- Opowiadanie: Skaza - Anioł i Wilk

Anioł i Wilk

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Anioł i Wilk

"Jak kwiat wśród traw, na wietrze purpurowym,

Na skrzydłach światła wzlatuje Anioł w niebiosa,

Przez obłoki białe, jak śnieg stopą nietknięty,

Mija słońca promienie, jak palce bogów,

I przesłania księżyc kurtyną piór.

A Wilka samotnego mrozi wiatr purpurowy,

Przez śniegi białe stawia ciężkie kroki,

I staje za człowiekiem, jak groźna wieść,

Krzyk jego leci wszem, jak po ludziach grzech,

I niesie śmierć, czarną śmierć.

 

Jak miecz wśród bezbronnych, ląduje Anioł

Na szóstej chmurze, za szóstym księżycem,

Niczym burza wśród pól wpada do bóstw,

Wiatrem purpurowym, piorunem jasnym i rzezią,

Przybliża początek końca ery niebiańskich słów.

A Wilk marzy być smokiem, gdy wspina się na szczyt

Gór gdzie gniazdo uwiła róża czerwona jak krew,

Którą ten zdobyć chce by zakończyć strach,

By zakończyć potok łez, by rozpocząć zew

I nowinę dobrą nieść.

 

Los bywa okrutnym, ale ponad wszystko pewien jest fakt,

Że bawić się kocha przypadkiem, wstąpieniem i upadkiem,

Gdy spada z nieba Anioł i wychodzi z piekieł Wilk,

Zderzyć się muszą gdzieś na kosmicznym terenie,

Jak gwiazda i księżyc, jak płomień i dym,

Niczym noc i dzień, niczym światło i cień,

Anioł i Wilk popadają w magiczny sen,

O życiu i śmierci ponad dobrem i złem,

Znikają jak stare drzewa we mgle,

Gwiezdni kochankowie w przestrzeni."

 

 

 

Elziach wybiegł na główną ulicę i rozejrzał się w poszukiwaniu ukrytych kolegów. Powinno być łatwo ich wypatrzeć, ubrania mieli ciemne, a wszystko dookoła było pokryte grubą warstwą śniegu, ale na takim odludziu nie było dużo do roboty, więc dzieci często zajmowały się tą właśnie zabawą, co sprawiło, że byli doskonali w ukrywaniu się. Ulica była całkowicie pusta, a przy drewnianych domach nie zdołał dojrzeć żadnego z nich.

Wydało mu się, że na krańcu wioski dostrzegł małą postać przebiegającą na drugą stronę drogi, więc ile miał sił w nogach puścił się biegiem w tamtą stronę. Nie dostrzegł nikogo, jednak stanął jak wryty i zaczął nasłuchiwać. Z lasu, przez który droga biegła na południe, ku bardziej zamieszkanym terenom, dobiegły go jakieś głosy.

– Panie, domy przed nami. To musi być ta wioska. – Pierwszy z głosów był wyprany z emocji, zimny niczym wszechobecny tutaj lód.

– Nareszcie. Zaczynałem być głodny. – Następny był niski, przywykły do wydawania rozkazów

– Oczywiście, że nareszcie. Kurwa, już mi stópki odmarzły. – Trzeci zdecydowanie należał do kobiety.

– Adriet, nie przeklinaj.

– Tak wiem, damie nie przystoi. Ale damy nie jeżdżą w takie miejsca.

– Od kiedy to narzekasz na temperaturę?

– Po prostu nie byłabym sobą, gdybym trochę nie ponarzekała.

Elziach odwrócił się i prędko ruszył w kierunku centrum osady, gdzie ujrzał grupkę swoich przyjaciół. Najwyraźniej oni też zauważyli przybyszy i wypełzli ze swoich kryjówek. Rzadko mieli tu gości, więc przybycie kogokolwiek było wielką atrakcją.

Chwilę później ujrzeli jeźdźców parami wyłaniających się zza niewielkiego wzniesienia. Najpierw zobaczyli dwóch mężczyzn, potężnie zbudowanych, z długimi, czarnymi włosami i oblodzonymi brodami, otulonych szczelnie czarnymi szatami i futrami. Za nimi ukazali się podobnie ubrani ludzie, pierwszy był szczupły i całkowicie łysy, a drugi nosił jasne, sterczące do góry włosy i był odrobinkę wyższy od innych. Kolejnymi, których ujrzeli, był szczupły, wysoki mężczyzna z krótkimi włosami i kozią bródką, wyróżniający się nieco innymi szatami oraz drobna dziewczyna, z kręconymi, kruczoczarnymi włosami. Pochód zamykało trzech jeźdźców ubranych bliźniaczo podobnie do tych jadących na przedzie. W środku jechał stary człowiek z długimi siwymi włosami i brodą, całkowicie pokrytą lodem. Po jego lewej stronie podążał mężczyzna o czerwonej skórze i głowie najeżonej krótkimi rogami, a po prawej, równie dziwny osobnik, z zielonkawą skórą i białymi włosami spadającymi na ramiona. Wszyscy byli uzbrojeni w miecze, które już z daleka emanowały pięknem i doskonałością wykonania.

Kolumna powoli wjechała do wioski, a Elziach ujrzał, że jej mieszkańcy złączyli się z grupką dzieci i przyglądali przybyszom. Niektórzy mieli w dłoniach pałki, a myśliwi noże bądź łuki.

Dziewięciu jeźdźców zatrzymało się kilka metrów przed nimi, na ich czele stanął teraz mężczyzna, który wcześniej jechał obok dziewczyny, która natomiast nieznacznie zbliżyła się do Elziacha i jego kolegów. Dyskretnie się im przypatrywała.

– Dzień dobry! – Powiedział głośno przywódca małego oddziału. – Chociaż patrząc na temperaturę, to wcale nie taki dobry. Kto tu rządzi? Macie jakiegoś burmistrza?

Przed sporą już grupę mieszkańców wysunął się Makrah, najlepszy z myśliwych, pełniący dominującą rolę w tym małym społeczeństwie. Wysoki, bardzo umięśniony mężczyzna był odziany w skóry. Brodę miał zaplątaną w trzy warkoczyki, a jego długie, brązowe włosy wylewały się spod kaptura.

– Ja rządzę. Kim jesteś?

– Nikim. Z nikąd przybywam i bez celu jadę.

– Chciałbym znać imię człowieka, z którym przyszło mi rozmawiać.

– Możesz nazwać mnie Duchem.

– Dobrze. Ja jestem Makrah.

– Miło mi cię poznać. Tak jak i twoich przyjaźnie nastawionych znajomków. Możecie pochować broń, nie jesteśmy wam wrodzy, wręcz przeciwnie. – Makrah chwilę przypatrywał się przybyszowi, po czym skinął głową na swoich ludzi, a ci opuścili broń. – Jedziemy dalej na północ. Szukamy noclegu i chcielibyśmy uzupełnić zapasy. Szczodrze zapłacimy za pomoc.

– Oczywiście, udzielimy wam pomocy. Podróżni są naszymi przyjaciółmi. Musicie nam wybaczyć ostrożność. Niebezpieczeństw w tym miejscu nie brakuje.

– Rozumiem. Skoro o niebezpieczeństwach mowa, kilka kilometrów stąd natknęliśmy się na grupę kilkunastu ludzi. No mili to oni nie byli. Podejrzewam, że jacyś bandyci. W każdym razie już nie musicie się nimi martwić.

– Pamiętasz może, jak wyglądał ich przywódca?

– Twojej postury. W sumie podobny był. Wszyscy są tu dla mnie podobni. Miał dziwne oczy. Prawe zielone, a lewe niebieskie.

– Firther. Rozbiłeś jedną z najgroźniejszych band jakie tu grasują. Jesteśmy ci wdzięczni.

– Cudownie. Czy w ramach wdzięczności moglibyśmy zwiedzić gospodę? Jesteśmy głodni i zmęczeni.

– Oczywiście, chodźcie za mną. Przy karczmie jest też porządna stajnia.

– Pysznie. Prowadź.

Mieszkańcy wioski rozproszyli się, a jeźdźcy ruszyli za Makrahem, który skierował swe kroki ku budynkowi karczmy, który był jednym z największych w wiosce. Potężny, piętrowy dom z grubych bali stał w samym centrum osady.

Dopiero wtedy Elziach spostrzegł, że towarzyszka groźnie wyglądających przybyszów wpatruje się w niego z uśmiechem. Gdy spojrzał jej w oczy, miał wrażenie, że wirują różnymi kolorami oszołamiając go i hipnotyzując.

Przestraszył się już nie na żarty, gdy piękna dziewczyna sięgnęła do juków, wyciągnęła jakieś zawiniątko i rzuciła lekko w jego kierunku. Odruchowo złapał niewielki przedmiot, ona pośpiesznie dołączyła do swoich towarzyszy, a chłopiec pozostał na ulicy z tabliczką najprawdziwszej czekolady w dłoniach.

 

 

Makrah pozwolił nam używać całej karczmy, wedle uznania. Nie mieli innych gości. Na parterze mieściła się główna sala, której ściany były obwieszone bronią i skórami, którymi to wyłożona była także podłoga. Za barem była spiżarnia, a na piętrze kilka dobrej jakości pokoi do wynajęcia.

Rzuciłem tłustemu karczmarzowi pełną sakiewkę, a jego mina świadczyła o tym, że nigdy nie widział takiej ilości złota na raz. Szybko udostępnił nam pokoje, a gdy już się rozgrzaliśmy, zawołano nas na ucztę.

W głównej sali zestawiono stoły w jeden, zastawiono go jedzeniem, a ogień szybko zapłonął w ozdobnym kominku. Dosiedliśmy się do Makrah i kilku wojowników już pozbawieni tych wszystkich uciążliwych szat i futer, które w drodze tutaj pomogły nam nie zamarznąć. Kiedy już najedliśmy się do syta, a byliśmy bardzo głodni, Makrah rozpoczął rozmowę.

– Duchu, zaznaczyłeś wcześniej wyraźnie, że nie chcesz wyjawić mi celu waszej podróży, ale… przecież jesteśmy na tak dalekiej północy, że dalej nie ma już prawie nic.

– Jest Gulak. – Wtrącił jeden z jego żołnierzy, wpatrując się we mnie.

– A tak… – Kontynuował przywódca wioski. – Starożytne, magiczne więzienie. Za wiele o nim nie wiemy, nie zapuszczamy się tam.

– Nie, to nie tam jedziemy. Ciekawi nas zupełnie co innego.

– Ale nie powiesz nam co. Umiem to zrozumieć i uszanować. Jednak muszę Cię ostrzec, że tam jest bardzo niebezpiecznie. Roi się tam od wilków i niedźwiedzi. A dalej, już przy Morzu Północnym, występują też niedźwiedzie albinosy. O tych bestiach krąży tu wiele legend. Dość przerażających.

– Rozumiem. Dziękuję za rady, ale zwierzęta nam nie straszne. Kurczę, dobre to jedzenie tu macie, nie spodziewałem się tego po takim wygwizdowie. Z całym szacunkiem.

– Tak, wiemy gdzie mieszkamy. Cóż, wybór naszych przodków. Ale nie narzekamy, żyje się tu dobrze. Dość spokojnie, jeśli nie liczyć leśnych bestii i bandytów od czasu do czasu. Lecz ci już w większości nauczyli się, że jesteśmy wioską myśliwych, nie rolników, których można sobie bezkarnie najeżdżać.

– Radzicie sobie jak możecie. I w dodatku nie narzekacie. Wielu mogłoby się nauczyć od was takiego podejścia. Powiedz, czy to miejsce ma jakąś nazwę?

– Być może kiedyś miało. Teraz nikt jej nie pamięta.

– No tak. Zapomniana wioska, odizolowana od świata, za którą nie ma już nic. To przerażające. I piękne.

– A wy jedziecie do tego „niczego”.

– Ha ha… owszem. Taki los szaleńców.

– Duchu, to droga do piekła.

– Piekło mi nie straszne. Byłem w nim nie raz i nie raz z niego wróciłem. Tylko twoje piekło, najwyraźniej zamarzło, przyjacielu.

– W naszych legendach piekło jest zmrożone, nie płonące, jak w większości.

– Tak, to ciekawe… A teraz muszę cię prosić o wybaczenie, ale chcielibyśmy udać się na spoczynek. Chcemy wyruszyć rankiem, a jesteśmy już zmęczeni podróżą.

– Oczywiście. Zobaczymy się rano, gdybyście czegoś potrzebowali, karczmarz jest na wasze skinienie. Każę oporządzić wasze konie i zebrać dla was zapasy.

– Dziękuję ci bardzo za pomoc. Powiedz rano ile będą kosztować nas te przyjemności i nie żałuj sobie, pieniądze nie grają roli.

– Na tych ziemiach trzeba się wspierać, nie musicie płacić.

– Spodziewałem się takiej odpowiedzi, ale powiedz… co powstrzyma mnie przed podrzuceniem ci kilku sakiewek pod próg?

 

 

Zajęliśmy trzy dwuosobowe pokoje. Trzech Ścigaczy miało stale pełnić wartę, tak dla zasady. Im wystarczało kilka godzin snu na trzy dni. Nam niestety nie.

Kazałem karczmarzowi przynieść nam dwa dzbanki z winem, herbatę i jakieś przekąski. Adriet miała lubiła się czasem obudzić w środku nocy i zjeść kawałek sera, na przykład. Poprosiłem też o balię i gorącą wodę. Od tygodnia byliśmy w drodze, wszyscy mieli ochotę na kąpiel.

Gdy tylko karczmarz zostawił nam te wszystkie rzeczy, Adriet zrzuciła buty i bluzę. Zawahała się przy klamrze od spodni.

– Nie obrażę się jeśli się odwrócisz.

Obsesyjnie i ceremonialnie stanąłem twarzą do potężnej szafy. Poczułem mocny i wyraźny zapach sosny.

– No tak, żebym przypadkiem nie zobaczył twoich pleców. Mogę po prostu wyjść.

– Nie, wtedy nie mogłabym z tobą rozmawiać.

– Co tylko sobie zary… zażyczysz, wasza wysokość i mądrość i jasność i wspaniałość.

Usłyszałem cichy plusk i poczułem jak w głowę i plecy spadają mi gorące krople.

 

 

 

Meriadok, Hamervrein i Saamehor, siedzący w dolnej sali nad drewnianą planszą do gry, której nauczył ich Saamehor, spojrzeli po sobie znacząco, co było reakcją na chóralny śmiech, dobiegający z pokoju Skazy i Adriet.

– Pięć złotych monet, że nie zasną przed północą.

– Dziesięć, że rano będą narzekać na wczesną porę.

– Uspokójcie się i skupcie, już jedną grę tutaj mamy. Twój ruch, Mer. Uważaj na swojego smoka, bo go zaraz stracisz.

– Widzę, martw się o siebie.

Wtedy główne drzwi energicznie otworzyły się i do środka weszła para ludzi. Wyglądający podobnie do wszystkich myśliwych mężczyzna trzymał w ramionach malutkie dziecko owinięte w kilka koców. Ścigacze powoli wstali, kładąc ręce na rękojeściach mieczy.

– Panowie… – Odezwał się myśliwy. Jego żona stała obok niego w milczeniu. Ręce miała złożone, a wzrok wbity w podłogę.

– Czego szukacie? – Zapytał Saamehor i wbił wzrok w zatroskaną parę.

– Chcielibyśmy porozmawiać z Duchem.

– Nie możecie przyjść rano?

– Proszę, to ważne. – W jego głosie pobrzmiewała pewność siebie.

– No dobrze. – Oznajmił najstarszy Ścigacz po chwili wahania. – Chodźcie za mną. Chłopcy, zostańcie tutaj. I niech pan zamknie te przeklęte drzwi.

Po chwili stanęli przed drzwiami, zza których wciąż dochodziły śmiechy, teraz jednak nieco cichsze. Saamehor przewrócił oczami, w myślach przeklął swój los i zapukał trzykrotnie. Sekundę później otworzył Skaza, całkowicie ubrany, co nieco zdziwiło Ścigacza. Żeby się upewnić wetknął głowę do środka pokoju i zobaczył Adriet, siedzącą na krzyżaka na łóżku, machającą mu z rozbrajającym uśmiechem, jej także nie brakowało żadnej części garderoby. Saamehor kilka razy uderzył się otwartą dłonią w czoło.

– No o co chodzi? – Spytał się władca, przypatrując się dziwnie Ścigaczowi.

– Ci ludzie chcą z tobą porozmawiać. Ja wracam na dół, bo mi gnojki pionki poprzestawiają.

– Jasne. Witajcie, czego potrzebujecie?

– Panie… chcemy się zwrócić z niecodzienną prośbą…

– To już wiem. Inaczej nie przyszlibyście tutaj o takiej porze. Przejdź do rzeczy.

– Oczywiście. Jestem Natrib, a to moja żona Seleha. Jestem jednym z najważniejszych myśliwych.

– Poznaję cię. Jadłeś z nami kolację.

– Tak, panie. Widzisz, mamy czternaścioro dzieci. W tym pięć córek. Chłopcy się przydadzą, zostaną wyszkoleni i w przyszłości będą rządzić wioską. Czterej najstarsi już chodzą z nami na polowania. Ale w tym miejscu kobiety są niezbędne tylko do tego, byśmy mieli kolejnych synów. Szanujemy je i kochamy, ale na tym przeklętym odludziu…

– Rozumiem.

– Oto najmłodsza z naszych córek. Ma ledwie kilka miesięcy. Zgodnie z naszymi zwyczajami jeszcze nie otrzymała imienia. Chcemy, byś zabrał ją ze sobą. Wybraliśmy ją, bo inne są starsze i przeżyłyby mocniej rozstanie z nami.

– Że jak? Chcecie mi oddać waszą córkę? Dlaczego?

– Jak już mówiłem – Wypowiadanie tych słów wyraźnie sprawiało trud mężczyźnie, a oczy kobiety zaszkliły się delikatnie. – Nie potrzebujemy tu wielu kobiet. Nie pójdą na polowanie, a jeść muszą. Brutalna prawda.

– Widzisz tę dziewczynę na łóżku? W pojedynkę poradziłaby sobie z całą waszą wioską. Kobiety też mogą walczyć.

– Być może, ale nasza kultura…

– W takim razie to głupia kultura. Ale rozumiem Cię. Tutaj dziecko będzie stanowić problem, a dla niej także życie tu nie będzie łatwe i przyjemne. Masz nadzieję, że zabiorę dziewczynkę, wyszkolę ją, wykształcę i będzie żyła jak bogini, a najlepiej jak za kilka lat powróci do rodziny i wyciągnie was z tego miejsca.

Mężczyzna z poważną miną skinął głową. Skaza wpatrywał się w niego kilkanaście sekund, a tamten nie zniósł jego spojrzenia i wbił wzrok w podłogę.

– Jedno pytanie, skąd pewność, że jestem w stanie zapewnić twojej córce te wszystkie wspaniałości?

– Nosicie piękną broń. Wasze konie są warte więcej niż cała nasza wioska. Rzucasz sakiewkami ze złotem na wszystkie strony. A Duch… słyszałem już to imię. Dawno temu kazał się tak nazywać ktoś niezwykle potężny. Dziś przezywa się inaczej. Skaza. Twoja sława cię wyprzedza, panie.

Władca jeszcze mocniej spiorunował go wzrokiem i wydawało się, że wybuchnie gniewem. Jednak po chwili odezwał się całkowicie spokojnym głosem.

– Na pewno nie wezmę jej teraz. Jedziemy na północ. To nie jest miejsce dla dziecka, a ja nie zamierzam pozwolić, żeby moje myśli zaprzątała mała dziewczynka. Ale musimy tędy wracać, innej drogi nie ma.

– Wtedy ją weźmiesz?

– Zastanowię się. Być może.

– Dziękuję. – Natrib wyciągnął potężną dłoń w kierunku Skazy. Król uścisnął ją mocno.

– Nie dziękuj jeszcze. A teraz wybaczcie, ale chcielibyśmy odpocząć.

– Oczywiście. Wybacz, że zaprzątnęliśmy twój czas. Dobrej nocy.

– Nawzajem. Uważajcie na siebie.

 

 

Obudziłem się, gdy jeszcze było ciemno. Ale zazwyczaj nawet w nocy widzę lepiej niż zwykli ludzie, a tym razem… no cóż, widzę, że nie widzę, a w dodatku coś miażdży mi żebro. Ponieważ nie była to pierwsza taka sytuacja, szybko zorientowałem się, że to nie coś, a ktoś. Ktoś, kto szybko został delikatnie usunięty z mojego żebra i pozostawiony samemu sobie w łóżku, gdy ja wstałem by się ubrać. Swoją drogą to niesamowite, że po dziesięciu godzinach snu jestem pół żywy, a po czterech pełen energii.

– Kwiatki nie rosną na wierzbach. – Odezwał się cichy głosik za moimi plecami.

– Słucham?

– Kwiatki. Różowy słoń. Mieszczuch.

– Śpisz jeszcze, prawda?

– Anioł i wilk.

– Tak, śpisz. W całym swym miłosierdziu pozwolę ci jeszcze pospać, a potem w całej swej złośliwości cię obudzę. Ale na razie śpij.

Ubrałem się. Sprawdziłem czy Ścigacze jeszcze śpią. Oczywiście okazało się, że już właściwie gotowi do drogi. Kazałem im poczekać jeszcze chwilę i wróciłem na górę, do naszego pokoju.

– No dobra, koniec tego dobrego. Wstawaj.

– Pięć minut. Proszę. – Powiedziała Adriet i zakopała się pod kołdrą i poduszkami tak, że widoczna była tylko burza włosów wylewająca się spod pościeli.

– Czekają na ciebie. Wstawaj.

– Kurwa… to znaczy kurczę, jeszcze ciemno…

– Rozjaśni się jak wypełzniesz spod kołdry. No już, ruchy.

– No dobrze, dobrze… co tylko każesz, mój panie.

– Takie podejście mi się podoba. Przyjdź na dół, gdy się wyszykujesz.

Zostawiłem ją samą, gdy tylko upewniłem się, że przynajmniej usiadła na posłaniu. Na dole zastałem Makraha.

– Życzę wam powodzenia. Cokolwiek planujecie zrobić.

– Dziękuję. Powodzenie zawsze się przyda. Jeśli nie będziemy tędy wracać w przeciągu tygodnia, możecie uznać nas za martwych i wybrać się po nasze rzeczy. Są warte tyle, że moglibyście się stąd wyrwać.

– Kusząca propozycja, ale gdybyśmy chcieli stąd odejść, to zrobilibyśmy to już dawno temu. Lepiej, żebyście nie umierali.

– Słusznie. W takim razie, do zobaczenia, przyjacielu.

– Mam nadzieję, że niedługo się zobaczymy. Bywajcie z zdrowiu!

 

Adriet wkrótce do nas dołączyła i jak najszybciej wyruszyliśmy w drogę, pozostawiając za sobą budzącą się do życia wioskę. Jechaliśmy zaśnieżoną, od dawna nie używaną drogą, nie szczędząc koni. Koło południa przystanęliśmy na krótki posiłek. Miałem straszną ochotę na chleb, więc wrąbałem cały bochenek. Nie wiem dlaczego.

Ruszyliśmy dalej i w milczeniu pędziliśmy jak najszybciej się dało chcąc przebyć dziś jak najwięcej drogi. W końcu jednak słońce zniknęło za drzewami, a my wyciągając ostatnie metry, zaczęliśmy rozglądać się za miejscem na obóz.

Na nasze szczęście po chwili wjechaliśmy na sporą polanę, która jednocześnie stanowiła rozdroże. W miejscu gdzie droga się rozwidlała stał drewniany znak. Drewno już trochę zbutwiało, ale nie było tu nikogo kto mógłby go zniszczyć, więc mimo tego, że stoi tu już pewnie długi czas, można było odczytać, co mówi. Pod namalowaną białą farbą strzałką wskazującą prawą odnogę drogi widniał napis „Gulak. Płatne przy śmierci.”.

Gdy odwróciłem się od znaku, którego odśnieżenie zajęło mi kilka sekund, zobaczyłem, że na środku polanki już ułożono stos pod ognisko. Usłyszałem także dyskusję na temat czy rozsądnie jest rozkładać się na noc w miejscu, gdzie będziemy tak doskonale widoczni.

– Uważam, że lepiej byłoby wejść w głąb lasu.

– Bzdura.

– Ciężej nas tam będzie zauważyć.

– A kto będzie cię tu wypatrywał? Za dużo ludzi tutaj nie ma.

– Wilki. Wioskowi mówili o niedźwiedziach.

– Owszem. I to właśnie my ich nie zobaczymy w lesie, a tutaj będziemy mieli więcej czasu na reakcję. O ile w ogóle odważą się zbliżyć do ognia.

– Tak, byłoby tak, gdybyśmy byli zwykłymi ludźmi i gdybyśmy nocą byli totalnie ślepi. Na szczęście nie jesteśmy. Poza tym szukamy miejsca, bądź co bądź, magicznego. Kto wie co jeszcze nas tu czeka?

– Dość. – Przerwałem rozmowę. – Zostajemy tutaj. I tu i w lesie jest tak samo niebezpiecznie, więc nie ma znaczenia gdzie się rozłożymy, jeśli coś ma nas dopaść, to i tak to zrobi. A tutaj przynajmniej mamy ładny widok na niebo. Patrzcie, jaki śliczny księżyc.

Ścigacze kilka sekund patrzyli się na mnie, po czym jednocześnie przyznali mi rację i zaczęli wyciągać z juków koce i pożywienie. Spojrzałem na Adriet, która dotychczas milczała. Kucnęła sobie przy stosie drewna i bawiła się kilkoma iskierkami krążącymi wokół jej prawej dłoni. Spojrzała na mnie pytająco.

– Śmiało. Tylko się nie oparz.

Przyłożyła dłoń do drewna i uwolniła iskry, które przebiegły ostatni raz po jej skórze i z opuszków palców ześlizgnęły się na gałęzie. Kilka chwil później mieliśmy całkiem porządne ognisko.

Rozsiedliśmy się dookoła, obłożeni kocami i futrami przystąpiliśmy do prowizorycznej kolacji. Jedliśmy głównie chleb i mięso, zapijając winem i wodą. Każdy co jakiś czas pociągał z manierki łyk gorzały na rozgrzanie.

– Tak się zastanawiam… – Zaczął Rinedun, który zazwyczaj nie był zbyt rozmowny.

– Tak?

– Skoro jesteśmy tacy potężni, to czemu nie możemy się ogrzać jakimś zaklęciem czy coś…

– A znasz jakieś odpowiednie?

– No nie… ale może ktoś zna.

– No właśnie w tym problem. – Zaczął mu tłumaczyć Saamehor, a gdy mówili para buchała im z ust. – Możemy sobie pierdyknąć tutaj ognisko, zacząć rzucać ogniem na prawo i lewo, ale czy to nas ogrzeje?

– Wątpię. Miałem na myśli coś innego…

– Wiem. Jedyne co możemy zrobić w tej sprawie, to podnieść trochę odporność na zimno i wewnętrznie rozgrzać organizmy, co najprawdopodobniej każdy już dawno zrobił. Ale nie możemy całkowicie zlikwidować mrozu.

– No tak. Jak bardzo pomaga nam to wewnętrzne ogrzewanie? Przyznaję, zrobiłem to, ale wielkiej różnicy nie poczułem.

– Jakieś siedem stopni.

– Czyli… – Wtrącił Meriadok pomiędzy dwoma kęsami chleba. – … nadal odczuwamy jakby było gdzieś… minus miliard.

– Nie narzekajcie, nie jest aż tak tragicznie. – Powiedziałem. – Dobrze, że chociaż wiatru nie ma. – Wtedy właśnie w moim kierunku pomknął potężny podmuch wiatru o obsypał mnie całego śniegiem. – Który to? Bo wiem gdzie mieszkacie!

Wszyscy zgodnie zanieśli się cichym śmiechem, Ścigacze unieśli dłonie w geście oznajmującym ich niewinność. Jedynie Adriet uśmiechnęła się do mnie uroczo, najwyraźniej bardzo z siebie zadowolona. Ja też byłem zadowolony. Kiedyś taka prosta sztuczka wymagała od niej dużego skupienia, a teraz zrobiła to wręcz odruchowo. Jasne, mogłem jej oddać. Ale mogłem też tego nie robić, co było dla mnie wystarczającym powodem, by się nie odciąć.

– No cóż, musimy sobie pocierpieć. – Najstarszy Ścigacz otarł wąsy z wina. – Skaza, wiesz już gdzie musimy jutro jechać?

– Tak. Ta lewa droga będzie w porządku, choć po pewnym czasie będziemy musieli z niej zboczyć.

– Wyczuwasz to?

– Mhm. Przyciąga mnie. Was też, tylko pewnie trochę słabiej. Ale gdybyście mieli instynktownie wybrać kierunek, dzięki podświadomości zrobilibyście to dobrze.

– Jaki macie stosunek do naleśników? – Spytała spokojnie Adriet, wpatrzona w ziemię, rysowała coś palcem na śniegu. – Patrzcie, oto słonko. – Szybko podniosła głowę i złapała się za usta. – Przepraszam…

– Nic się… nie stało… – Wymamrotał któryś ze Ścigaczy, a wszyscy wpatrywali się w nią ze zdumieniem.

Niedługo potem skończyliśmy jeść i powłaziliśmy do swoich posłań. Trzech Ścigaczy jak zwykle zostało na straży. Śpiwory były co prawda jednoosobowe, ale to nie stanowiło problemu dla Adriet, która momentalnie zmieściła się obok mnie.

Ostatnim co widziałem przed odpłynięciem do krainy snu były gwiazdy i księżyc w pełni, częściowo zasłonięty przez kilka kosmyków kręconych włosów.

 

Gdzieś w dole, dość daleko… procesja. Trumna. Pogrzeb.

Mój. Moje, wcale nie martwe ciało leży w trumnie, a duch unosi się gdzieś wysoko, w towarzystwie chmur. Ale oni tego nie wiedzą. Zakopią śpiącego, a gdy się obudzę, sześć stóp pod ziemią, jedyne co po sobie pozostawię to wieko trumny, podrapane od środka.

Duch nie może ostrzec.

Muszę krzyczeć, ale nie mam ust.

Otwórzcie. Nie zakopujcie.

Proszę.

 

Zmusiliśmy się do wyruszenia z samego ranka, choć wyjątkowo nie mieliśmy jakichś strasznych problemów z obudzeniem się. Może dlatego, że od ziemi biło koszmarne zimno, przebijając się nawet przez te sterty futer i koców, więc aż chciało się usiąść w siodle zamiast na ziemi.

Tym razem kazałem jechać spokojniej. Wiedziałem, że przejedziemy tylko około piętnastu kilometrów, po czym jeszcze w dzień rozbijemy obóz. Inaczej do naszego celu trafilibyśmy pod wieczór, a ja nie mam zamiaru przebywać tam gdy jest ciemno i gorzej widzimy.

Obejrzałem się na Adriet, jechała w skupieniu, wpatrzona w ziemię po swojej prawej stronie.

Dobrze znam tę minę, która świadczy o ogólnym zamyśleniu. Bardzo często siadamy razem, zresztą nie tylko z nią i prowadzimy głębsze, filozoficzne rozmowy. Na różne tematy. To jest bardzo ważne, że możemy ze sobą porozmawiać w ten sposób i każde z nas jest na tyle mądre, by móc wyciągać własne wnioski, proponować rozwiązania i kształtować swoje zdanie. Myślę, że moje przekonania mają na Wróżki duży wpływ, tak samo jak ich, mają na mnie.

Chwilkę później poczułem jak jej udo obija się o moje, a jej oczy wpatrują się we mnie, płonie zaś w nich ten niesamowity blask, który od czasu do czasu lubił się tam pojawić.

– Zabiłeś tego człowieka.

– Zabiłem wielu ludzi.

– Tego pięć dni temu, na drodze.

– Groził ci bronią.

– Nic by mi zrobił. Był zdesperowany, chciał za wszelką cenę zdobyć pieniądze, ale zbytnio się bał, by naprawdę zrobić mi krzywdę.

– Wiem, też to czułem. Ale z drugiej strony strach mógł wziąć górę i w związku z tym mógł zrobić coś głupiego.

– Być może. Jednak mogłeś rzucić mu tę sakiewkę. Darować mu życie i uczynić je łatwiejszym.

– Najprawdopodobniej bym tak zrobił, gdyby groził mi. Ale groził tobie.

– Mógł mieć żonę, dzieci. Może zrobił to dla nich.

– Na takim odludziu? Wtedy siedziałby w wiosce, gdzie żyłby w spokoju. To raczej był jakiś bandyta, który został wywalony ze swojej grupy. Mało prawdopodobne, by miał tutaj rodzinę.

– Jednak możliwe.

– Tak, możliwe.

– Ale i tak go zabiłeś.

– Zabiłem. Nawet jeśli wyjaśnimy sobie przyczyny jego działania, to nic nie zmieni. W moim systemie wartości, z tego co uczynił, nic go nie wytłumaczy. Czy w związku z tym poczułaś do mnie obrzydzenie lub coś w tym rodzaju?

– Nie, ale nie wiem czy to poprawne moralnie.

– Dobro i zło jest względne.

Milczała chwilę zastanawiając się nad tym co powiedziałem, delektując się tymi słowami, które dały jej poczucie zbliżającego się odkrycia kolejnej rzeczy, która pozwoli nam obojgu uporządkować samych siebie.

– Wytłumacz mi.

– Żył kiedyś pewien filozof, który określił moralność w idealny dla mnie sposób. Miejmy nadzieję, że tobie też się spodoba.

– Jestem pewna.

– No więc ów filozof, wyznaczył dwa typy moralności. Pierwszy nazwał niewolniczym, który to rozpoznawał zło i dobro w odwieczny, metafizyczny, konkretny sposób. Rozumiesz, złem jest demon, morderca i heretyk. Dobrem jest człowiek pomagający innym, pokój i wolność. I tak dalej.

– Rozumiem.

– Drugim typem, jest moralność panów, którzy dobro widzą w tym, co ich wzmacnia, co prowadzi do zwiększenia ich siły, do zaspokojenia pragnień, zaś zło w tym co ich osłabia, co czyni ich wolę wątlejszą.

– Rozumiem. Stosujesz drugi typ. Jesteś panem.

– Nie do końca. W tym wypadku faktycznie posłużyłem się moralnością panów. Ale nasz filozof, o którym mówimy, stwierdził, że nie da się skrajnie stosować tylko jednej moralności. Gdy jednego z naszych niewolników ogarnie panika, będzie się liczyło dla niego tylko własne ja, więc zastosuje myślenie panów, choć całe swe życie widział jasno wyznaczone dobro i zło. Zaś nawet ktoś kierujący się zdecydowanie moralnością panów zdaje sobie sprawę z istnienia wartości niewolniczych, po prostu nie uznaje ich za odpowiednie dla siebie, nie kieruje się nimi. Ale wie, że są, co sprawia, że nie jest całkowicie panem.

– Czyli nie ma pełnego pana i nie ma pełnego niewolnika.

– Dokładnie, co nie znaczy wcale, że w ogóle nie ma panów i niewolników.

– Tobie bliżej do pana.

– Hmm… tak. Myślę, że gdzieś w trzech z czterech części jestem panem.

– A ja?

– Chyba ty to wiesz najlepiej. Ale jak na mój gust gdzieś w połowie.

Milczała kilkanaście minut, wyraźnie układała to sobie w głowie.

– Dziękuję. To faktycznie… doskonałe wytłumaczenie. Czy ten filozof stworzył jeszcze coś ciekawego?

– Wiele rzeczy. Poczekajmy z kolejną jakiś czas. Musisz w pełni zaakceptować tę, by zrozumieć następną. A to wymaga czasu.

– Skoro tak mówisz.

 

Ja naprawdę potrafię zrozumieć, że życie jest ciężkie, pełne przeszkód i czyhających zasadzek. Ale to już przesada.

Jadę sobie spokojnie, patrząc się na koński kark, a tu nagle widzę czarną rękawiczkę i kulę śniegu. Potem nie widzę nic, bo odruchowo zamykam oczy, ale czuję jak dostaję prosto w ryj tą pigułą.

– Oj, jesteś niedobra…

– Śnieg cię kocha. – Ewidentne rozbawienie emanuje z jej głosu.

– Właśnie widzę. Ależ ty jesteś złośliwa.

– Nie prawda. No może czasem. Ty też.

– Ale nie wobec ciebie. A przynajmniej się staram.

– Ja też się staram. To nie moja wina, że nie zawsze mi wychodzi.

– A czyja?

Tym razem zdążyłem zasłonić się przed kolejną kulą lecącą mi prosto w twarz, zaraz potem usłyszałem bezczelny, dziecięcy śmiech. Co za złośnica.

 

Koniec dzisiejszej drogi zarządziłem niedługo po południu. Było już ciemno, bo tutaj słońce wschodziło jedynie na kilka godzin. Obóz, tak jak poprzedniego dnia, został rozbity momentalnie i znów usiedliśmy w kółku jedząc i rozmawiając. W pewnym momencie Meriadok uniósł otwartą dłoń i przerwał rozmowę.

– Czujecie?

– Dużo czujemy. Zimno. Oprócz tego zimno i trochę zimna.

– Mam wrażenie, jakby ktoś nas obserwował.

Przymknąłem oczy i rozesłałem myśli dookoła nas. Faktycznie, wyczułem to o czym mówił Meriadok. Zdałem sobie też sprawę z tego, że czułem to już wcześniej, tylko dużo słabsze, przez co nie mogłem zdefiniować tego poczucia.

– Mer ma rację. – Powiedziałem. – Ktoś nas obserwuje, już od kilku dni. Nie rozglądajcie się, nie stoi nigdzie między drzewami. Ale wie, że nadchodzimy. To znaczy, że nie wejdziemy sobie ot tak i nie wyniesiemy Róży Północy.

– Skoro w chwili obecnej nic nam nie grozi, to może ktoś mi do diabła wreszcie wytłumaczy czym jest ta Róża? – W głosie Adriet pobrzmiewała lekka frustracja, bo któryś już raz zadawała to pytanie.

– No dobrze. Czas najwyższy. Saamehor, wyjaśnij jej.

– No tak, zawsze najtrudniejsze sprawy mi się dostają… dobrze księżniczko, spróbuję ci wytłumaczyć czym jest Róża Północy, z powodu której się tutaj znaleźliśmy. Otóż… tak po prawdzie to krąży wiele legend co do tego czym właściwie jest Róża. Jedni mówią, że to broń, drudzy że kryształ, a trzeci że czajnik, kwiat albo inna pierdoła. Osobiście skłaniam się do wersji z kryształem, bądź kamieniem. Jednak czym by Róża nie była, jest potężnym magicznym artefaktem, który według podań ma naprawdę wiele, różnych możliwości. Jednakże dla nas znaczenie fakt iż Róża ma możliwość… potwierdzenia faktu iż osoba która jej dotknie, może wypełnić Nashtar. Róża ma to ukazać, jakkolwiek ma zamiar to zrobić…

– Nashtar. Ta przepowiednia Skazy.

– I wszystkich jego poprzedników.

– O których nic nie wiadomo.

– Prawie nic. – Wtrąciłem. – Wiadomo, że byli. I że poprzednim był mój dziadek, Łupieżca. Ale to było totalnie inne królestwo. Wszystko było inne.

– Wróćmy do Róży. – Adriet wyraźnie się zaciekawiła. – Chcesz ją zdobyć, żeby sprawdzić… czy faktycznie jesteśmy Wróżkami?

– Nie. Wiem to doskonale. Chcę tylko sprawdzić, czy Nashtar jest czymś rzeczywistym, czy tylko legendą i prostym odkryciem psychologicznym nazwanym tym słowem tylko dlatego, że dotyczy mojego rodu. Osobiście czuję się tak, jakby ta przepowiednia dawno się wypełniła, ale muszę wiedzieć, czy Nashtar ma znaczenie mistyczne, czy jest powiązany z jakimś zaklęciem, rytuałem. I czy to wszystko działo się też w przypadku poprzednich władców. Jeżeli znajdziemy Różę, jeżeli okaże się, że faktycznie istnieje… i jeśli w jakiś sposób uaktywni się kiedy jej dotkniecie… którakolwiek z was… to będzie znaczyć…

– Że Nashtar jest prawdziwy. Rozumiem. Tak… to ma sens. Ale chcesz mi powiedzieć, że Róża leży tu sobie tak od początku panowania waszego rodu… a już czasy twojego dziadka zalicza się do historii starożytnej, pomijając już fakt, że nikt nie wie jak długo ty panujesz… i że nikt tu po nią nie przyszedł?

– Podejrzewam, że żaden z moich poprzedników jej nie znalazł. – Specjalnie ignoruję zawarte między wierszami pytanie o mój wiek. – Albo nawet o niej nie wiedzieli. A zwykli poszukiwacze skarbów, podążający za legendą najpewniej zostali jakoś zatrzymani. Zresztą wątpię, żeby zdawali sobie sprawę z tego, czym naprawdę jest Róża. Dla nich to tylko kolejny artefakt. Wiedza o Nashtar nie jest zbyt powszechna, jedynie nasz ród o niej wie. No i oczywiście ci, którym powiemy.

– Jasne. Jakieś pomysły co może spróbować nas zatrzymać?

– Na pewno nic, czego nie moglibyśmy zabić.

 

 

Nazywam się Adriet Gresit.

Pozornie wdałam się w nieskomplikowaną grę w karty ze Ścigaczami, którzy mieli dziś pełnić wartę. W rzeczywistości moją uwagę przykuwało to, czy Skaza zasnął. Obiecałam mu, że za chwilę się położę. Nie kłamałam oczywiście, miałam zamiar to zrobić jak tylko poznam odpowiedź na moje pytanie.

Odłączyłam się od gry i podeszłam do Saamehora, który stał kawałek dalej na drodze, wpatrując się w ciemność zlewającą się z bielą zaśnieżonego traktu.

– Słucham dziecko.

– Ile on ma lat?

– No tak, mogłem się domyśleć. Bardzo cię to ciekawi, ale to trudna sprawa.

– Nie odpuszczę ci. Nie tym razem.

– Dobrze więc, powiem ci, ale obiecaj, że nie wrócisz do tego tematu.

– Obiecuję.

– Eh… w takim razie… są trzy wersje co do wieku Skazy. Powiedz, na ile ci wygląda?

– Dwadzieścia trzy. Dokładnie tyle ile nieznanym osobom mówi, że ma.

– Tak, to pierwsza z wersji. Druga mówi o dwóch tysiącach siedmiu latach. Trzecia zaś, że żyje od zawsze.

– Która jest prawdziwa? – Nie miałam już siły na rozgadywanie się. Chciałam tylko wiedzieć.

– Wszystkie. Dwadzieścia trzy lata temu utworzył… to miejsce, w którym mieszkacie. Całą tą gigantyczną przestrzeń zawieszoną gdzieś między wymiarami. Wtedy nazywaliśmy ją Drugą Stroną. Teraz jakoś nazwa ta wyszła z użycia. Wtedy jakby narodził się ponownie.

– Pamiętasz te czasy?

– Owszem. Czy ja wyglądam na młodzika? Poza tym ja też jestem starszy niż wyglądam. Druga wersja… ta z ponad dwoma tysiącami. Otóż wtedy to Skaza pierwszy raz pokazał się w formie materialnej i zaczął przejmować królestwo od swojego dziadka, który powoli wprowadzał go w tajniki bycia kolejny potomkiem ich rodu.

– Kiedy zginął Łupieżca?

– A kto ci powiedział, że zginął?

– Czyli dalej żyje?

– To w tym momencie nieważne. Trzecia zaś wersja także jest prawdziwa, gdyż… on żyje od zawsze, tylko pozostawał w formie niematerialnej. Każdy z tych trzech osobników jest jednak zupełnie inną osobą.

– No i teraz mi się narobiło masę pytań… o ten ród… i o to wszystko.

– Nie zaprzątaj sobie tym głowy, drogie dziecko. Nikt sobie nie zaprząta. To bez znaczenia. Kiedyś na pewno sama wszystko pojmiesz.

– Racja. Postaram się o tym nie myśleć. Ale czemu on nie chce o tym mówić?

– Być może sam nie rozumie. Dlatego też wszyscy powinniśmy przestać się tym zajmować. Choć to trudne.

Wróciłam do ogniska, wcisnęłam się do śpiwora obok Skazy. Położyłam mu dłoń na szyi, głowę położyłam na piersi i postanowiłam oczyścić umysł z myśli o rodzie władców. Tak jak robią to wszyscy inni.

 

 

 

Kolejny poranek nie różnił się zbytnio od innych. Mróz szczypał skórę, a światło słoneczne odbijające się od śniegu raziło po oczach. Tym razem jednak byliśmy już całkiem blisko celu.

Zupełnie bez przeszkód przejechaliśmy traktem jakieś dwa kilometry. Potem skręciliśmy w lewo i dalej ruszyliśmy ścieżką, która właściwie była widoczna tylko jako szersza, ciągła przerwa między drzewami, doszczętnie zasypana śniegiem. Koniom co prawda szło się ciężej, ale jak na potężne, wojskowe wierzchowce przystało, bez większych problemów poradziły sobie z wysokim śniegiem.

Już z daleka zauważyliśmy, że kilkaset metrów przed nami drzewa znacznie się przerzedziły. Kilkanaście minut później stanęliśmy na skraju sporej polany. Na samym jej środku zobaczyliśmy imponującą budowlę, zdaję się iż była to jakiegoś rodzaju świątynia. Nie lubię świątyń.

Całość była zbudowana z ogromnych, szarych kamieni pokrytych szronem i śniegiem. Do środka prowadziły wielostopniowe schody, kończące się pod otwartymi wrotami, zza których wylewała się wręcz namacalna ciemność. Po obu stronach schodów znajdowały się monumentalne kolumny na potężnych piedestałach i z ozdobnymi głowicami. Na trójkątnym portalu nad drzwiami dostrzegliśmy niewyraźny, niezdatny do rozpoznania znak. Całość zwieńczona była spadzistym dachem, z którego krawędzi zwisały długie sople, wyglądające jak kły bestii, która tylko czeka na to, żebyśmy weszli do jej paszczy.

Spojrzeliśmy po sobie, zostawiliśmy konie przy drzewach i bez słowa, powoli i ostrożnie ruszyliśmy w kierunku budowli.

 

 

Patrząc czysto logicznie… jeśli weźmiemy oświetlone pomieszczenie, to światło będzie się z niego wylewać na zewnątrz, gdzie w domyśle jest ciemno. Jeśli zaś w środku będzie ciemno, a dookoła jasno, to światło będzie wdzierać się do naszego pokoju.

Tutaj zaś było dokładnie na odwrót. Na dworze zaczynało się ściemniać, ale ze świątyni wręcz wylewał się mrok nocy.

Miejsce to miało też inną, niezbyt miłą dla nas właściwość. Wyczułem to pierwszy, gdy znajdowaliśmy się mniej więcej w połowie schodów. Inni także tego doświadczyli w większym bądź mniejszym stopniu.

– Studnia magiczna. – Powiedziałem.

– Jaka studnia? – Spytała Adriet.

– Studnia magiczna. Nie będziemy mogli używać magii. Nie poczułaś się trochę… odsłonięta?

– No… faktycznie.

– Właśnie.

– Ale o ile dobrze pamiętam posiadasz jakiś rodzaj… wrodzonej… mocy.

– Owszem. Ty i Ścigacze też. Ale to niewiele zmieni, nie będziemy mogli użyć żadnego zaklęcia. Zresztą nie tylko my. Tutaj nikt nie może.

– To tyle, jeśli chodzi o dostrajanie wzroku do ciemności. – Stwierdził Meriadok.

– Owszem. Wyciągnijcie pochodnie.

 

 

 

 

 

 

Dwójkami, każdy z pochodnią w lewej ręce i mieczem w prawej, zanurzyliśmy się w gęstą, niemal namacalną ciemność, po czym odczekaliśmy chwilę, by oczy chodź trochę przywykły do mroku. Potem powoli i ostrożnie ruszyliśmy dalej. Dookoła nie było prawie nic widać. Od razu zwróciłem uwagę na fakt iż tutaj jest co najmniej ciepło, tym bardziej w takiej warstwie ubrań, co dość mocno kontrastowało z temperaturą na zewnątrz.

Nagle ujrzeliśmy, że wokół nas od ziemi odrywają się kule wielkości zaciśniętej dłoni i leniwie unoszą ku sklepieniu. Po przebyciu jakichś trzech metrów każda z nich zaczęła rozpalać się jasnym, białym światłem. Na oko było ich ze trzydzieści. Po kilku chwilach cała świątynia rozświetliła się. Zdecydowanie się tego nie spodziewaliśmy.

Wtedy mogliśmy ujrzeć wnętrze świątyni w całej jego okazałości. Składało się ono z trzech naw, jednak boczne, oddzielone bogato zdobionym w motywy roślinne kolumnami, były bardzo małe. Od razu w oczy rzuciło się kilkanaście szkieletów leżących głównie w bocznych nawach. Na suficie, znajdującym się około dziesięciu metrów ponad nami. wymalowano różne sceny, odniosłem wrażenie iż przedstawiają ludzi zawierających pakty z diabłem. Natomiast środkowa, największa nawa prowadziła do podwyższenia, znajdującego się na końcu świątyni. Przypominało ono ołtarz, jednak jedynymi przedmiotami, które się tam znajdowały był niewielki stolik i dwa fotele oraz kilka mniejszych rzeczy stojących na stole, było jednak za daleko, żebym rozpoznał co to.

Doskonale za to rozpoznałem ostatnią rzecz, która wisiała na ścianie znajdującej się za ołtarzem, oprawiona w złotą obręcz. Wściekle czerwony, podłużny kryształ, długi na jakieś dziesięć cali i szeroki na dwie. Róża Północy. Nie tylko ja ją zauważyłem.

– A więc jednak kryształ. Miałem rację. – Wyszeptał Saamehor ostrożnie, jakby nie chciał głośnym słowem sprowadzić na nas jakiejś lawiny.

Ponownie ruszyliśmy naprzód, lecz za chwilę jednocześnie obejrzeliśmy się ku drzwiom, skąd usłyszeliśmy dziwny, organiczny dźwięk. Ujrzeliśmy zaś wysokiego, szczupłego mężczyznę, z długimi, prostymi, czarnymi włosami, ubranego w elegancki garnitur. Wykonywał on owalne ruchy dłońmi, a drzwi zarastały czymś w rodzaju błony, która miała kolor krwi. Kiedy po kilku sekundach błona całkowicie przesłoniła wyjście, mężczyzna energicznym krokiem ruszył ku jednej z bocznych naw i zniknął wśród kolumn.

– Koło! – Krzyknąłem. – Idziemy do Róży!

Adriet nawet nie zdążyła zareagować, gdy w ośmiu utworzyliśmy wokół niej okrąg, z wyciągniętymi przed siebie mieczami i uniesionymi pochodniami. Przewróciła tylko oczami i cały czas znajdując się wewnątrz koła, wraz z nami ruszyła w kierunku ołtarza.

Pozostało nam do przebycia jakieś dziesięć metrów, gdy widziany wcześniej mężczyzna wyłonił się z naszej prawej strony, usiadł na jednym z krzeseł postawionych przy stole i zapalił papierosa.

Widząc, że w tej chwili nie wygląda zbyt groźnie i nie ma zamiaru nas atakować, przynajmniej na razie, nieco rozluźniliśmy formację. Mogłem się teraz lepiej przyjrzeć dziwnemu osobnikowi. Miał ostre, wyraźne rysy twarzy, stercząca, ciemną bródkę, długie, cienkie palce i bladą skórę, a jego oczy były całkowicie białe. Garnitur był nienagannie ułożony i wyprasowany, a włosy delikatnie opływały mu ramiona, sięgając mniej więcej do piersi. Mogłem także dostrzec, że przedmiotami ustawionymi na stole są dwie przezroczyste szklanki, szachownica z pionkami do gry ustawionymi obok niej, rozpalony, sześcioramienny świecznik oraz metalowy pojemnik na papierosy.

– Dzień dobry! – Jego głos był dziwny, zimny, jakby z kamienia, suchy. Skupił wzrok na mnie, a podczas mówienia mocno gestykulował, jakby brał udział w przedstawieniu. – Wyczuwam w tobie największą moc, więc podejrzewam, iż ty tutaj rządzisz.

– Można tak powiedzieć.

– Cudnie. Zapraszam, usiądź naprzeciwko mnie. Pozostałych proszę o wybaczenie, nie mam więcej krzeseł. Możecie usiąść na podłodze, choć może być odrobinę chłodna…

– Postoją. – Powiedziałem i usiadłem na wolnym dotychczas fotelu, cały czas mając się na baczności. Sytuacja była co najmniej dziwna. – Muszę przyznać, że jestem niezwykle ciekaw tego, kim jesteś…

– Och, to zrozumiałe. Nazywam się Razjel i strzegę Róży Północy. Po prawdzie, to siedzę tu już całą wieczność i raczej rzadko mam gości, dlatego bardzo się cieszę, że mnie odwiedziliście. Papierosa? Coś do picia? Poczułbym się urażony, gdybyś odmówił. I nie obawiaj się, nie są zatrute.

Miałem zamiar pewien czas pograć w jego grę, bo był przekonany, że jesteśmy tylko kukiełkami, a on trzyma sznurki. Mylił się, ale na razie nie potrzebowałem wyprowadzać go z błędu. Spojrzałem na Adriet pytająco, a ona wzruszyła ramionami. Jej oczy bez specjalnej aprobaty mówiły „Skoro musisz…”

– Tak, poproszę. – Razjel nalał mi ze stojącej pod stołem karafki jasnoczerwonego płynu i podał odpalonego od świeczki papierosa.

– Umiesz grać w szachy?

– Owszem.

– Zagrajmy więc. Będzie weselej, jeśli się o coś założymy… powiedzmy… jeśli wygram, oddacie mi swoje dusze, zaś jeśli przegram, pozwolę wam odejść w spokoju. Chcę nadmienić, że miałem całą wieczność na treningi i jeszcze nigdy nie zostałem pokonany.

– Proponuje inny układ, jeśli przegrasz, oddasz nam Różę, a jeśli wygrasz, weźmiemy ją sami, co nie będzie dla ciebie zbyt miłe.

– Ha! Takiś sprytny. Dobrze, umówmy się tak… ja postawię na szali Różę, a wy wasze dusze. Będzie ciekawiej.

– Zgoda. Ale powiedz po co te gierki?

– Tajemnica.

– No tak. Razjel, diabeł tajemnicy. – Mój przeciwnik uśmiechnął się złowieszczo i zaczął ustawiać pionki na planszy.

– A właśnie, jakim cudem użyłeś magii w studni? – Spytałem. – Tam, przy drzwiach.

– Ach… to nie magia. To moc, siła woli. Niestety takiej nie posiadasz.

Jednym haustem opróżniłem szklankę, po czym zrzuciłem ją na podłogę. Wypity płyn wraz z falą gorąca rozpłynął się po ciele, a szklanka rozbiła w drobny mak. Następnie Razjel mógł zaobserwować jak naczynie kawałek po kawałku wraca na stół i zlewa się z powrotem w swą poprzednią formę. Patrzyłem mu prostu w oczy i doskonale widziałem pojawiające się w nich zdziwienie. Nie mogłem się powstrzymać przed utarciem mu nosa. A najlepsze dopiero nadchodziło.

Tę cechę mieliśmy wspólną, chodź to chore, mnie także bawią takie gierki. Niestety mam tę wadę, że nie umiem przegrywać. Ale na to jest bardzo proste rozwiązanie. Po prostu nie przegrywam.

– No dobrze… może nie do końca cię doceniłem. Ale to nic nie zmienia.

– Oczywiście. Grajmy.

– Które pionki wolisz?

– Białe. Lubię zaczynać. – Razjel przekręcił planszę tak, że białe znalazły się po mojej stronie. Co prawda zawsze wolałem czarne, ale zależało mi na pierwszym ruchu. Szybko wykonaliśmy po trzy posunięcia. Ja starannie odsunąłem pionka i wystawiłem królową oraz laufra, on jakby od niechcenia rozrzucił na skrzydła konie i popchnął jednego pionka do przodu. Ewidentnie chciał ryzykować, bawiło go to.

Jeszcze nie wiedział, że już przegrał.

– Wiesz… – Zaczął ze wzrokiem wpatrzonym gdzieś w przeciwległą ścianę. – Był kiedyś ktoś taki… nazywał się Łupieżca… zawsze marzyłem o pojedynku z nim. Szachowym, oczywiście. Podobno był niepokonany. Twój ruch.

– Ech, Razjelu…– Gdy usłyszałem jakie imię wypowiada, byłem już całkowicie usatysfakcjonowany zwycięstwem. Choć mogłem się tego domyśleć, to miejsce było związane z naszym rodem. – Marzysz o pojedynku z Łupieżcą, a nie dałeś sobie rady z jego uczniem. Oto masz, Szach Łupieżcy. I mat.

Diabeł z szeroko otwartymi oczami spojrzał na mnie, a potem na szachownicę. Aż zerwał się z krzesła, gdy zobaczył królówkę zadającą mu mata, doskonale chronioną przez laufra. Sytuacja bez wyjścia. Dzięki, dziadku.

– Jak? Kim ty kurwa jesteś? – Wrzasnął i cofnął się kilka kroków.

– Jestem Skaza, pierwszy i ostatni, śmierć i życie, kolejny potomek arcyludzkiego rodu. A teraz dawaj Różę skurwysynu! – Gwałtownie wstałem i wymierzyłem w niego miecz.

Razjel rzucił mi jeszcze złowieszcze spojrzenie, spuścił wzrok i spokojnym już głosem wycedził.

– Zabić ich.

Tak to właśnie kurwa jest, umawiać się z diabłem.

 

 

Wszystko trwało ledwie kilka sekund. Spomiędzy kolumn zaczęły wyłaniać się szare, rozmyte kształty, poruszające się w kierunku Ścigaczy, którzy momentalnie rozpoczęli ich eksterminację. Gdy na chwilę zatrzymałem wzrok na jednym z przeciwników, ujrzałem człowieka o szarej, wyschniętej skórze, powyginanych kończynach i pozbawionego gałek ocznych.

Zobaczyłem też, że Meriadok i Adriet szybko ruszają w moją stronę, po drodze szlachtując kilku wrogów, a reszta Ścigaczy próbuje spowolnić stale powiększającą się masę żywych trupów.

Przyszedł też czas na moją reakcję. W dwóch krokach wskoczyłem na stolik i odbiłem się od niego, po czym wylądowałem tuż przed Razjelem, który nadal stał pomiędzy mną a Różą. Właściwie nie zwróciłem uwagi na sztylet, który pojawił się w jego prawej dłoni i wpakowałem mu miecz w gardło, aż po jelec, prawie odrąbując mu głowę. Oczywiście nie łudziłem się nawet, że to go zabije, ale na pewno na pewien czas zatrzyma. Pomagając sobie nogą, gwałtownym szarpnięciem wyciągnąłem ostrze z szyi diabła i kopniakiem odrzuciłem jego ciało na bok. Gdy upadł na zimną posadzkę, krew wylewająca się obficie z wielkiej rany doszczętnie zaplamiła jego garnitur. Płyn był nieco ciemniejszy niż u ludzi.

W kilku kolejnych skokach dostałem się do Róży. Dopiero wtedy zauważyłem, że wisi ona na jakichś trzech metrach. Oparłem miecz o ścianę, odwróciłem się do niej plecami, złożyłem dłonie i delikatnie ugiąłem kolana. W mgnieniu oka w moich dłoniach znalazła się stopa Adriet, która dotychczas nieustannie pozostawała kilka metrów za moimi plecami. Wyrzuciłem ją w górę dostatecznie wysoko, by sięgnęła Róży.

Gdy jej dłoń zacisnęła się na krysztale wszyscy doświadczyliśmy czegoś w rodzaju impulsu. Jedyne co mogę na pewno o nim powiedzieć, to to iż był… czerwony. Jednak jaki by nie był, skończył się tym, że Adriet z kryształem w dłoni, wyrwanym z cienkich pręcików, które utrzymywały go na ścianie, spadła mi na łeb. Wraz z nią upadły wszystkie szare istoty, z tą różnicą, że my jakoś wstaliśmy, oni już chyba nie mieli zamiaru. Wstał za to Razjel, jego rana wciąż była widoczna, ale już nie krwawiła i nie wyglądał, jakby sprawiała mu ból.

– O cholera… czy ona jest…

– A jak ci się wydaje?

– Więc ty naprawdę jesteś… potomkiem…

– Owszem. W związku z tym nie powinieneś poczuć się urażony gdy spokojnie sobie stąd wyjdę. Wraz z Różą.

– Czekaj… masz rację… skoro ona jest Wróżką, a ty arcyludzkim potomkiem… to nie dam rady was powstrzymać. Udałoby mi się, gdybyście nie mieli Róży. Ale już macie…

– Właśnie, dlatego teraz to ja dyktuję zasady.

– Pozwól mi tylko się uwolnić! Tkwię tu od wieków, a jeśli zabierzecie Różę, to pozostanę tu na zawsze! To moja jedyna szansa!

– Co trzeba zrobić, żebyś się uwolnił?

– Muszę jej dotknąć. Wróżki… wystarczy sekunda…

Spojrzałem na Adriet i przez chwilę rozważałem jego, bądź co bądź, prośbę.

 

Odjechaliśmy spod świątyni z tym po co przyszliśmy. Z artefaktem, który udowodnił metafizyczne istnienie Nashtar. Odjechaliśmy z Różą Północy, szczelnie zawiniętą w kilka warstw materiału i dokładnie ukrytą w moich jukach.

Za nami niósł się donośny, przepełniony gniewem i szaleństwem ryk diabła tajemnic, być może już na wieczność zamkniętego w swym więzieniu.

 

 

Koniec

Komentarze

Trudno mi jest przekonać się do wierszy na początku, w środku i na końcu opowiadań SF czy fantasy. Zazwyczaj taki liryk niczego nie dodaje utworowi. A czasem wręcz przeciwnie. Ale może komuś się to podoba. Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka