- Opowiadanie: artvr - La loteria.

La loteria.

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

La loteria.

„Wiem oczywiście, że niektóre z mych wspomnień są nieprawdziwe,

ale i tak doskonale je pamiętam…”

 

„La Loteria”

 

 

Drzwi otworzyły się z cichym skrzypieniem, jakie wydają tylko takie zamieszczone przy gabinetach dyrektorów, mające nadać chwili wejścia trochę dostojeństwa.

Podszedłem do biurka z napisem „Sekretarka” i uśmiechnąłem się do młodej dziewczyny po drugiej stronie.

– Dzień dobry. Byłem umówiony.

– Nazwisko?– sekretarka spojrzała w moje srebrne oczy i odwzajemniła uśmiech.

– Mardias. – odparłem.

– Szef już na pana czeka. – odprowadziła mnie wzrokiem.

 

* * *

 

Po raz kolejny wszedłem do sekretariatu, tym razem przez drzwi z napisem „Dyrektor”.

– Pani Ewo, czy mogłaby pani przekazać panu Arturowi dokumenty w sprawie budowy tego nowego hotelu? – powiedział dyrektor i zamknął drzwi.

– Inżynier? – sekretarka znów spojrzała mi w oczy.

– Tak się złożyło. – uśmiechnąłem się do niej.

– Kończę o piątej.– rzuciła mi kokieteryjne spojrzenie. Chyba się jej spodobałem.

– Hmm… Czy to jest propozycja? – nachyliłem się nad biurkiem.

– Owszem. – przesłała mi zalotny uśmiech.

– W takim razie będę czekał.

 

* * *

 

W kawiarni „Esso” zamówiliśmy kawę i lody.

Czekając na kelnera, rozejrzałem się trochę po sali. Przebywali tu zazwyczaj bogaci i starsi ludzie, czasem maklerzy i adwokaci. Jednak rzadko. Dziś nie było specjalnego tłoku: dwie damy w podeszłym wieku, bardzo drogo ubrane i dziwny mężczyzna, wyglądający na czterdziestkę, ubrany w dżinsy i czerwoną koszulkę z napisem „Bóg jest świrem”. Kilkudniowy zarost i przyprószone siwizną włosy, wcale nie odejmowały mu uroku. Niewątpliwie kiedyś był przystojnym mężczyzną.

– To co cię skłoniło do tego, by zostać inżynierem? – z zamyślenia wyrwał mnie głos Ewy.

– Pieniądze. – odwróciłem się do niej. – Kiedyś chciałem być nauczycielem. Wiesz, przekazywanie wiedzy, szerzenie kultury i w ogóle, ale…

– Ale co?

– Ale nie za tę stawkę. Za mało pieniędzy, za dużo ciężkiej pracy. A ty?

– Ja zostałam sekretarką, ponieważ moi rodzice mają strasznie dużo pieniędzy. Ze względu na to, iż prawdopodobnie siedziałabym w domu i przypuszczalnie się nudziła, postanowiłam się czymś zająć. – odpowiedziała, pusząc się przy słowach „strasznie dużo pieniędzy”.

Westchnąłem w duchu i odwróciłem się do podchodzącego kelnera. Nie lubiłem takich kawiarnii. Wszystko i wszyscy byli tu tacy bezduszni i obojętni. Znacznie lepiej czułem się w innym rodzaju knajp.

Ewa też mi się przestała podobać. Gdy okazało się, że jest snobką, straciłem nią zainteresowanie. Teraz zajęta lodami, nie zwracała na mnie uwagi.

Postanowiłem więc zobaczyć, co u mężczyzny w czerwonym T-shircie. On też tu nie pasował.

Nagle poczułem, że moja ręka, którą trzymałem na filiżance gorącej kawy, jest bardzo zimna. Spojrzałem na nią i stwierdziłem, że czarny, prawie wrzący napój po prostu zamarzł.

Przetarłem oczy, a gdy je otworzyłem filiżanka zniknęła, a została tylko bryła lodu.

Spojrzałem w kierunku mężczyzny, a ten puścił do mnie oczko.

– Eeewa… – zająknąłem się.

– Tak?

– Muszę wyjść. Wybacz. – rzuciłem na stół 50 zł – Zobaczymy się później. – dokończyłem i bez słowa, starając się nie patrzeć na faceta w T-shircie, wyszedłem z kawiarni.

 

 

* * *

Siedziałem w barze, nad trzecim piwem i drugą porcją frytek, gdy znowu go zobaczyłem.

Tym razem dosiadł się do mnie i uśmiechnął bezczelnie.

– Kim ty, do cholery, jesteś? – warknąłem uprzejmie, o ile to możliwe.

– Bogiem, mi amigo. – odparł nieznajomy.

– O, tak. Jasne. Miło cię poznać. Co tam u Gabriela? – moja wypowiedź ociekała sarkazmem.

– Nie kpij…

– No co ty? Jakże bym śmiał? Może wymienimy się telefonami?– wziąłem kolejną frytkę i przytrzymałem ją zwisającą z ust.

– Jasne, oto mój. – odparł podając mi wizytówkę. Przyjrzałem się kartonikowi, przełykając.

– Ale ona jest pusta. – wykazałem się niesamowitą spostrzegawczością. – Jak mam coś odczytać?

– Wystarczy…

– … uwierzyć? – przerwałem mu – Gdzieś to już słyszałem.

– Nie… Miałem na myśli, że wystarczy obrócić. Trzymasz za złą stronę, muchacho. – rzekomy Bóg uśmiechnął się z przekąsem.

Rzuciłem mu spojrzenie, które zmienią lód w parę. A on wziął sobie frytkę z mojego talerza.

Obróciłem kartonik i przeczytałem:

– „Edgar Witerman – aktualny bóg tej planety. Tel. kom…”. Co ty, jaja sobie robisz? – sapnąłem ze zdenerwowaniem.

– Może si, może no. Tylko odpowiedz sobie na pytanie: po co?

– Nie wiem, Edgar. – mimo woli przeszedłem na ty – Sam mi to powiedz.

– Możesz mi mówić Eddie. – mruknął Witerman – Ale, niestety, ja tej odpowiedzi nie mam.

– O! A podobno jesteś wszechwiedzący?

– I może jeszcze wszechmocny? Co to ja jestem? Turbodymoman? – odparł Edgar, gapiąc się na mój pusty kufel.

Po chwili był już pełny.

– Na koszt firmy, muchacho. – posłał mi rozbrajający uśmiech.

Mimowolnie parsknąłem śmiechem.

 

* * *

 

Tej nocy miałem fascynujący sen.

Stałem w szczerym polu, a raczej na czymś w rodzaju łąki. Wokół mnie rosły dzikie róże, o ludzkich twarzach. Za każdym razem, kiedy się ruszałem oni, raniły mnie kolcami.

Nade mną wisiało piękne, błękitne niebo. A mówiąc „wisiało”, mam dokładnie to na myśli. Bez żadnych metafor. Zdaje się, że wisiało na przerdzewiałych łańcuchach, które prędzej czy później pękną.

A więc miałem wybór: mogłem albo stać w miejscu i czekać na śmierć; lub też iść naprzód w bólu, znoju i cierpieniu – czekając, aż niebo spadnie mi na głowę.

Z wrodzonego lenistwa pewnie wybrałem to pierwsze. Nie pamiętam…

 

* * *

 

Obudził mnie telefon. Dopiero za trzecim podejściem nacisnąłem odpowiedni przycisk i suchymi wargami wychrypiałem coś, co brzmiało jak smarknięcie mamuta, a co w moim przeświadczeniu było zwrotem „halo”.

– Cześć. Tu Ewa. Zastanawiałam się, czemu tak nagle wczoraj wybiegłeś. Martwiłam się o ciebie i …

– Aha. Super. – zaskrzypiałem swym dwustuletnim, w moim przekonaniu, głosem i się rozłączyłem.

Spojrzałem na zegarek stojący na nocnej szafce. Była 13.20, albo coś koło tego. Praktycznie jeszcze ranek. Wczesny.

Czułem się źle. A nawet gorzej. Chyba każdy ma coś takiego, gdy budzi się rano i stwierdza, że równie dobrze mógłby nie żyć.

Z olbrzymim wysiłkiem podniosłem się z łóżka i rozejrzałem po pokoju. Liczyłem na jakieś oklaski, ewentualnie na skromne „brawo”, za mój heroiczny wysiłek.

Nic takiego się nie wydarzyło.

Wzruszyłem ramionami i z gracją człowieka na wielkim kacu powędrowałem do łazienki, zastanawiając się, co począć z tak pięknie rozpoczętym dniem.

Nie doczłapałem nawet do korytarza, a rozległ się dzwonek do drzwi. Poleciłem ową osobę, po drugiej stronie, Śmierci i ruszyłem z właściwym mi dziś entuzjazmem by otworzyć.

Spojrzałem przez judasza, który w moim przekonaniu, powinien nazywać się szperacz lub zerkacz, i ujrzałem… no zgadnijcie kogo?

– Buenos dias, Ewo. – przywitałem się, po otwarciu drzwi. Ci co właśnie o niej pomyśleli wygrali: nic. Super, nie?

Nawet nie wiem, skąd miała mój adres. Ale czy to ważne?

– Cześć. Mogę wejść?

– Skoro musisz… – przyjrzałem się jej. Była jak zwykle ładnie ubrana. Czego nie mogłem powiedzieć o sobie.

– Wybacz mi mój strój, ale dopiero co wstałem.

– Nic się nie martw. – odparła z uśmiechem – Widziałam już nagich mężczyzn.

Spojrzałem w dół. „No to witam.” – pomyślałem. Tam gdzie powinny być bokserki, ich zwyczajnie nie było. Nawet nie zauważyłem, że mi tam wieje.

– Hmm… – mruknąłem – Może dasz mi chwilę?

– Jasne. Nie krępuj się. – zachichotała.

Poszedłem do sypialni i narzuciłem na siebie dżinsy i jakiś T-shirt.

– Wróciłem. – oznajmiłem, wchodząc do salonu. Tak nazwałem swój największy pokój. Przypuszczam, że mało oryginalnie.

– Widzę. – odparła z uśmiechem Ewa.

– Może napijesz się hany? – zapytałem, siląc się na uprzejmość.

– Czego? – spojrzała na mnie dziwnie.

– No czec kunie, o hany. – zacząłem się denerwować. Coś ewidentnie było nie tak.

– Artur! Dlaczego tak dziwnie mówisz?

Nie odpowiedziałem jej. Przypuszczalnie i tak bym nie dał rady.

 

 

* * *

 

Okazało się, że byłem chory. Tak z dnia na dzień. Zwyczajnie zwariowałem. To było takie niezauważalne. Jak oddychanie czy rośnięcie paznokci.

Mężczyzna w czerwonym T-shircie nigdy nie istniał. Zamarznięta kawa, napełniający się kufel piwa – to wszystko były moje halucynacje, wywołane chorobą. Kłopoty z pamięcią i mową jej następstwem. Miała długą…

Klik.

Wylądowałem w zakładzie dla trwale uśmiechniętych, w którym – o, dziwo – były klamki.

Moja kontrola nad ciałem nieco się już poprawiła. Mogę już pisać i mówić. Co jakiś czas mam tylko przerwy w dostawie do mózgu, jakby się…

Klik.

Co się stało z Ewą, dowiedziałem się od pielęgniarek. Podobno zacząłem ją dusić i o mały włos nie zapoznałem jej z Kostuchą. Jakimś nadzwyczajnym cudem udało jej się wezwać pomoc. Ona…

Klik.

Pamiętam jeszcze jak się nazywam. Choć co ciekawe z dnia na dzień coraz mniej. Obym się…

Klik.

 

Koniec

Komentarze

I tylko szkoda, ze zakończenie tak lakoniczne. Bo czyta się przecież gładko.

Ale po co to wszystko?

Też się zastanawiam, do czego to prowadzi? 

Prowadzi do końca... Nie za bardzo rozumiem to pytanie... Można jaśniej?

No tak :) Fasoletti jak zwykle niezawodny :)

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Ja bym to nazwał "Ko(s)miczny człon" :D

Złościć się to robić sobie krzywdę za głupotę innych.

Nowa Fantastyka