymś obrzydliwie kleistym – klamkę drzwi, prowadzących do muszli klozetowej.

ŁUP!!!

Nacisnął klamkę, modląc się w duchu, by nie natknąć się w kabinie na jednego z klientów pubu, albo – nie daj Boże – na Płaszcza.

I nagle dźwięk łomotania zmienił się, a ten nowy sprawił, iż psycholog zaczął drżeć, a nogi stały się miękkie jakby zrobione zostały z przeżutej gumy lub taniej galarety. Był to odgłos siekiery, z łatwością przebijającej się przez stare deski drzwi. Doktor Zatocki – nie zastanawiając się wiele – wbiegł do kabiny.

Była pusta.

 

***

Muszla – wokół której znajdowała się wielka, śmierdząca kałuża – była całkowicie popękana, a sedes w połowie ułamany, przez co kształtem tworzył literę U. Psycholog – wchodząc do kabiny – przez przypadek kopnął specjalną szczotkę do „kibli”. Jednak nie to przykuło uwagę mężczyzny. Ani nie była to śmierdząca ciecz, wylana na – pokrytych grzybem – kafelkach. Oto doktor Zatocki znalazł prawdziwą drogę swojej ucieczki. Nad wielką, plastikową spłuczką, na której pijani chuligani regularnie wypisywali wyzwiska i groźby pod adresem policji bądź barmana, niespełna dziesięć centymetrów od sufitu łazienki, w ścianie kabiny znajdowało się małe, kwadratowe okienko.

Siekiera ponownie uderzyła w drzwi ubikacji.

 

***

Udało mu się już przecisnąć głowę i prawą rękę, gdy nagle poczuł, że się zaklinował. Próbował poruszyć się tułowiem, lecz skończyło się to jedynie bolesnym obtarciem lewych żeber o drewnianą, pełną odstających drzazg, ramę okna. Doktor Zatocki zaklął szpetnie i ciężko dyszeć, gdyż brakowało mu powietrza. Myśl… Uspokój się i myśl… Psycholog zamknął oczy i zaczął rozważać sytuację, w której się znalazł.

Płaszcze właśnie przebiły się przez drzwi ubikacji, lecz dziura wciąż była zbyt mała, by napastnicy mogli dostać się do środka.

Doktor Zatocki zaparł się prawą ręką o ceglany mur, równocześnie szukając nogami jakiegokolwiek oparcia na ścianach kabiny.

Siekiera przebiła w drzwiach dostatecznie wielką dziurę, by mógł zmieścić się w niej karzeł lub – co najwyżej – siedmiolatek.

Nagle psycholog natrafił czubkiem lewego buta na odstający haczyk, zamontowany specjalnie, by móc powiesić na nim papier toaletowy. Oparł się o niego lewą nogą i mocno naparł prawą rękę na ceglany mur. Powoli zaczął przeciskać się przez otwór okna, zostawiając na swoich plecach i żebrach głębokie, krwawe linie, wydzierane przez wystające drzazgi. Nareszcie udało mu się wyciągnąć lewą rękę – mającą na wierzchu dłoni, w miejscu gdzie krzyżują się wszystkie żyły, dostarczające krew do palców, zadrapanie, przypominające planszę do gry w kółko i krzyżyk – i ją również oparł o mur. I prawie w tej samej chwili haczyk na papier toaletowy urwał się, a lewa noga doktora Zatockiego z pełnym impetem uderzyła w plastikową spłuczkę, miażdżąc ją. Ze spękanych rur trysnęła woda. Psycholog syknął z bólu i poczuł falę ciepła rozchodzącą się po jego kolanie. Stłukł sobie rzepkę.

I prawie w tej samej chwili usłyszał, że napastnicy znaleźli się już w toalecie.

Nie zastanawiając się wiele ostatni raz naparł rękami i poczuł, że spada. Upadek był nieunikniony i bolesny, lecz w chwili, gdy ciało doktora Zatockiego dotknęło powierzchni – wyłożonego kostką – chodnika, Płaszcze weszły do kabiny.

 

***

Biegł po opustoszałych ulicach Rock Town, a Płaszcze podążały w ślad za nim. Normalni, cywilizowani ludzie zniknęli, a na ich miejscach pojawiły się postacie w starych płaszczach. Ubrani w nie byli tłuści rzeźnicy, snobowaci biznesmeni, stare sprzątaczki, a nawet sprzedawczynie kwiatów. Wszyscy ci ludzie biegli za psychologiem, raz po raz rzucając w niego jakimiś przedmiotami. Jeden z tasaków – rzucony przez rzeźnika – przeszył rękę doktora Zatockiego, gdzieś w okolicach łokcia. Ktoś chwycił go za ramię, lecz momentalnie puścił, gdyż mężczyzna wymierzył mu potężny cios, łamiący przegrodę nosową napastnika. Z jego nozdrzy trysnęła krew, brudząc przepoconą koszulę doktora Zatockiego.

Nie wiedział jak długo już biegnie, ale czuł, jak powoli zaczynają opuszczać go siły. Gdzieś w dali słychać było metalową piosenkę brytyjskiego zespołu Iron Maiden. Run to the hills, run for your lives!!! śpiewał Bruce Dickinson, przy wtórującej mu – charakterystycznie „klekoczącej” basowej gitarze Steve’a Harris’a.

Doktor Zatocki wbiegł na skrzyżowanie, a tłum Płaszczy podążał ślad w ślad za nim.

 

***

Srebrny mercedes, jadący z prędkością 150 km/h nie miał szans zahamować. Uderzył w mężczyznę na tyle mocno, że ten przeleciał w powietrzu dobre dziesięć metrów, nim w końcu uderzył tyłem głowy w czarny asfalt. Ostatnią rzeczą, jaką widział przed śmiercią, byli normalni, ubrani w bluzy, koszule i T-shirty ludzie z przerażeniem wpatrujący się w jego – powoli sztywniejące – ciało. Niektórzy z nich szli w jego stronę, by sprawdzić czy jeszcze żyje. Jakaś kobieta zadzwoniła na pogotowie i piskliwych głosem wzywała karetkę. Kierowca mercedesa usiadł gdzieś z boku na wysokim krawężniku, chowając w ramionach swoją zapłakaną twarz.

Doktor Zatocki nareszcie nie widział już Płaszczy.

Był wolny.

 

Rock Town, ul. Père Callahana 32, 16.11.2011, 15:46

Świat stał się jedną, wielką, wirującą karuzelą.

Hubert upadł na podłogę gabinetu, o centymetry mijając się z ostrym kantem dębowego biurka sekretarki lecz mimo to upadek i tak był bardzo bolesny.

– O mój Boże! – krzyknęła pani Halina, podbiegając do leżącego mężczyzny – Nic się panu nie stało?

Syn jubilerki miał odwrócone oczy, każdy z jego mięśni napięty był tak, jak struny nowo kupionej gitary, a z – zaczynającego puchnąć – nosa i prawej skroni – rozciętej pod wpływem spotkania z twardą podłogą – ściekała strużka krwi.

– Kruk… Jazon… Kruk… Jazon… Kruk… Jazon… Boże zabierz to ode mnie… Kruk… Jazon… Nie chcę… Nie mogę… – Hubert zaczął tarzać się po podłodze, szepcząc, nie zrozumiałe przez panią Halinę, wyrazy – Zabierz to!!! Zabierz to ode mnie!!! Jazon… Kruk… Jazon… Kruk… Jeden Płaszcz, drugi Płaszcz, trzeci Płaszcz, czwarty Płaszcz, piąty Płaszcz, szósty Płaszcz, a na końcu czarny Płaszcz… To Jazon!!! Zabierz to ode mnie!!! – sekretarka zakryła dłonią swe usta, otworzone w kształt litery O i wytrzeszczyła w przerażeniu oczy (które – nawiasem mówiąc – również można było porównać do litery O) – Jazon… Kruk… Jazon… Kruk… Jazon… Porywisty wiatr! Porywisty wietrzyk! Porywista wichura! Jazon… Kruk… Jazon… Kruk… Weźcie ode mnie tę truciznę!!! Ja nie chcę!!! Nie mogę jej tam wrzucić!!! Ile ptaków spada z nieba? Tyle, by Kruk się najadł! Syty Kruk… Syty Kruk! KRUK!!! JAZON!!! KRUK!!! JAZON!!! KRUK!!! JAZON!!! KRUK!!! – szalone krzyki syna jubilerki ustały, a sam mężczyzna zaczął spazmatycznie drgać oraz krztusić się i nagle sekretarka zdała sobie sprawę, że jej szef dławi się własnym językiem. Jego twarz powoli przybierała purpurowy kolor, a niebieskie oczy wyszły z orbit – prawie tak bardzo, jak niekiedy przedstawiają to kreskówki, puszczane najczęściej na kanale Cartoon Network. Nie zastanawiając się wiele, kobieta – ku własnemu obrzydzeniu – włożyła swe palce do ust Huberta. Z trudem odszukała w buzi mężczyzny język, będący – dosłownie – na wysokości migdałków i chwyciła go kciukiem i palcem wskazującym. Był on oślizgły i nienaturalnie nabrzmiały, lecz sekretarka nie dawała za wygraną, starając się za wszelką cenę wydobyć go z gardła syna jubilerki. Niestety za pierwszym razem kobieta chwyciła język za słabo i ten szybko jej się wyślizgnął. Za drugim razem złapała go naprawdę mocno, aż tak mocno, że długie paznokcie pani Haliny do połowy zatopiły się w miękkim organie, niezbędnym do rozpoznawania smaków, lecz w końcu udało się jej wydobyć nabrzmiały język z gardła Huberta.

Nikt nie zauważył, kiedy na parapecie okna usiadł Kruk.

Rock Town, Cmentarz św. Andrzeja, 16.11.2011, 15:47

 

Cmentarz całkowicie opustoszał.

– Wróciłeś… – głos pani Bunsch był wyjątkowo bezbarwny i suchy – Po co? Co chcesz przez to osiągnąć?

– Wróciłem, by dokończyć to, co zacząłem… – za każdym wycedzonym słowem, wydobywającym się z bladokarmazynowych ust Jazona, na sąsiednim grobie pojawiała się nowa rysa i szczelina.

– Czego chcesz ode mnie? Czego chcesz od ludzi, którzy starają się mi pomóc?

– Nikt nie powinien się do tego mieszać!!! To sprawa pomiędzy tobą a mną!!! A raczej pomiędzy tobą a Krukiem – krzyknął upiór i gdzieś daleko umarła młoda kobieta.

– Dlaczego wybrałeś akurat mnie? – pani Bunsch powoli zaczęła się cofać.

– Pytania, pytania, pytania… Pomyśl… A czy mały, biedny Murzynek wybiera, w którym z jego oczu tłusta larwa złoży swoje jaja? Tyle pytań, tyle pytań… Ale skończmy z tym wreszcie!!! – Jazon podwinął zbyt długie rękawy swojego czarnego płaszcza. Ze środkowego palca – jeśli żądło skorpiona można było w ogóle nazwać palcem – prawej ręki skapnęła kropla jadu, wypalając dziurkę w kamiennej płycie grobu – Stąd nie ma ucieczki… To koniec… Kruk zawsze wybiera swoje ofiary… I będzie je wybierał nadal, tak, jak to robił kiedyś i teraz… To nieuniknione… Stąd nie ma ucieczki… – powtórzył.

– Jest!!! – krzyknęła jubilerka, obracając się na pięcie. Zaczęła uciekać.

Wiatr przybrał wręcz niespotykaną siłę i cała – już i tak wąska – alejka zasypana była odłamkami szkła, będącymi kiedyś fragmentami barwnych zniczy. Liście wirowały na wietrze niemal z taką samą gęstością, jak płatki śniegu w późne zimowe wieczory latają, niesione mroźnymi podmuchami wiatru. Na drugim końcu cmentarza runęło drzewo, przewalając się wprost na kamienne groby.

Kobieta, biegnąc, przez przypadek z całej siły kopnęła w odstający kant jednej z płyt grobowcowych i momentalnie straciła równowagę. Jej nogę przeciął tępy ból. Utrzymała się jednak w pionie, kontynuując swą – marną – ucieczkę.

Jazon podążał za nią, a tępo jego poruszania się było nieproporcjonalnie szybkie w stosunku do stawianych kroków.

– Przed tym nie ma ucieczki… Kruk sam wybiera swoje ofiary… I nie spocznie, póki ich ostatecznie nie wytropi… Ja jestem tylko jego skromnym wysłannikiem… – potwór uśmiechnął się chytrze i oblizał, skapujący z chudych i kościstych palców, jad. Od tego uśmiechu umarło nienarodzone dziecko.

Gdzieś w dali – z głośnym hukiem – pękła płyta grobowa, odsłaniając czyjeś szczątki czy może już prochy. Kolejne drzewo przewróciło się, miażdżąc cmentarny płot. Gnijące liście wirowały wokół grobów, zostawiając wszędzie ciemnobrązowy szlam.

Kobieta wbiegła na mały placyk – ten, na którym w centralnym miejscu stała kolumna z aniołem – gdy zdała sobie sprawę z tego, że jej lewy goleń jest całkiem poważnie pogruchotany, a z otwartej rany ścieka krew.

Jazon stał trzy metry dalej.

– Stąd nie ma ucieczki – powtórzył po raz kolejny potwór, przekrzywiając głowę w prawą stronę – A wiesz, co jest najpiękniejsze? Ja nie kiwnę przy tym palcem… Jesteś pewna, że zapałki, którymi odpalałaś knot znicza, były dobrze wygaszone, nim z powrotem włożyłaś je do pudełka?

Kobieta otwarła w przerażeniu usta, a chwilę potem jej kurtka stanęła w płomieniach.

Kruk leciał nisko, niosąc w dziobie martwego skowronka.

 

 

Drogie dzieci, pytacie mnie, czym jest przeznaczenie…

Przeznaczenie jest śmiercią…

A śmiercią jest Kruk…

 

3

POCZĄTEK PODRÓŻY

Droga Milo Rock Town 07.12.2011

Pisze ten list do Ciebie, bo tylko Ty mi tak naprawdę zostałaś. Ty sama poczułaś na swej skórze potworność wydarzeń sprzed pół roku. Zapewne pamiętasz ową specyficzną, halucynogenną toksynę, która w dniu wypadku, wypełniła krwioobieg mej matki. Już wiem, czym ona była… Ale zacznijmy od początku…

Moja matka twierdziła, że w dniu, kiedy nastąpił napad, napastnikiem było przerażające monstrum, które nazwała Jazonem. Z początku jej nie wierzyłem, gdyż jak wiadomo potwory nie istnieją, jednak z drugiej strony mama naprawdę wierzyła w tego upiora… Rozpocząłem własne śledztwo, w trakcie którego natknąłem się na pewną ekscentryczną kobietę, mieszkającą w podłej kamienicy naprzeciwko „Kolorów szafiru”. Powiedziała mi ona, o wielkim Kruku, krążącym nad ulicą, w trakcie znanych ci wydarzeń. I wtedy poczułem się tak, jakby ktoś wylał na mnie wiadro zimnej wody… Widziałem już raz tego Kruka… Dokładnie trzynastego czerwca, czyli w dzień dokonania rozboju! Zdałem sobie sprawę, że do czasu, kiedy owa ekscentryczna kobieta opowiedziała mi o Kruku, nie pamiętałem, co wydarzyło tamtego poranka. A potem moja pamięć wróciła…

 

(w tym miejscu cała prawa strona listu jest pogięta, a atrament – którym Hubert pisał – rozmazany, co wskazuje na to, iż mężczyźnie – w trakcie pisania – zaczęły intensywnie pocić się dłonie)

 

Chryste panie… Nie wiem jak ci to wytłumaczyć, bo sam tego do końca nie rozumie… Ale ja, w stanie hipnozy, podałem swojej matce truciznę, będącą wyciągiem z palców Jazona… Nie pytaj mnie skąd ją miałem, tego nie pamiętam. Wiem tylko, że dzięki tej truciźnie, moja matka mogła zobaczyć Jazona… Jezu, to była moja wina… Rozumiesz? Dzięki truciźnie Jazona moja matka mogła zobaczyć Jazona…

A później Kruk zaczął podążać za osobami, które starały się pomóc mojej matce… Zapewne słyszałaś o tym, że porucznik Lucius Timmon zginął w trakcie strzelaniny, rozegranej gdzieś przed czterema miesiącami, pod ratuszem miejskim. W jego tułowiu utknęło pięć pocisków… Tak samo trzy tygodnie temu dowiedziałem się, że ów ekscentryczna kobieta, która powiadomiła mnie o obecności Kruka, wpadła pod koła tramwaju. No i oczywiści psycholog matki… Potrąciło go auto, w trakcie, gdy uciekał przed ludźmi w starych płaszcz, będącymi jego klątwo i przekleństwem… Wszyscy świadkowie wypadku mówią jednak, że doktora Zatockiego nic nie goniło…

Ich śmierć to nie przypadek. Przypadki nie istnieją…

(tu pismo staje się nierówne i krzywe)

A teraz zaledwie dwa tygodnie temu Jazon ostatecznie zaatakował moją matkę… Czy to była moja wina? Czy tego dnia również dodałem do herbaty matki wydzielinę z palców/kolców jadowych Jazona? Nie wiem. Tak samo jak nie wiem dlaczego ten potwór nie zakończył wszystkiego w dniu napadu, ani czemu ofiarą Kruka musiała być akurat moja matka…

Przepraszam, że piszę Ci te wszystkie rzeczy, zrzucając mój ciężar na Twoje barki, ale ktoś musiał się o tym dowiedzieć… Jesteś ostatnią osobą, z którą się kontaktuje… Idę w daleką

podróż… A jeśli dojdę do piekła, to znajdę w nim Jazona i to monstrum zapłaci mi za wszelkie krzywdy… Póki co szykuję się do drogi…

Hubert Bunsch

P.S.: Sądzisz, że jeden nabój wystarczy by wyruszyć w podróż?

 

Zabrze 20.05.2011 – Clausthal 08.08.2011
Koniec

Komentarze

Wybacz Bracie, ale długie teksty słabo mi wchodzę, a szczególnie jeśli czytam je na komputerze.

Przeczytałem pierwszą część i muszę przyznać, że zdecydowanie za bardzo starasz się przekazać dodatkowe informacje dla czytelnika. Powstaje przez to taki tasiemiec, pełen zbędnych opisów, którego mało kto chce przeczytać.


 

Ale lepsze od Czarnych myśli?

Zdecydowanie. Może niektóre tutejsze "trolle" mnie za to zbesztają, ale uważam, że masz potencjał i rozwijasz się w dobrym kierunku ;)

Nowa Fantastyka