
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
*
– Wejdź, Kapłanie. Wejdź i słuchaj nowin. – Głos Nieśmiertelnej był miękki. Łaskawy – jak określił go ku swej uciesze Kapłan Snu Nieśmiertelnej.
– O, Nieśmiertelna, jak minął czas Wielkiego Snu? – Zapytał dumnie Kapłan, rozpoczynając tym samym recytację ustalonego zestawu pytań i odpowiedzi.
– Sen był długi i owocny w wizje, mój wierny sługo. Już niedługo bitwa. Bitwa, jakiej świat nie widział i której długo nie zapomni. Bitwa zwycięska…
– Chwała Ci, o Ty, Która Jesteś Ponad Śmiercią. Czy świat będzie nasz?
– Nasz? – Zapytała Nieśmiertelna, a pytanie to, łamiące ustalony porządek pytań i odpowiedzi, tak zaskoczyło Kapłana, że ten zdołał wyjąkać ledwie krótkie:
– Hę?
– Cóż to, mój wierny sługo – głos wzmógł się, wyrwał z ustalonych ram, bo nabrał emocji – cóż takiego uczyniłam, ja, Nieśmiertelna, twoja Pani, że jesteś zgorszony?
– Pani… – Powtórzył tępo Kapłan.
– Czy zaszczyt ten jest ponad twoje siły?
Kapłan zbladł, bo dopiero teraz dotarło do niego, że prowadzi swobodną rozmowę z… Nieśmiertelną! Panią połowy świata, istotą nie z tego świata!
Padł na kolana i począł w pośpiechu mówić.
– Wybacz, Nieśmiertelna, wybacz swemu wiernemu słudze. Zaszczyt, jakim mnie obdarzyłaś, o Pani, zdaje się odbierać mi rozum!
– Zaszczyt, powiadasz… A co powiesz, gdybym ukazała ci swoje oblicze?
Kapłan poderwał głowę znad posadzki i spojrzał zdumiony na postać przed sobą.
Nieśmiertelna stała bez ruchu, plecami do rozmówcy, szczelnie otulona purpurową peleryną, spływającą wielką kaskadą w dół i rozlewającą się falą majestatu po błyszczącej posadzce.
– Ja… ja – jąkał się Kapłan – ja nie jestem godzien! – powiedział szczerze wzruszony.
– Nie jesteś godzien?! – Nieśmiertelna podniosła głos, Kapłan zadrżał i na powrót przycisnął twarz do zimnej posadzki. – Chyba nie chcesz powiedzieć, że się mylę? – Głos ponownie był cichy, melodyjny, niemal usypiający… ale treść wypowiadanych słów podwoiła tempo pracy kapłańskiego serca.
– Jesteś… Nieśmiertelna, cokolwiek powiesz, jest to prawdą!
– Jesteś tego pewien, mój sługo?
– Tak, Nieśmiertelna, jestem tego pewien!
– Dasz za to głowę?
Cisza.
– Milczysz?
– Dam! Ja, Twój sługa, Kapłan Snu Nieśmiertelnej, daję swoją nic niewartą głowę za każde Twoje słowo, Pani!
– Każde?
– Każde!!
– Więc gdybym powiedziała, że chcę ci ofiarować tysiącletni żywot u mego boku, jako mój najwierniejszy sługa, uznałbyś to, Kapłanie, za dobrą decyzję?
– Powiedziałbym, Nieśmiertelna, że mądrość Twa równa się tylko z Twą łaskawością!
– Ładnie powiedziane. Więc zgadzasz się? Tysiącletni żywot, ale i tysiącletnia służba.
Cisza.
– Wahasz się, Kapłanie Snu Nieśmiertelnej?
– Nie – odpowiedział Kapłan, szlochając – tylko nie pojmuję, czym sobie zasłużyłem, na taką nagrodę!
– Czym? Och, Kapłanie, mój wierny sługo, zasługujesz na jeszcze większą łaskę…
Uszu Kapłana doleciał cichy szelest materii. Uniósł głowę i ujrzał, że Nieśmiertelna uniosła się w powietrzu i sunie wolno ku niemu szerokim łukiem. Zadrżał mimo woli i przycisnął zalaną łzami wdzięczności twarz do posadzki.
– Wstań, sługo! – Zażądała ostro, a on poderwał się na roztrzęsione nogi. – A teraz patrz!
Nieśmiertelna uniosła dłoń i dotknęła złotej maski, skrywającej Jej oblicze przed oczami śmiertelnych.
Kapłan niemal wył z zachwytu, strachu i cholera wie, czego jeszcze – może właśnie dlatego był niemal rozczarowany, gdy jego oczom ukazała się ludzka twarz. Twarz młodej dziewczyny, twarz cudnej urody, ale… mimo wszystko taka całkiem zwyczajna twarz!
Oczy Nieśmiertelnej był zamknięte.
– Kapłanie… zbliż się. – Zażądała Nieśmiertelna, na co Kapłanem wstrząsnął dreszcz przerażenia. – Zbliż się!
Kapłan wstaje. Robi krok naprzód.
Nim jego stopa na dobre podtrzymała ciężar ciała, dłonie Nieśmiertelnej wystrzeliły do przodu, chwytając Kapłana za ramiona, usta rozwarły się, ukazując ostro zakończone zęby.
Po komnacie Nieśmiertelnej przetoczył się odgłos lądującej na posadzce złotej maski… oraz głośny krzyk Kapłana.
Nieśmiertelna odgryzła Kapłanowi kawałek ucha. Jej ociekające krwią wargi wykrzywiły się w parodii uśmiechu. Po chwili, w czasie której Kapłan zamilkł, będąc bliski omdlenia, Nieśmiertelna przemówiła.
– Kapłanie… czy pamiętasz te oczy? – Zapytała, otwierając powieki, trzymając go w swoim uścisku, trzymając na tyle mocno, by nie mógł się ruszyć, i na tyle blisko, by musiał patrzeć.
Kapłan zaskamlał. Miał przed sobą wielkie zielone oczy… tak dziwnie znajome oczy.
– Tak, kapłanie, te oczy, jak i cała ja! Pamiętasz, prawda?! A jeśli raczyłeś zapomnieć, mamy całe dziesięć wieków, byś sobie przypomniał!
– N-nieeee!
– Ależ oczywiście, że tak! Samotności, kapłanie, nie musisz się obawiać… Ból, nieśmiertelny ból będzie ci towarzyszem! Masz na to słowo, moje słowo, masz na to słowo Nieśmiertelnej!
*
– Wielka Wizja Nieśmiertelnego dobiegła końca! – Zagrzmiała Pierwsza Strażniczka. Tłum zgromadzony w wielkiej sali oddał się szaleńczej radości. Pierwsza ciągnęła po chwili dalej. – Nieśmiertelny poinformował mnie, że zbliżająca się bitwa przyniesie zwycięstwo! – Przez tłumponownie przetoczyła się fala zachwytów.
– Oczywiście będą ofiary – mówiła tym razem nieco ciszej, ale za to z większą powagą – będą dziesiątki, setki, całe tysiące ofiar! – Jej głos odbijał się echem w wielkiej sali. – Ale każde z tych utraconych żywotów, to żywot oddany ku chwale Nieśmiertelnego! Każda kropla krwi będzie kroplą zbliżającą nas do zwycięstwa, do panowania nad światem!
Zgromadzeni ponownie podnieśli radosną wrzawę. Jednak tym razem było coś sztucznego wtych okrzykach i wiwatach. Nie były ani cichsze, niż poprzednie, ani mniej szczere…
– Nieśmiertelny zapytał mnie… Pierwsza strażniczko – powiedział – czy pójdziesz za mną, czy oddasz bez wahania swój żywot dla mnie? TAK! Krzyknęłam, a On, w swej wielkiej przenikliwości, dostrzegł szczerość i zapał w moich słowach!
– A czy inne z twoich Sióstr, czy inne ze Strażniczek również pójdą za mną, podążą za mojąwolą równie chętnie? TAK! Krzyknęłam i tym razem, bez wahania, bo ja i moje Siostry mamy wspólne serce, a bije ono dla Ciebie, Nieśmiertelny!
I znowu wiwaty, coraz bardziej znudzone, ale bynajmniej nie cichsze.
– Mam zatem dla ciebie zadanie – powiedział Pan nasz, powiedział Nieśmiertelny. – A ja, Pierwsza Strażniczka, jestem tu po to, by to zadanie wypełnić!
Nim tłum zdołał wydać choćby jeden odgłos, drzwi wielkiej sali stanęły otworem. Do wnętrza w maszerowały Strażniczki Nieśmiertelnego. Każda w jedynym przysługującym jej stroju – wojennej tunice, z krótkim mieczem przy pasie, lancy w dłoniach… i ślepym oddaniu odmalowanym na twarzy.
Ledwo zatrzasnęły się drzwi, Pierwsza przemówiła.
– Baronie prowincji Siregd, wystąp, by Nieśmiertelny mógł okazać ci swoją łaskę!
Pośród zgromadzonych zaczęły się nerwowe rozmowy, wielkie niezrozumienie wkradło się w szeregi notabli.
– Baronie prowincji Siregd! – Powtórzyła Pierwsza, powtórzyła na tyle głośno i ostro, że wszelkie rozmowy umilkły. – Z woli Nieśmiertelnego rozkazuję ci wystąp i odbierz swoją nagrodę!
Chwila ciszy, oczekiwania, konsternacji… i z tłumu oddziela się rosły mężczyzna o pulchnych policzkach, teraz pobladłych, choć pociętych żyłkami purpury.
– Podejdź, baronie!
Baron podchodzi wolno do Pierwszej, staje naprzeciw niej, rzuca nerwowe spojrzenia po otaczających go Strażniczkach.
– Za rzetelne wykonywanie swoich obowiązków, za działanie ku chwale i korzyści Nieśmiertelnego, przyjmij to, na coś zasłużył!
Jedna ze strażniczek doskakuje i jednym krótkim cięciem pozbawia barona ręki. Nim krzyk zdołał wydostać się z gardła okaleczonego, druga ze Strażniczek pozbawia go drugiej ręki. Trzecia ucina nogę, czwarta, niemal w tym samym momencie robi to samo z ostatnią z kończyn. Nim korpus dosięga posadzki, Pierwsza, jednym, mistrzowskim ruchem ścina głowę.
Na sali zapanowuje cisza, ale nie trwa długo. Pierwsza ponownie zabiera głos.
– Diuku Ufse'yl'Gadar, admirale floty morza Sye'ger…
Tłum zaczyna falować, patrzą po sobie, jakby przeczuwali, że każdy z nich zasłużył na…nagrodę. Mówią, po chwili krzyczą, jeden przez drugiego, jedna na drugą! Co to ma znaczyć?
Kto… jakim prawem… dlaczego… za co?!
Pierwsza daje znać i Strażniczki ruszają – powoli, ze spokojem i świadomością ogromu pracy, jaki je czeka. Przecież sala jest ogromna, gości nie brak…
– OKNA – krzyknął ktoś, właśnie tam upatrując jedynej drogi ucieczki, a ledwo wybrzmiał tenkrzyk jakaś siła otwiera kolejne okna, strzelając ich skrzydłami i rozbijając w drobny mak wielkie połacie witraży. Zgromadzeni goście patrzą w oniemieniu, z fryzurami targanymi wielkim wichrem, z sercami trawionymi wielkim przerażeniem…
Po chwili wicher ucichł. Po sali przetoczył się pojedynczy krzyk.
– Nieśmiertelny!
Stał na środku, tuż koło Pierwszej. Ta uklękła posłusznie, ale i ze sztywną gracją dumnej wojowniczki. Nieśmiertelny – otoczony morzem falującej purpury, z obliczem skrytym za maską srebra – wyciągnął dłoń i położył ją na głowie Pierwszej.
– Wstań, Siostro. – Powiedział szeptem, ale ten szept dotarł każdej pary uszu na sali. – Wstańcie siostry, wstańcie i spójrzcie… na tych, którzy powinni klęczeć, ale którym duma i pyszałkowatość usztywniła karki. NA KOLANA!
Ryk Nieśmiertelnego powalił na posadzkę zgromadzonych, co poniektórych uśmiercając, wielu pozbawiając przytomności.
Strażniczki stały i patrzyły w milczeniu. Spokojne, choć rozpalone chęcią mordu – ku chwale Nieśmiertelnego!
– Wielka Markiza Cast d'Terratt. – Szepnął Nieśmiertelny, a cztery z Sióstr już biegły po wspomnianą.
Po krótkiej chwili przed Nieśmiertelnym leżała Wielka Markiza.
Nieśmiertelny uczynił gest i Markiza otworzyła oczy, zatrzepotała powiekamii… krzyknęła głośno. Krzyk ten ledwie jedno mgnienie oka rozbrzmiewał po sali – Nieśmiertelny spadł na Markizę i ta utonęła w morzu purpury, stłamszona majestatem i uniesiona gdzieś…
Strażniczki, jak i ci, którzy nie mieli na tyle szczęścia, by stracić przytomność, ujrzeli, jak wielki bąbel purpury kurczy się i znika. Gdy znikł, dłonie Sióstr odrzuciły lance, złapały za rękojeści mieczy i zrobiły krok do przodu. Nadszedł czas, by wypełnić wolę tego, któremu były wierne.
…
Stado Wielkiej Markizy było liczne, chowane w zbytku i szczelnym zamknięciu. Właśnie trwała jakaś ożywiona dyskusja, gdy jedno z zakratowanych okien zostało wyrwane wraz z kawałkiem muru.
Jaskrawa kula wpłynęła do środka, zawisła nad stertą poduszek i poczęła rosnąćw błyskawicznym tempie. Po chwili oczom eunuchów ukazał się Nieśmiertelny, a u jego stóp leżała przerażona Markiza.
– Zróbcie z nią, co zechcecie… taka jest wola Nieśmiertelnego! – Powiedział ledwie jedno zdanie i odszedł równie nagle, co przybył.
– Pomóżcie mi! – Krzyczała Markiza, starając się dźwignąć z miękkich poduszek. – No, ruszcież się, bo każę was wszystkich… – Umilkła, bo zrozumiała.
Setka rozpalonych oczu, setka rozpalonych dłoni… milion milionów rozpalonych żądzą zemsty myśli! I ona…
*
Najdroższa! Najdroższy!
Ile jeszcze światów?! Ile jeszcze ludów… ile wcieleń… ile rozczarowań? Ile jeszcze wojen, ile
jeszcze krwi, by zaspokoić pragnienie Klątwy i tego, który ją rzucił?
Najdroższy… Najdroższa… oby byli jacyś Bogowie… i oby nam wybaczyli… wybaczyli w imię
miłości… naszej miłości!
Świat Hsug Sauf, Wolne Księstwo Magicznej Wspólnoty, Zamek Magii, 542 rokobowiązywania Traktatu.
Znowu przyszło mu siedzieć koło nich! – Irytował się chłopiec. – Para wstrętnych, okropnych leni. Para nieudaczników, para…
Myśli chłopca urwały się, bo czujne oko dostrzegło ruch. Uważne spojrzenie… i oczy dostrzegają dłoń sąsiada ściskającą palce sąsiadki.
– Co takiego ciekawego tam dostrzegłeś, Herethikonie?! – Po sali wykładowej rozlał się chłodny głos wykładowcy; po obliczu wywołanego rozlał się rumieniec. – Czemu zawsze, gdy przyjdzie mikogoś upomnieć, musisz to być właśnie ty?!
– Bo się na mnie zawziąłeś, ty tępy…
– Co powiedziałeś, Herethikonie? Czy coś aby mówiłeś?!
– Nic nie mówiłem, panie wykładowco!
– Co poniektórym z nas nie starcza nie tylko zdolności, ale i honoru! – Zaśmiał się wykładowca, a zgromadzeni posłusznie zawtórowali.
Sercem Herethikona wstrząśnięto okrutnie! On nie ma zdolności?! ON?!?
– Widzę, Herethikonie – ciągnął w najlepsze wykładowca – że trafiły moje słowa do ciebie, widzę to po twoim obliczu. Ta magia nazywa się logiką, ale rozumiem, że możesz być z nią jeszcze nie obznajomiony!
Zgromadzeni uczniowie ponownie uderzyli w głośny śmiech – tym razem szczery i ochoczy.
– Spójrz na innych, Herethikonie, spójrz chociażby na swoich sąsiadów, na Adamusa i We'ę.
Czemu nigdy nie muszę upominać jej lub jego? Czemu nie zaczniesz starać się, czemu, na kartyKsięgi, nie zaczniesz sumiennie pracować, jak czynią to inni?!
Pracować?! Ja, który nic innego nie robię, tylko…
Zatrząsł się tym razem cały – słyszane słowa zaorały do głębi młodą i ambitną duszę. Drżał niczym w wielkiej gorączkę, rozpalany gniewem, gniewem i bezsilnością studenta wobec wykładowcy.
– Do tego ten twój charakter – byle słowo, jeszcze nie dajcie bogowie szczere, a ty od razu się zapalasz, od razu się oburzasz! Trzeba nabrać dystansu do siebie i swoich słabości! – Tym razem wykładowca mówił łagodnie, ale treść słów była niczym zatruta strzała. – Cóż złego w tym, że się pomyliłeś, Herethikonie? Cóż w tym złego, na Wielką Księgę Magii?
– Nie tylko ja się mylę! – krzyknął młodzian w przypływie desperacji. – Wy też się mylicie, z waszą interpretacją Księgi, z waszą magią w ogóle!
– Ech, kolejny niedoceniany geniusz w naszych murach! – Wykładowca pokręcił wymownie głową. – Twój indywidualizm, Herethikonie, kiedyś cię zgubi!
– Albo odda świat w moje ręce! Rzuci go przede mną na kolana!
– Milcz!! – pięść wykładowcy walnęła w mównicę. – Zamknij swe plugawe usta i wynoś się stąd! Opuść mury Zamku, Herethikonie! Nie godzien jesteś – tak uczynki twe, co myśli – by tu dłużej przebywać! PRECZ!
*
Chłód i mrok – oto, co mi teraz pozostało. Ale lepsze to, lepsze te niedostatki, ten przenikliwy ziąb, od tej wzgardy, której tam nigdy mi nie było brak! Odrazą mi ta pewność siebie, której jedyną podstawą jest jakaś rozsypująca się ze starości księga! Księga, której treść można dowolnie interpretować… bylebyś tylko miał tytuł nadany przez gildię!
Bzdura! Tracić pół wieku, by powiedzieć to samo, co mogę powiedzieć i teraz.. Tracić młodość, najlepsze lata życia na nikomu niepotrzebne studia tych… mistrzów?! A kimże oni są, ci mistrzowie, że ich zdanie więcej warte jest od mojego? Nic, jeno publika, którą akurat sobie zgodzili, nic, jeno właśnie to – jest źródłem ich rzekomej wiedzy, niesłusznej sławy, wątpliwego autorytetu – ot, co!
Dobra magia, zła magia? Nie ma czegoś takiego, NIE MA! Jest tylko jedna magia – magia skuteczna! I ja wam to udowodnię! Wrócę tam, skończę studia, potem zostanę wykładowcą i…
NIE! Nie, nie i po stokroć nie! Tyle czasu i po co; po co i dla kogo?!
Przecież swoje wiem, przecież mam pewność, czemu więc, jeśli ktoś chce zburzyć zastany porządek, musi najpierw mu się poddać? Czemu, jeśli chcesz reformować, musisz zdobyć szczyty, zaprzeć się samego siebie, wejść na sam szczyt ten przeklętej drabiny obłudy i bezmyślności i dopiero wtenczas masz sposobność, by…
Już wiem!
Jesteście sprytni, a ten wasz cały, jakże sprytnie zorganizowany spryt przewyższa was samych.
Jesteście niczym wielka wieża z białego marmuru, którą można zniszczyć tylko poprzez zniszczenie fundamentów. Ale nijak nie mnożna ich zniszczyć, jak zwalać raz po razie kolejne piętra wieży, od najwyższego, po najniższe – bo tam, w sercu ziemi, w litej skale jest wasze serce, sens waszego istnienia, podstawa waszej magii i waszej zaściankowej rzeczywistości wogóle!
I niby wszystko jest proste – bo mieć sposób na zniszczenie was i waszej wieży, to już coś! I tylko jeden pozostaje problem – jeden jedyny, który tak pięknie, przemyślnie i sprytnie rozwiązaliście – dopuszczając do wnętrza wieży jedynie tych, którzy myślą tak jak wy!
W konsekwencji nikt, kto we wnętrzu budowli, nigdy się nie porwie na to, by ją zniszczyć! Mało tego, pierwej życie za nią odda, niż źle o niej pomyśli!
Tak, moi okrutni i skostniali quazi-magowie, w tym i tylko w tym przejawia się wasz geniusz – w sposób doskonały potraficie chronić to, co daje wam chleb, zapewnia wikt i opierunek… sam zapewne byłbym to robił, gdybym tylko skończył te wasze… studia. Tfu!
Ależ zimno – Herethikon zatrząsł się mimo woli. Lodowaty wicher smagnął wygłodzone ciało.
Trza mi skrzesać ognia! Zamarznę tu i tyle będzie z mojej zemsty. Tyle będzie mojego geniuszu wzgardzonego na świecie… Gdzież to krzesiwo, na bogów wiecznością znudzonych?!
Nie ma! Mógłbym…
NIE! Wolę sczeznąć na tym pustkowiu, wolę zdechnąć, ale zdychać mi przyjdzie w wierności samemu sobie. Nie odbierzecie mi tego, coście od samego początku chcieli odebrać i podeptać!
„Twój indywidualizm, Herethikonie, kiedyś cię zgubi!"
Zamarznę tu, zamarznę, nie doczekam ranka, nie doczekam chwili słodkiej zemsty. Umarł – powiedzą, wypędzili z zamku chłopca i umarł! Dlaczego umarł – bo śmiał się im sprzeciwić, bo śmiał powiedzieć zdanie, może dwa, które nie dość wyraziście odpowiadały polityce Zamku! Ja umrę, ale moje męczeństwo nie pójdzie na zmarnowanie. Ludzie mnie odnajdą, ludzie o mnie będą opowiadać! Niewinny chłopiec, dziecko… ludzie to… ludzie tamto…
To śmieszne, Herethikonie, śmieszne, HA HA HA, śmieszne – ot, co!
Zdechnę tu, sam jeden, a znajdą mnie może na wiosnę, nikt mnie nie pozna, nikt nie będzie wiedział, kim byłem, co mówiłem, nikt! Dlaczego? DLACZE…
Bo jestem nikim, bo nie potrafiłem skończyć tych banialuckich studiów, bo… pierwej ludzie dadzą posłuch słowom wielkiego Zamku, dopiero później…
Śmieszne, to wszystko jest takie śmieszne…
MUSZĘ MIEĆ OGIEŃ, MUSZĘ! – krzyczał sam do siebie w myślach dygocąc z zimna, czując, jak chłód wgryza się coraz głębiej w ciało, jak z wolna lodowe łapska zaciskają się na jego gorejącym pragnieniem życia sercu. – Muszę… inaczej umrę, zasnę, pochłoną mnie śniegi, będę pierwszym… spośród dziesiątków, setek bezimiennych ofiar zimy, chłodu. Tak, jestem nikim i umieram jak nikt. Nikt.
Umarł, bo był nikim… Umarł, bo był nikim i nie miał racji… za grosz… głupiec, nikt, kretyn, nie geniusz – ot, co!
Muszę mieć ogień, nawet gdybym…
Herethikon unosi rozedrganą prawicę, myśli już podsuwają odpowiednie słowa, usta już szepcą formułę…
Witaj z powrotem, Herethikonie, witaj, HA HA HA…
Nie! Jeśli mam rację, musi być inny sposób. Po prostu musi być i już!
Herethikon unosi lewą dłoń, czuje się niepewnie, ale wypowiada formułę, wspominając przy tym Zamek, wzbudzając w sobie nienawiść.
Na jednym ze zgromadzonych patyków rozbłyska nikły płomień. Ale Herethikon nie widzi tego, oczy przysłania mgła słabości, chłopak pada na ziemię, bliski omdlenia. Gdy jego wzrok odzyskuje ostrość, a myśli względny spokój, płomień umiera spokojnie.
Muszę! – krzyczy w myślach wygnaniec, unosi prawą dłoń, wypowiada w pośpiechu formułę… miłość do życia dostarcza niezbędnego potencjału. Cały stosik drewna bucha żywym płomieniem.
Zziębnięte członki się radują, ale serce płacze rzewnymi łzami…
Witaj powrotem, Herethikonie, witaj, nam, witaj! HA HA HA…
Siedzi, patrzy, ogrzewa się, odzyskuje siły. W głowie pustka… ale że w przyrodzie pustka jest jeno miejscem, które lada chwila coś zapełni… magia jest wolą, a siedliskiem tej, jest serce. Drodzy adepci, magia rodzi się z miłości, jest emocją, która dzięki naszej, odpowiednio wytrenowanej woli – woli magów – przemienia się w czystą energię, którą możemy ukierunkować i spożytkować.
Zapewne zastanawiacie się, czy i inne emocje noszą w sobie potencjał magiczny? Ależ oczywiście, że tak, ale to miłość jest najbardziej wydajną…
– Miłość – mruczy pod nosem Herethikon, wpatrując się w ognisko, rozkoszując jego ciepłem i nienawidząc serdecznie tego ognia, którego rzekomym źródłem jest jego własna…
Nienawiść też ma w sobie potencjał – tak mówią oni, więc zapewne tak właśnie jest. Jeszcze chwilę temu wam się odgrażałem, gardziłem wami… teraz korzystam z waszej wiedzy, co gorsza korzystam z niej złamany, pokonany i… miłość jest najbardziej wydajną…
Miłość… wmawiacie nam to od samego początku. Opieracie się na tym, co jest powszechne, ale gdyby tak właśnie było, czyż nie każdy zakochany powinien być potężnym magiem?
…dzięki naszej, odpowiednio wytrenowanej woli – woli magów – przemienia się…
Odpowiedź gotowa na wszystko. Wystarczy tylko zerknąć do Księgi, wystarczy tylko posłuchać światłych wykładowców…
A gdybym tak odrąbał sobie prawicę? Gdybym pozbawił się możliwości uprawiania waszej magii?! Czyż miłość, moja miłość do sztuk magicznych jest na tyle silna, by… miłość, znowu miłość – wasza miłość!!
A co ze mną, z moim… z moją nienawiścią?! Bo nienawidzę was równie mocno, co wy kochacie tę swoją doktrynę pozytywnej magii! Czyż moja nienawiść do was… moja miłość do magii…
– A może jedno i drugie? – zapytał na głos sam siebie i spojrzał na własne dłonie.
Dlaczego wcześniej na to nie wpadłem? Skoro człowiek ma dwie dłonie, skoro wszystko, co w człowieku ważne, jest podwojone, to może…
Herethikon rozcapierzył palce obu dłoni. Zamknął oczy, pomyślał o Zamku, o wzgardzie, jakiej tam raz za razem doznawał, pomyślał też o wielkiej miłości, jaką darzył sztuki magiczne.
Wypowiedział w pośpiechu formułę i klasnął dłońmi z mocą.
Błysk wielki i oślepiający. Potężny żar pochłonął resztkę drewna. Mrok i chłód ponownie nadciągały… ale Herethikon tego nie widział.
Leżał, półżywy, z ciałem wyczerpanym i wyzutym z sił. Jeno jego myśli, ich kotłowanina, zdawała się podtrzymywać iskierkę jego żywota.
Oba – myślał – jedno i drugie, niczym dzień i noc, niczym ogień i woda, muszą być oba…miłość i nienawiść… kobieta i…
Nim zgasła na dobre świadomość, nikły uśmiech zagościł na twarzy chłopca. Teraz już był pewien, że zemsta będzie jego!
*
Kapłan niemal wył z zachwytu, strachu i cholera wie, czego jeszcze (...).
Gratuluję. Piękny, współczesny kolokwializm w fantasy...
Heh, faktycznie..... nieco dziwne to zdanie. To moje? ;-)
>joke mode on< Chyba Twoje, nick jakby ten sam... >joke mode off<