- Opowiadanie: Tutee - Pandora - moje przekleństwo - rozdział III

Pandora - moje przekleństwo - rozdział III

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Pandora - moje przekleństwo - rozdział III

Rozdział III

Sparaliżowana strachem wymknęła się z gabinetu. Chciała stąd uciec i to jak najszybciej. Gdy była już przy Samsonie, naszły ją niepokojące myśli.

"Nie masz drogi ucieczki – myślała. – Dokąd się udasz? Do dżungli?"

Zrozumiała, że gdziekolwiek się uda, Peter i tak ją znajdzie. Za wszelką cenę ją dopadnie, nawet na Ziemi. Przez resztę życia będzie skazana na ucieczkę.

Kazała pilotowi poczekać i wróciła do gabinetu męża.

– Witaj -rzekł, widząc ją wchodzącą ją do środka. – Co cię sprowadza?

Jak zwykle był miły i szarmancki.

– Interesy… Potrzebuję nowego łącza, jedno nam padło.

– Dla ciebie wszystko moja droga.

– Więc kiedy je dostanę? – spytała, usiłując przybrać spokojny ton głosu.

– Nawet już dzisiaj. Anno,chciałbym cię o coś prosić.

– Słucham – głos jej lekko zadrżał.

– Czy mogę cię odwiedzić i porozmawiać z tobą?

Widząc w jej oczach błyski, pośpiesznie dodał:

– To będzie tylko koleżeńska rozmowa.

Nie chciała tej wizyty! Przemogła się jednak, przybrała dobrą minę do złej gry.

– Zgoda – rzekła, uśmiechając się krzywo. – Lecz nie teraz, mam dużo pracy. Dam ci znać, jak znajdę czas.

Odprowadził ją do drzwi, wyszła bez słowa. Oparła się o ścianę, w tak wielkim była stresie. Serce kołatało jej jak opętane, z trudem łapała oddech.Bała się, strach ściskał jej gardło.

 

 

Minął kolejny tydzień, pochłonęła ja praca. Choć przez chwilę mogła zapomnieć o o mężu… Lecz strach powracał do niej niczym bumerang. Nie dawał jej odetchnąć.

Któregoś wieczoru zauważyła przez okno, że na skraju lasu ktoś stoi. Od razu zorientowała się, że to "jej" Na'vi. Stał nieruchomo, patrząc na bazę. Bez zastanowienia weszła do łącza, po chwili była już na zewnątrz.

Nie ruszył się z miejsca, gdy ruszyła w jego stronę.

– Kaltxi – przemówił melodyjnym, a zarazem bardzo męskim głosem.

Kiwnęła głową, nie rozumiejąc ani słowa. Z przejęcia serce omal jej z piersi nie wyskoczyło.

– Jestem Anna – powiedziała, wskazując na siebie dłonią. -Anna…

– A.n.n.a – powiedział wolno.

Uśmiechnęła się szczerze, kiwając głową z aprobatą.

– Anna – powtórzyła, pokazując ponownie na siebie. – A ty?

Tym razem wskazała palcem na niego. Błyskawicznie zrozumiał o co jej chodzi.

– Tìngay – rzekł z uśmiechem.

To była magiczna chwila. Dwie obce sobie istoty poznające swoje imiona… Przedstawiciele dwóch różnych światów nawiązywały pierwszy kontakt.

Anna nie wiedziała co ma powiedzieć. Uśmiechnęła się lekko, widząc, że i on jest skrępowany.

– Muszę już iść – powiedziała wskazując ręką na bazę.

Gestem dłoni zachęcił ją, aby poszła za nim. Nie protestowała, ufnie podążając za nim. Poprowadził ją w głąb dżungli. Szli dość żwawo, Annie nie dotrzymywała mu kroku. Co chwila musiał przystawać, aby mogła się z nim zrównać.

Weszli na gruby konarpobliskiego drzewa, ciągnący się tuż nad rzeką. Przystanęli, widok zapierał dech w piersiach. Dżungla błyszczała biolumiscencyjnym blaskiem, również woda mieniła się opalizującym światłem.

– Ma kelku – rzekł Tíngay, rozpościerając ręce na boki.

Zrozumiała, że mówi o czymś ważnym. Wokoło nich dryfowały w powietrzu małe, świetliste nasiona, przypominające meduzy. Tíngay złapał delikatnie jedno z nich i podał je Annie. Otoczyła nasiono dłońmi z nabożną czcią, spojrzała pytająco na Na'vi.

– Atokirina – rzekł z szacunkiem w głosie.

Zrozumiała, że chce jej coś przekazać. Jakąś ważną informację, ale jaką – nie wiedziała.

 

Kolejne dni Anna spędziła na porządkowaniu papierów. Miała tyle pracy! Opisanie próbek, raporty… Nie miała do tego głowy. Wieczór spędzony w towarzystwie Na'vi głęboko zapadł jej w sercu. Myślała o nim non stop… Tíngay zupełnie pochłonął jej myśli, była nim zafascynowana.

Widziała go parę razy, jak stał na skraju lasu. To na nią czekał, nie poszła jednak do niego. Obawiała się, że bezprawnie wedrze się do jego świata. Naiwna! Już dawno to zrobiła, przylatując na Pandorę.

Pocieszała się, że bada tylko rośliny, nic więcej. Jakaż marna to była pociecha.

Zdawała sobie sprawę, że dzięki jej pracy, ZPZ ma cenne informacje. Nie zbadane dziewicze tereny Księżyca, stanęły otworem przed Firmą. Wprawdzie Konsorcjum było tu już długo przed przybyciem Anny, ale jednak. Była rozdarta… Praca była dla niej wszystkim, jej pasją. Jednak z drugiej strony podświadomie czuła, że wyrządza krzywdę Pandorze. ZPZ i ludzie w niej pracujący, nie mieli prawa tu się panoszyć! Byli intruzami, obcymi kalającymi Pandorę. Nic dziwnego, że Na'vi tak zaciekle bronili swojej ziemi. Lecz Anna dostała szansę na poznanie tajemnic. Tamtego wieczoru Tíngay otworzył przed nią swój świat. Dlatego od paru dni go unikała, chociaż bardzo chciała go znowu zobaczyć.

Z zadumy wyrwał ją znajomy świst Skorpiona. Założyła pośpiesznie egzopak i wyszła na zewnątrz. Ze śmigłowca wyskoczył Peter w towarzystwie avatara. Podszedł do niej szybko i weszli do środka.

– Dawno nie dostałem od ciebie żadnego raportu – powiedział, akcentując na 'dawno'.

– Muszę wszystko uporządkować – odpowiedziała wymijająco. – Nazbierało się tego.

– Anno – rzekł, łapiąc ją za nadgarstki. – Miałaś dać mi znać.

Przeszli do jej pomieszczenia z koją, usiedli.

– Unikasz mnie ostatnio – zaczął. – Nie odpowiadasz na moje połączenia!

– Nie mam czasu.

– Nie o to chodzi Anno! Jakby twoje myśli były zaprzątnięte czymś innym.

Obróciła gwałtownie twarz w jego stronę.

'Tíngay' – przemknęło jej przez myśl. Milczała.

– Co się dzieje Anno?

Wstała, obecność Peter'a działała na nią jak płachta na byka.

– Mam złe dni, wybacz.

– Jeżeli nasza współpraca ma przebiegać dobrze, to nie powinnaś mnie unikać. Oddalasz się ode mnie Anno! Naprawmy nasze stosunki, proszę.

Miała ochotę mu teraz przywalić. W tej chwili zrozumiała, że jej mąż jest zwykłą szumowiną i draniem bez żadnych skrupułów. Namawiał ją do naprawienia więzi a jednocześnie czyhał na jej życie. Obrzydzenie zalało jej serce, z trudem pohamowała wściekłość. Wbiła w Peter'a wzrok, lustrując go przez chwilę. Jego twarz była wyjątkowo szczera. Gdyby nie znała prawdy, uwierzyłaby mu bez wahania. Musiała podjąć pałeczkę w perfidnej grze męża.

– Ok. Zgadzam się ze względu na pamięć Mandy. Byłeś jej ojcem, a ona owocem naszej miłości.

Wzdrygnęła się, wypowiadając te słowa. Jak mogła go kiedyś kochać!

Podszedł do niej szybko i objął w pasie.

– Dziękuję, że dajesz mi szansę – głos miał tak słodki, że aż ją zemdliło.

Zanim się zorientowała, pocałował ją długo i namiętnie. Poddała się, odwzajemniając pocałunek. Nie zauważył, że drży z obrzydzenia.

– Nie naciskaj na mnie, proszę – powiedziała, odsuwając się od niego. – Daj mi trochę czasu.

– Dobrze, ale nie karz mi długo czekać – w głosie Peter'a było słychać zniecierpliwienie.

Wyszli na zewnątrz. Wskoczył szybko do Skorpiona.

– Odpalaj – rzekł do pilota. – Ja tu jeszcze wrócę Anno.

Ostatnie jego słowa zabrzmiały złowieszczo. Jak groźba, która miała wkrótce się spełnić. Stała jak skamieniała, patrząc za odlatującym śmigłowcem. Łzy bezsilności spływały jej po policzkach, mimowolnie spojrzała w stronę dżungli.

ON tam był i obserwował cała scenę. Jej Na'vi…

– Tíngay – szepnęła udręczona. – Pomóż mi, błagam cię!

Szybko weszła do środka. Po chwili była już przy nim w ciele avatara.

– Nga lu kefxo – powiedział, lustrując ją wzrokiem.

Spojrzała na niego oczyma zaszczutego zwierzęcia. Palcem przejechał po jej twarzy, kreśląc pionową linie po policzku.

– Tawtutan? – spytał, wskazując dłonią na niebo.

Pokiwała głową twierdząco, zrozumiał. Czuła płynące współczucie od Tíngaya, odwróciła twarz w drugą stronę. Nie chciała go mieszać w swoje sprawy. Zresztą, dlaczego miałby się nią przejmować? Nic nie znaczącą Anną, jedną z obcych?

Wyczuł jednak jej rozterkę, bo uśmiechnął się do niej pokrzepiająco. Złapał ją za rękę i poprowadził w głąb lasu. Po chwili znaleźli się pośród wysokich paproci. Tíngay zaczął biegać pomiędzy roślinami, uderzając w nie dłońmi.

Ujrzała przecudny widok; z paproci zerwała się chmara świetlistych stworzeń. Niczym stado lśniących dysków, krążyły nad jej głową, roztaczając wokoło barwny poblask.

Tíngay coś do niej wołał, podbiegła do niego roześmiana.

– Dziękuję – wyszeptała i nie zastanawiając się co robi, pocałowała go w policzek.

Na'vi nie wydawał się być zaskoczony. Spontaniczny pocałunek wywołał ciepły uśmiech na jego twarzy. Pogłaskał Annę po policzku, odsunęła się niechętnie od niego.

– Wybacz – wyszeptała. – Jestem głupia.

Znowu wyczuł jej nastrój, przygarnął ją do siebie i mocno objął. Wstrzymała oddech, zaskoczona i onieśmielona. Tego się nie spodziewała… Stała w jego ramionach, wtulając twarz w ciepłą skórę. Ta chwila była dla niej tak cudowna, jak sen.

– Pragnę poznać cię bliżej – wyszeptała. – Naucz mnie swojej mowy.

Gestami i mimiką wytłumaczyła mu o co jej chodzi, zrozumiał.

 

Tak Anna rozpoczęła żmudną naukę języka Tìngaya. najpierw jednak musiała wygospodarować dla siebie trochę czasu. Wypady z ekipą do dżungli ograniczyła do minimum. Zawsze miała wytłumaczenie, że ma papierkową robotę. Zaufana pracownica pomagała jej przy łączu.

Nauka języka była dla Anny jak męki piekielne! Wszystkie wyrazy brzmiały dla niej identycznie. Im bardziej starała się je wypowiadać poprawnie, tym bardziej robiła to źle. Tìngay nie śmiał się z jej wpadek, był bardzo cierpliwym nauczycielem. Wspólna nauka języka była dla nich wielkim wyzwaniem. Wpadki powtarzały się nader często. Tym bardziej, że poznawali swoje mowy, nie znając ich w ogóle.

Małymi kroczkami posuwali się jednak do przodu. Ciągłe powtórki słów, odpowiednia akcentacja i układanie prostych zdań, zrobiło swoje. Anna zaczęła rozumieć mowę Tìngaya, w pewnym stopniu oczywiście.

Tìngay okazał się bardziej pojętnym nauczycielem, jego umysł był niewiarygodnie pojętny. Wprawdzie i jemu zdarzały się wpadki, ale szybciej uczył się od Anny.

– Jesteś niesamowity – powiedziała Anna łamanym na'vijskim. – Mówisz moją mową tak dobrze jak ja!

– Bo myślę sercem – odparł. – Twoje serce jest wypalone i puste, pełne obłędu. Pozwól, że ci wytłumaczę… Nienawidzę ludzi nieba! Grabią naszą ziemię i niszczą ją! Są jak choroba tocząca ciało i ślepi na wszystko co wartościowe.

– Jestem jedną z nich – szepnęła przybita.

– Ty nie jesteś jak ludzie nieba Anno, jesteś inna… Widzę w tobie dobre serce. Zbłąkaną i samotną istotę. Widzę w tobie kobietę, która cierpi. Nie wiedziałem, że ludzie nieba potrafią mieć jakiekolwiek uczucia. Nagle pojawiasz się ty, pełna bólu i strachu. Przestraszona a zarazem silna duchem. Pozbawiona złudzeń, lecz otwarta na nowe i lepsze doznania. widzę, że potrafisz kochać, lecz twoje serce zostało stłamszone.

Słuchając jego słów, czuła że zaraz nie wytrzyma i pęknie z żalu. Bezbłędnie odkrył jej cierpienie, smutek i ból.

– Naucz mnie znowu czuć sercem Tìngay! – wyszeptała głosem pełnym rozpaczy. – Jestem taka pusta w środku!

– Nauczę cię – rzekł, całując ją po przyjacielsku w czoło. – Jesteś gotowa aby udać się ze mną do Domowego Drzewa? Już wkrótce zabiorę cie do siedziby mojego Klanu Omaticaya. Wiedzą o tobie, opowiedziałem wszystko naszej Tsahik i Olo'eyktanowi. Mam ich przyzwolenie na sprowadzenie cię do wioski.

– Jak to możliwe?! – Anna była w szoku.

Na moment zapadła cisza, czuła, że Na'vi chce jej coś wyznać.

– Chciałem cię zabić – powiedział cicho. – Byłem na polowaniu z paroma Na'vi, gdy natknęliśmy się w dżungli na twoją grupę. Napięliśmy łuki, na cel obrałem właśnie ciebie. Wtedy otrzymałem znak od Eywy…

Nasiono Świętego Drzewa przyfrunęło w moją stronę i lekko musnęło strzałę wycelowaną w ciebie. Zrozumiałem, że nie powinienem cię zabijać. Dlatego mam cię sprowadzić do Domowego Drzewa, Tsahik chce cię zobaczyć.

– Czuję, że nie będę mile widziana w twoim Klanie – stwierdziła z sarkazmem.

– Owszem, Na'vi gardzą chodzącymi we śnie. Nie martw się jednak Anno, jesteś pod moją opieką i w pewnym sensie również Tsahik.

– Mam pietra na sama myśl!

– Dasz sobie radę, jestem tego pewien.

Spojrzała na Tìngaya, uśmiechnął się szeroko. Patrzyła przez moment w jego twarz i nagle, bez ogródek spytała:

– Czy tobie przeszkadza fakt, że jestem chodzącą we śnie?

W jego oczach ujrzała odpowiedź, nie potrzebowała słów… Uśmiechnęła się promieniście, gotowa na spotkanie z Klanem Omaticaya.

 

 

C.D.N.

Koniec
Nowa Fantastyka