- Opowiadanie: Szachraj - Wampir z glinianek

Wampir z glinianek

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Wampir z glinianek

Las skwierczał od gorąca. Skryty za rozgrzaną taflą powietrza drgał i falował, jakby lada moment miał rozpłynąć się w czerwcowym upale. Czas stał tak jeszcze przez chwilę, póki narastający furkot szprych nie obwieścił światu naszego przybycia.

Chrust trzaskał pod kołami rowerów, a z zalepionych kurzem ust nie schodził uśmiech. Bo i jak miał zejść, skoro tego ranka piąta klasa odeszła w niepamięć, a my – już niemal dorośli – gnaliśmy na spotkanie wakacji; siedemdziesięciu dwóch dni błogiego lenistwa, beztroskich harców i zabaw do późna wieczór. Świadectwo bez „paska”, drzazga w małym palcu, pijana mama – nic nie było w stanie popsuć tego dnia. Tak mi się przynajmniej wówczas wydawało.

Przydepnąłem pedał starając się dopędzić chłopaków. Wojtas miał nowiuśkiego BMXa, którego przysłał mu tata – od dawna mieszkający w Ameryce, od niedawna chory na raka. Klusek dosiadał sfatygowanego Pelikana. Była to scheda po starszym bracie, a że Klusek zdążył przerosnąć brata już niemal dwukrotnie, pedałował teraz zgarbiony, przypominając postawą goryla na rowerze. Z tym, że nie podręcznikowego goryla, tylko takiego zabawnego – cyrkowego. Roześmiałem się na głos i wyprzedziłem grubasa. Życie nie mogło być lepsze.

W tym roku rodzice wreszcie się rozstali i wraz z mamą wyprowadziliśmy się do babci. Z poniemieckiego domu-samotni na obrzeżach miasta, do rojącego się od dzieciarni czteropiętrowca. Naraz dowiedziałem się, czym są zabawy w strzelanego i gry w „kaple”, zbudowałem kryjówkę, poczułem smak pierwszego papierosa i odkryłem, że kolana oraz łokcie są wyjątkowo podatne na uszkodzenia. Teraz przyszła pora na ostateczny egzamin.

– Już niedaleko. – Wojtas był coraz bardziej podekscytowany. Amerykańska flaga trzepotała na antence bagażnika, a my wjeżdżaliśmy w coraz to ciemniejszy las, ufając, że dzisiejsze znalezisko Wojtasa będzie tego warte. Jakieś dwadzieścia minut wcześniej wpadł na podwórko. Nie w porę, bo graliśmy z chłopakami w „china” i akurat przyszła kolej na „karniaki”. Ale Wojtasa nic nie obchodziło. Odciągnął mnie i Kluska na bok, oznajmiając, że musimy z nim jechać, bo znalazł coś „giterskiego”. No a że „giterskie” rezerwowało się dla naprawdę „giterskich” rzeczy, wiedzieliśmy, że tym razem to nie przelewki.

– To tu. – Wojtas stanął w poprzek piaszczystej drogi, prezentując się doskonale na swoim lśniącym, amerykańskim rumaku. Jego ubrania zawsze miały ładne kolory a dziewczęca twarzyczka czyniła z niego ulubieńca płci okropnej. Spoglądał na nas z taką satysfakcją, jakby lada chwila spod ziemi miały wyskoczyć wojownicze żółwie ninja i odtańczyć taniec kałabanga. Nie było jednak ani żółwi, ani tańca kałabanga; było natomiast leśne jeziorko z dziwnie tęczową taflą i piaszczystymi urwiskami. Gdzieś w dole majaczył niewielki pomost z drewna. Przeraziłem się, że ktoś zaraz wyskoczy z pomysłem wejścia do wody, a ja nie znajdę dostatecznie przekonującego wykrętu i skończę jako topielec, bądź co gorsza, „cykor”. Do tej pory mój kontakt z wodą ograniczał się do sporadycznych wypadów nad jezioro, gdzie każda kąpiel odbywała się wyłącznie pod nadzorem rodziców, toteż myśl, że miałbym ot tak zanurzyć się w tym leśnym topielisku napawała lękiem.

– Cegielnia? – wydusił bez przekonania Klusek. Wojtas skinął jak zahipnotyzowany, a następnie ruszył w stronę drewnianej kładki. Po raz ostatni przyjrzałem się jego wiotkiej sylwetce odmalowanej na tle słonecznego nieba.

***

Kilka godzin później dzień chylił się ku końcowi. Schodziłem w dół skarpy, czując jak piach pcha mi się do trampków i wciska pod skarpetki. Tafla mulistej wody była zupełnie nieruchoma – w promieniach gasnącego słońca miała kolor kawy ze zbyt dużą ilością mleka.

Klusek dołączył chwilę później, uginając się pod ciężarem bryły zaschniętej gliny. Jego otępiały wzrok zdradził mi, że na śmierć zapomniał, po co ją przyniósł. Z oczami zapuchniętymi od płaczu, stałem wpatrzony w jakiś niewidoczny punkt na jeziorku, starając się nie słyszeć jego radosnych uniesień, kiedy fragment po fragmencie zatapiał swoje znalezisko.

– Linka! – Rozpłaszczony na pomoście Klusek wyrwał mnie z otępienia. Jego włochaty łeb niknął pod pomostem. – Jest linka pod spodem. Przywiązana i wchodzi pod wodę. Niedaleko, mógłbym sięgnąć.

– Daj spokój. – spróbowałem go powstrzymać. Na próżno. Od zawsze miał zmysł poszukiwacza, który w kolejnych latach jeszcze się nasilił. Zresztą, już wtedy był na tyle silny, by zignorować mój głos rozsądku; bardzo donośny głos, nader rozsądnego dziecka. Wychowany pod kloszem, który, co gorsza, lubiłem, próbowałem pozamykać w klosze cały świat. Problem w tym, że te piekielne dzieciaki z czteropiętrowca nic sobie z tego nie robiły. Klusek nie przestawał majstrować przy lince. Wreszcie, gdy zaczął sapać, podszedłem bliżej.

W jednej chwili pojmuję, że Klusek nie sapie. Klusek stęka ze strachu. Jego ręce kurczowo trzymają się linki a twarz wykrzywia grymas, jakby zaraz miał się rozbeczeć. Z mulistej toni przygląda się nam dziewczęca twarz topielca – woda leniwie rozwiewa mu włosy a rozwarte usta zdają się wołać o pomoc. Znikły gdzieś kolorowe ubrania, pojawił się za to czarny, plastikowy worek. Klusek puszcza linkę, a Wojtas z niemym krzykiem zapada się w glinianą otchłań.

***

Wynurzyłem się z wanny, nim płuca przyjęły śmiertelną dawkę wody. Zabrakło ułamka sekundy. Zawsze brakuje ułamka sekundy. Z nosa leciał mi śluz, a pulsowanie w skroniach zdawało się dudnić echem po całej łazience. Zipiąc jak parowóz, sięgnąłem po skręconego zawczasu blanta i już po chwili porcja dymu ukoiła rozszalałe serce. Gdy szumienie w uszach ustało, zdałem sobie sprawę, że przy drzwiach wejściowych toczy się rozmowa. Najpewniej babka spławiała kolejnych klientów.

– Pani kochana, a skąd mi to wiedzieć? Dorosły jest, nie tłumaczy mi się, dokąd chodzi… No ale ile mam pani mówić, że już się tym nie para… No dobrze, ja rozumiem, ale niech i pani zrozumie. Chłopak chce spokoju. Co mu się dziwić? Starczy, że umarli mu spokoju nie dają… A żebyś go pani widziała. Zachowuje się, jakby cała młodość z niego uszła. Żeby chociaż jakąś dziewczynę poznał. Mówię mu, wyjdź, napij się piwa z kolegami, to nie. Siedzi w tych swoich czterech ścianach jak upiór jaki. Nawet słońca zaczął się wystrzegać. Słowo daję, co ja się z nim mam.

Wtajemniczanie gości w szczegóły mojego życia osobistego stało się normą. Tym sposobem babka mogła wylać swoje żale i niepokoje związane z moją osobą, a przy okazji odstraszyć natrętów, co do których miała wyraźne dyspozycje. Tym jednak razem, płaczliwa rozmówczyni nie dała za wygraną. Babka dwoiła się i troiła.

– Pani kochana, no skąd ja mam wiedzieć takie rzeczy. Wychodzi i wraca jak mu się zachce. Bo raz to obiad musiałam wyrzucać?… O, sama chciałabym wiedzieć. A jak spytam, to tylko fuka na mnie. Jak na psa jakiego. Wyobrazi sobie pani?

Miałem ochotę wyjść tak jak mnie bozia stworzyła, babkę odesłać do wszystkich diabłów, a kobietę-natręta zrzucić ze schodów. Na szczęście, za chwilę trzasnęły drzwi, a w domu zapadła jakżesz upragniona, czteropiętrowa cisza – kakofonia buczących rur i warkotu wierteł.

Pukanie do drzwi – tym razem do łazienkowych. Babka nigdy nie czekała na „proszę!” tylko uchylała je z lekka, a następnie mówiła coś zza drzwi. Tym razem nie było inaczej.

– Jakaś pani do ciebie. Syn jej zaginął i chciała pomocy.

– Trzeba jej było dać numer na policję. Niech babcia zamyka drzwi, chcę wyjść.

Na potwierdzenie swych słów, zacząłem chlupać wodą. Zadziałało – babka uciekła. Wcześniej jednak zdążyła wsunąć do środka pomarszczoną rękę i zostawić na toalecie miniaturową paczuszkę. Pewnikiem od kobiety sprzed chwili.

Jak tylko zreflektowałem się, że łazienka jest cała zadymiona, odruchowo schowałem blanta pod wodę. Graliśmy swoje role bez zarzutu – niepalący wnuk i niczego nieświadoma babka. No, może z jednym wyjątkiem, kiedy pijana w sztok oznajmiła mi, że doskonale wie, czym są roślinki, które wstawiłem jej na parapet do podlewania.

Pukanie do drzwi wejściowych. Litości! Nie zdążyłem nawet do końca założyć spodni. Miałem ochotę wrócić do wanny i pomknąć odpływem razem z wodą. Zagnieździć się w jakiejś rurze kanalizacyjnej i siedzieć cichutko, dopóki cały ten szum nie ucichnie. Nie dało rady. Ponowne pukanie – dosyć głośne, żeby nie powiedzieć niegrzeczne – wyssało ze ścieków mój błądzący umysł. Sięgnąłem po pozostawione przez babkę papierowe zawiniątko ignorując łomoczącego do drzwi furiata.

W przewiązanej konopnym sznurkiem paczce jakiś komiks i zdjęcie. Nastoletni blondyn na wakacjach – morze zbyt niebieskie, piasek zbyt żółty, uśmiech zbyt szeroki. Brakuje tylko dopisku: „Pozdro z Międzyzdrojów”. W tej samej chwili zaczynam czuć wkradający się do głowy narkotyk i pospiesznie drę zdjęcie. Wystarczy mi własnych paranoi. Oko blond denata przygląda mi się z wyrzutem.

W ogóle cały ten cyrk ze zdjęciami to kompletna bzdura. Ludzie tak sami jakoś w pewnym momencie wpadli, żeby wraz z pakunkiem załączać podobizny zaginionych – obrazki, zdjęcia, szkice. Jakbym był jakąś kroniką kryminalną; pieprzonym „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”. Paranoja. Poradzić, nic nie poradzisz, no bo jak? Istniejesz dzięki poczcie pantoflowej, a na nią wpływu mieć nie będziesz. A tam właśnie tworzą się największe, i tym samym najbzdurniejsze, mity o medium. Tak jak ten o zdjęciu. W rzeczywistości jest ono zbędne. Chyba, że to zmyślna tortura, żebym zobaczył, jak mocno żyli, zanim przeżyję ich śmierć. Prozaiczną, bo za siedem złotych w bramie na Jedności. Za nieodpowiedni samochód w podróży na stopa. Za kilka nieprzemyślanych słów w dyskotece. Podarty blondyn ląduje w umywalce.

Teraz kolej na komiks – emocjonalnik, prawdziwa istota mediowania. Każdy ma emocjonalnik, większość z nas ma ich wiele. Przedmioty bliskie, drogie, takie, po których boli, kiedy przyjdzie je utracić. Zostawiamy na nich naskórek, zostawiamy pot, nic więc dziwnego, że zostawiamy też emocje. Myśli, przeżycia, wspomnienia – szczególnie te nieprzyjemne, bo najintensywniejsze. Wszystko to odbiera i przywłaszcza emocjonalnik. Dzięki nim staje się tym, czym jest – artefaktem, rzeczą, która „pamięta” nas nawet długo po naszym odejściu. No i ja, jakimś złośliwym zrządzeniem losu, stałem się czytnikiem tych świństw. Jedno opaczne dotknięcie zdolne jest wessać mnie w sam środek najczarniejszych koszmarów przylepionych do emocjonalnika. Tym razem jest to komiks. Jakieś archiwalne wydanie trykotmana, obłożone folią.

Kiedy zacząłem już myśleć, że intruz spod drzwi przepadł, usłyszałem babkę wlokącą się korytarzem. Pomodliłem się w duchu, żeby nie szła otworzyć. Bóg po raz kolejny zaśmiał mi się w twarz – usłyszałem szczęk przekręcanego zamka.

Z ostrożnością sapera, złożyłem komiks-emocjonalnik do umywalki, uważając by cały czas trzymać go przez papier. Mimo folii wolałem nie ryzykować. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że większość materiałów przewodzi emocje i kiedy nieopatrznie ich dotknąć, rażą jak naładowane prądem. Traumy właścicieli podane w jednej pigułce – a właściwie w jednym impulsie elektrycznym. To trochę jak włożenie palców do gniazdka. Kiedyś parałem się tym na co dzień. Teraz nie ma takich pieniędzy, które by mnie do tego zmusiły. Z korytarza doszło mnie trzaśnięcie drzwi, a po nim podekscytowany głos babki. Ktoś chwyta za klamkę od łazienki.

W drzwiach łazienki staje Klusek. Nie widziałem go, odkąd wyjechał za pracą. Jest jeszcze większy niż ostatnim razem. Spod naciągniętego na ogolony łeb daszka przygląda się ognisku w umywalce, po czym wita słowami, jakimi po niemal półtorarocznej nieobecności może przywitać tylko Klusek:

– Człowieku! Ale ta folia daje.

 

Siedzimy w pokoju dla gości, który zaadaptowałem jako swój własny. Ma załom za szafą, bardzo przydatny w sytuacjach takich jak ta – kiedy Klusek nabija wodną faję. Ubrany jest jak zwykle w firmowe fatałaszki; zbyt jasne i zbyt schludne jak na mój gust. Zasłaniam żaluzje, co nie umyka uwadze Kluska. Nic nigdy nie umyka uwadze Kluska.

– Dalej boisz się słońca?

Bez słowa odbieram blubę, gwałtownie cofając dłoń przed zapalniczką.

– Spokojnie. – uspokaja mnie Klusek. – Nowa. Ze sklepu. Nie… naładowana. – Akcent jaki kładzie na ostatnie słowo, wystarczyłby kretynowi do pojęcia żartu. Tłumaczę sobie, że to ze względu na kolegów Kluska. Wszak do grup przestępczych nie rekrutują stypendystów z Jagiellonki.

– Nie, dzięki. Gdzieś tu miałem zapałki.

– Kurwa, przecież mówię, że ze sklepu. Trzymaj.

Nie ma sensu spierać się z Kluskiem. Zeszłoby na to więcej czasu, niż na otrząśnięcie się z potencjalnego szoku, gdyby zapalniczka okazała się emocjonalnikiem. Nigdy nie wiadomo, co bierzesz do ręki. Po chwili aromat palonego zielska wypełnia pokój. Oddaję blubę Kluskowi.

– Babka dalej nie wie, że jarasz? – pyta.

– Daj spokój. Coś tam ostatnio przebąkiwała klientom, że podejrzewa mnie o narkomanię. Nawet nie chce mi się tłumaczyć. W jej głowie siedzimy tu pewnie ze strzykawkami i zapodajemy dym prosto w żyłę.

Klusek z parsknięciem wypuszcza wielką chmurę, usiłując wykaszleć kolejne pytanie. – Klientom? Myślałem, że z tym skończyłeś.

Skinąłem. – Ludziom to nie przeszkadza. Wciąż przyłażą. Po kilku dziennie.

– A z czego żyjesz?

– Z emerytury.

– Przyznali ci emeryturę?

– Nie, babce. – Po chwili śmiejemy się obaj, szczelnie otuleni grubą zasłoną dymu.

 

– Mam sprawę. – Dwa magiczne słowa, na dźwięk których zapala mi się czerwona kontrolka w mózgu. I o ile z kimkolwiek innym nie byłoby problemu, wiem, że Kluskowi nie odmówię. Przyciszam muzykę i bez słowa oczekuję na wyrok.

– Pamiętasz Wojtasa? – Pytanie głupie, bo obydwoje do końca życia będziemy mieli go przed oczami. Klusek chyba się zreflektował, bo nawet nie czekał na odpowiedź. – Chodzi o to, że chciałbym cię prosić, byś tam wrócił. Jego oczami. Czaisz?

W odpowiedzi biorę kolejnego macha. Przekazuję fajkę Kluskowi, ale ten pasuje. Sprawa musi być naprawdę poważna.

– Bo wiesz, znalazłem trochę starych gazet i odświeżyłem sobie całą tę sprawę. I coś mi się nie zgadza.

Kluskowy zmysł poszukiwacza. Po dwudziestu latach wciąż ma się dobrze. Spuścizna po ojcu, detektywie z MO. Nie śmiem przerywać.

– Ten koleś, co to go zamknęli, Wampir z glinianek, kojarzysz? Nigdy nie przyznał się do zabójstwa Wojtasa twierdząc, że jest kozłem ofiarnym. I wiadomo, że takiemu a psu to jedna wiara, ale czemu w takim razie nie wyparł się wszystkich innych zabójstw? Przecież tak czy siak miał stryczek, a jeden Wojtas w tą, czy w tamtą, dużo by nie zmienił. Gadałem ze starym i potwierdził.

Kiedy w sprawę wmieszał się jeszcze senior Klusek, nie było sensu odwodzić juniora. Bez wiary w sukces bąknąłem:

– Ale po chuj ci to wiedzieć? Nawet jeśli okaże się, że to nie on, to co? Zobaczę prawdziwego zabójcę, dajmy na to, innego, i co ci z tego? Przecież ja nawet nie pamiętam, jak ten cały Wampir wyglądał. Skąd będę wiedział, czy to on, czy kto inny.

Nie z Kluskiem takie numery. Już po chwili na stole ląduje wycinek z archiwalnej gazety, a na ziarnistym zdjęciu żulik, pożal się boże – Wampir z glinianek. Ogorzała twarz, uniwersalny sweter na wszystkie pory roku, kaprawe oczka. Facet mógłby stać w encyklopedii pod hasłem – złomiarz.

– Tak czy siak, potrzebowałbym jakiegoś emocjonalnika, a takiego nie mamy. – Chwytam się ostatniej deski ratunku, lecz już po chwili w oczach Kluska widzę, że moja deska tonie.

– Mamy. – Oznajmia, pompując do płuc niewyobrażalną ilość dymu. Przyglądam się, jak pan ropuch siedzi nadymany, a na jego twarzy wykwita ten nieznośny uśmiech satysfakcji, kiedy wie coś, czego nie wiedzą inni. Potrzebuję chwili, żeby zorientować się, co jest na rzeczy.

– Zapomnij. – protestuję bez przekonania. – Mieliśmy umowę. Nie wracamy tam. Nie odkopujemy tego. Tak się umawialiśmy.

– Aha. – Klusek robi się coraz czerwieńszy. Wreszcie nie wytrzymuje i wypuszcza nosem dwa białe obłoki. – Tak się umawialiśmy. Ale nie było mowy, żeby jeden z nas tam nie wrócił i jeden z nas tego nie odkopał. Choć, idziemy.

Złe przeczucie nie opuszcza mnie ani na chwilę. Przy drzwiach mijam babkę, informując, że nie wrócę na kolację. Jakoś tak dziwnie za nami patrzy. Szczególnie za Kluskiem.

Piwniczny labirynt pod naszym czteropiętrowcem należał niegdyś do moich ulubionych miejsc. Przerażał i fascynował. Na jawie, podczas zabaw w chowanego, eksplorowałem jego najczarniejsze zakamarki; we śnie błądziłem po nieistniejących korytarzach, sekretnych przejściach i tysiącletnich komorach. Czar prysł wiele lat temu. Piwnica stała się tym, czym faktycznie była – długim, niskim korytarzem, cuchnącym szczochami i tanim winem. Po obu stronach dziesiątki odnóg prowadzących do zagraconych komórek, co czwarta żarówka świeci, reszta wykręcona, bądź pobita.

– Stoimy ostatnio z kumplem na mieście, a ten macha mi przed nosem worem zielska i pyta, co tak patrzę, jakbym widział pały. – Klusek postanowił umilić nam podziemną podróż jedną z tysiąca niesamowitych opowieści. Jakoś nie jestem w nastroju i najchętniej wróciłbym do domu.

– No a ja widzę, jak zza rogu faktycznie wychodzi dwójka gliniarzy. On ma ich za plecami, więc nic sobie z tego nie robi i macha dalej. No a ci idą w naszym kierunku. Chwytam więc tego wora, a akurat piłem colę, w takiej małej buteleczce, kojarzysz? No i wrzucam go do tej butelki i piję dalej. Ale patrzę, a po chwili ten wór wypływa i zaczyna unosić się na powierzchni jak jakiś pieprzony mini-materac z konopi. Czaisz? – Klusek znika w jednej z odnóg. Po chwili znajduję go przed piwnicznymi drzwiami, wzmocnionymi poprzecznymi sztabami. Skarbiec rodu Klusków.

– Piję więc tę colę dalej, a pały podchodzą i proszą o dokumenty. Wyjeżdżam więc z typowym: czy coś nie w porządku panie władzo? i jak gdyby nigdy nic wyrzucam butelkę do śmietnika. Żaden się oczywiście nie zorientował. Czaisz debili?

Jakaś nadgorliwa sąsiadka właśnie zgasiła światło w piwnicy. Klusek uchyla drzwi komórki, wręczając mi latarkę.

– Po wszystkim oczywiście wracam do tego śmietnika i zabieram butelkę. Przyświeć no tu.

– Klusek. – gadam do wielkiego tyłka w dresie, wystającego znad stosu gratów. Ocynkowane kotły, gąsiory w wiklinowych koszach, stare opony – wszystko po kolei ląduje u mych stóp.

– Klusek! – próbuję ponownie ale Klusek jest jak w transie. Kopie coraz głębiej i głębiej, aż w końcu spod góry rupieci wydostaje wpierw skorodowaną kierownicę, później sczerniałą ramę i wreszcie całą resztę. Po chwili, zasapany i spocony, podnosi się z kolan, dzierżąc w łapskach szkielet kopalny BMXa. Nawet stąd czuję aurę bijącą od roweru. Od lat uśpiony, przygnieciony kilkoma warstwami ziemi, jest jak odbezpieczony granat czekający, by eksplodować ładunkiem ostatnich wspomnień właściciela.

– Co jest? – pyta wreszcie widząc moją minę.

– Kiedy go wykopałeś?

– Co?

– Kurwa jajco, Klusek. Beemiksa. Gadaj, kiedy go wykopałeś?

– Noo, nie wiem. Czekaj. Wróciłem w środę, dziś mamy niedzielę? Jakoś w piątek. Tak, w piątek wieczór.

Wzdycham zniecierpliwiony, kierując się do wyjścia. – Spierdalam na chatę. Trzymaj się.

– Czekaj no! – Klusek pokornieje. – Nie do końca w piątek. A może w piątek, ale niekoniecznie ten. No, czekaj, słyszysz. Coś się tak w ogóle spiął?

– Spiął, Klusek!? Spiął!? Mieliśmy umowę, pamiętasz? Zakopujemy rower i nigdy nie wracamy do tego, co zaszło na gliniankach. Zapominamy. Ale nie, ty oczywiście musiałeś wiedzieć lepiej. Ile wytrzymałeś nim go odkopałeś, dzień, dwa? I w ogóle na chuj ci on był? Policja węszyła wszędzie. I tak byś sobie nie pojeździł!

– Pojeździłem…

– Co? Co ty tam znowu mamroczesz?

Naraz Klusek mięknie. Chłop jak dąb, szerszy ode mnie ze dwa razy a zaczyna się mazać jak baba.

– Pojeździłem. Żebyś wiedział, że pojeździłem. Ale co ty tam możesz wiedzieć, chłopczyku z lepszego domu? Dla ciebie to był tylko jakiś tam rower. Wystarczyło, żebyś poprosił mamę, albo babkę i dostałbyś taki sam. I to nawet nie na gwiazdkę, tylko tak po prostu, bez okazji. A ja nie miałem tak dobrze. Starzy ciułali jak woły, a i tak wszystko szło na brachola. Wszystko, rozumiesz? Dostawałem jedynie ochłapy, które przeżuł, bądź nie zjadał. Zdezelowanego walkmana, kiedy kupili mu wieżę. Przechodnie radio, kiedy dostał telewizor. Pelikana za jego rower z przerzutkami. A ja zawsze marzyłem o beemiksie. Takim z amerykańską flagą i grubymi oponami.

Zakłopotany rozcieram nasadę nosa, nie wiedząc zbytnio co powiedzieć czy jak się zachować. Nigdy przedtem nie wylewaliśmy przed sobą żalów. A przynajmniej nie w taki sposób. – Słuchaj, Klusek. Nie o to chodzi…

– Nie o to? Nie o to? A o co? Wykopałem go, i co się takiego wielkiego stało? Jeździłem zawsze sam i tylko po zmroku. Zawsze uważałem, żeby nikt za mną nie szedł. A nawet jakby mnie nakryli, to bym powiedział, że go znalazłem. Tam gdzie znaleźliśmy Wojtasa. Co by mi takiego zrobili, hę?

– Ty dalej szukasz tego swojego zabójcy z glinianek, co Klusek? – pytam zrezygnowany. Kluskowi jakby ktoś w mordę strzelił. Obrzuca mnie nienawistnym spojrzeniem, po czym trącając mnie w przejściu, znika w ciemnym korytarzu. Stoję tak jeszcze chwilę w nadziei, że tym razem się opamięta. Gdy jednak w oddali trzaskają drzwi, wiem, że znów się prędko nie spotkamy – może za rok, półtora. Przy tym samym wycinku prasowym, w tej samej piwnicy i od kilkunastu lat z tym samym Kluskiem. Przyjdzie, powie, że ma podejrzanego, poprosi o przysługę. Z twarzą w dłoniach osuwam się na podłogę. Rower czyha po przeciwnej stronie, pulsując od zaklętej w nim historii. Aż nadto dobrze znajomej.

***

– Cegielnia? – wydusił bez przekonania Klusek. Wojtas skinął jak zahipnotyzowany, a następnie ruszył w stronę drewnianej kładki. Klusek poczłapał tuż za nim.

– No daj się karnąć. – Jest pocieszny, kiedy tak prosi. Tym pocieszniejszy, że inne dzieciaki zazwyczaj nic sobie z tego nie robią. Wojtas nie jest wyjątkiem.

– Spylaj grubasie. Za ciężki jesteś. Opony mi poprzebijasz.

Przyglądam się temu z boku, uradowany, że jest na podwórku ktoś grubszy ode mnie. Tym samym przechodni puchar grubasa trafił do Kluska, a mi dano spokój. Wojtas wsiada na swoją nowiusieńką maszynę i pedałuje przez zwały piachu. Opony BMXa wyśmienicie nadają się do tego celu. Pelikan Kluska nie ujeżdża nawet metra.

Wojtas jest bezlitosny. Jego śmiech odbija się echem od glinianej tafli wody. – No dalej grubasie. Złap mnie, a dam ci się karnąć. Dawaj dawaj, może schudniesz.

Klusek porzuca rower, podejmując żałosną próbę złapania uciekiniera na piechotę. Nie mogę powstrzymać śmiechu, widząc jak raz po raz jego cieniutkie nóżki załamują się pod potężnym korpusem, a gdy chwilę później ląduje twarzą w piachu, niemal nie spadam z roweru. Wojtas również rży w niebogłosy, mącąc spokój pobliskiego ptactwa.

Przez łzy radości dostrzegam, jak upokorzony Klusek podnosi się ociężale, a w chwilę potem bierze potężny zamach. Zanoszę się od śmiechu obserwując kamień wyrzucony w kierunku Wojtasa, lecz w miarę jak pocisk zbliża się celu, moja twarz tężeje. Ostrzeżenie zamiera mi w gardle w momencie, gdy cegielnia rozbrzmiewa obrzydliwym chrupnięciem. Wojtas pada jakby najechał na niego niewidzialny pociąg. Gdy go dopadamy, leży na plecach wpatrzony w niebo, a z pęknięcia w czaszce wycieka szary kisiel. Wysuszony piach chłepce łapczywie galaretowatą maź.

– Jezu, Klusek. Coś ty narobił? – Mój głos jest jakiś obcy i przypomina raczej dziewczęcy pisk. – Wojtas, co z tobą? Odezwij się, słyszysz, Wojtas. Wojtas!

Odwracam wzrok na Kluska, a ten jak gdyby nigdy nic ładuje się na BMXa i zaczyna kreślić ósemki. Moje piski jakby do niego nie docierały. Jeździ tylko wokół nas zataczając coraz większe pętle, a twarz rozpromienia mu dziwnie błogi uśmiech. Rozgorączkowany staram się dobudzić Wojtasa, gdy jednak nic nie skutkuje, siadam przy nim, podciągam kolana pod brodę i bujając się w te i we w tę zaczynam ryczeć.

 

Stoję na pomoście i niewidzącym wzrokiem wpatruje się w Kluska, jak ciska kolejny głaz w wodę – sprawia mu to jakąś niewypowiedzianą radość, a we mnie wzbudza coraz większą złość. Muszę odejść, żeby się na niego nie rzucić. Zza pleców słyszę pretensję Kluska. – Nie tonie. Czemu nie tonie? – wygląda jak dziecko, któremu zepsuła się ulubiona zabawka. Spuszczona głowa, obwisłe ramiona.

Spod powierzchni wody martwym wzrokiem spoziera Wojtas. Ubrany jest w duży, czarny worek, przytroczony do pomostu cienką linką.

– Potrzebujemy więcej kamieni. – Informuję oschle pnąc się w górę skarpy. Mam wrażenie, jakbym był sterowany; jak gdyby w chwili śmierci Wojtasa włączył mi się autopilot i robił za mnie te wszystkie rzeczy. Znalazł worek, przeniósł ciało, ukrył BMXa. I to właśnie on, ten autopilot, ładuje mi do rąk kolejny kamień i prowadzi z powrotem w dół skarpy. Tafla mulistej wody jest zupełnie nieruchoma – w promieniach gasnącego słońca ma kolor kawy ze zbyt dużą ilością mleka. Wrzucam kamień.

Ten był ostatni. Worek zaczyna tonąć, a ja patrzę na wpół przytomnie, jak chłopięca twarz Wojtasa ginie w mętnej toni. Klusek dołącza chwilę później, uginając się pod ciężarem bryły zaschniętej gliny. Jego otępiały wzrok zdradza mi, że na śmierć zapomniał, po co ją przyniósł. Z oczami zapuchniętymi od płaczu, stoję wpatrzony w jakiś niewidoczny punkt na jeziorku, starając się nie słyszeć jego radosnych uniesień, kiedy fragment po fragmencie zatapia swoje znalezisko.

– Linka! – Rozpłaszczony na pomoście Klusek wyrywa mnie z otępienia Jego włochaty łeb niknie pod pomostem. – Jest linka pod spodem. Przywiązana i wchodzi pod wodę. Niedaleko, mógłbym sięgnąć.

Tamtego dnia, na gliniankach, po raz ostatni widziałem Wojtasa żywym.

A Kluska normalnym.

***

Bywa, że w upalne lata, szczególnie mocno nawiedzają mnie demony tamtych dni. Przychodzą nieproszone i szepcą pewną wakacyjną historię. Zawsze wtedy dziwne ssanie zaciska gardło. Coś, jakbym miał zapaść się w sobie, implodować. Czekam więc w nadziei, że tak się stanie, gdy jednak otwieram oczy, nadal jestem w tej samej koszmarnej rzeczywistości. Jedyny ratunek, to zmącić czymś umysł i na powrót otępieć. Tak żeby do reszty nie zwariować.

czwartek, 28 czerwca 2007

Koniec

Komentarze

Po pierwszych akapitach myślałem, że będzie na poważnie. Ale nie żałuję, że zrobiło się trochę komicznie. Pozdrawiam. 

Świetny klimat, niesamowita fabuła. Czytałam z zapartym thchem! Bardzo klimatyczne, dziękuję za duży kawałek emocji!

Fajne, podobało mi się. Strasznie przypomina mi moje op: Chłopiec ze słoikiem żab (jeśli chodzi o lato, paru kumpli i traumę).

Pozdrawiam

Chyba komentarza się nie doczekam, bo trochę późno wrzuciłem, ale co robić :)

heh, galeri już chyba nikt nie sprawdza....

ta sygnaturka uległa uszkodzeniu - dzwoń na infolinie!

Nowa Fantastyka