- Opowiadanie: RobertZ - Senfiliada Rozdział XI Kocia kompania

Senfiliada Rozdział XI Kocia kompania

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Senfiliada Rozdział XI Kocia kompania

Deszcz, połączony ze śniegiem ostro zacinał zbierając plon połamanych gałązek i nieopadłych zeszłej jesieni liści. Niebo, pochmurne, poznaczone ciemnymi smugami szarości z ledwością przepuszczało słabe światło wieczornego zmierzchu. Gdzieś uderzył piorun, błyskawica rozjaśniła wszechobecny półmrok.

Droga nie była pusta. Wszędzie widniały ślady niedalekiej wojny, porzucone wozy pełne już bezpańskiego dobytku ze śladami zmywanej wodą czerwieni. Ludzi nikt nie pochował. Leżeli tak jak ich pozostawiono w ostatniej minucie życia w pogardzie dla wszelkiej ludzkiej godności i szacunku. Przypominali worki, rozprute i wybebeszone. Ktoś przypiął do nich twarze pełne strachu, zdziwienia, wściekłości, rozczarowania, bólu i smutku. Nad nimi szumiały drzewa z trudem przekrzykując wrzask wiatru, skrzypiały może spowiadając się ze swoich ostatnich uczynków.

Środkiem drogi szła trójka podróżników, Senfil, Filona i ludzki Stefan. Ostatkiem nadziei wypatrywali miejsca, gdzie mogliby wypocząć, odetchnąć po trudach tego szalonego dnia. Wtedy zobaczyli karczmę. Wynurzyła się zza drzew, gospoda na rozdrożach. Pierwszy dom, którego nie spalił ogień nienawiści. Ludzie już dawno stad odeszli miętosząc nogami błoto. Odbiło ono ślady ich stóp, oraz kół. Pozostawione wozy wiele mówiły o zaskoczeniu, jakie zgotował im najeźdźca. Z komina unosił się dym, a w oknach paliło się światło.

– Tutaj odpoczniemy – stwierdził Senfil zbyt znużony, aby jasno myśleć.

Trójka naszych bohaterów weszła do środka. W ich nozdrza uderzył wyraźny smród kociej sierści. W środku dominował brązowy kolor; brązowe kurtki, brązowe koszule, brązowe guziki, nawet sierść była brązowa. Jedynie oficerki, podkute buty miały czarny lśniący kolor. Wpatrywały się w nich szerokie, otwarte, kocio-ludzkie oczy. Coś w nich świeciło. Mogła to być nienawiść, albo jedynie zdziwienie.

– To kotoludzie! – krzyknął Stefan.

– Nie kotoludzie, lecz koty – jeden z kotów podszedł do nich. Miał w swojej postawie coś z wodza. Silne, kocie mięśnie zdawały się grać dziwną melodię, jakby tęskniąc za swoim wykorzystanie, za śmiercią tego, którego miały objąć. Wyrośnięte kocisko, niemal o głowę wyższe od innych kotów. Dumnie podniesiony pysk przypominał mordę jaszczura. Łapy podał do przodu. Nie był to gest błagania, ale raczej zapowiedź ataku, czy też kary, którą mógł im wymierzyć, gdyby zareagowali inaczej niż się spodziewał. – Kim jesteście? – w końcu spytał.

– Jestem Senfil, to moja żona Filona i – moment wahania – mój sługa, Stefan.

– I słusznie. Poddanymi kotów winni być ludzie. Nasz wielki wódz pisał o tym w swojej Wielkiej Księdze. Jestem Aeochippus i jak zapewne domyślacie się dowodzę jednym z kocich oddziałów. Mnie przywiodła tutaj wojna, ale co wy tu robicie?

– Uciekliśmy z miasta, kiedy rozpoczął się wasz atak.

– Niedobrze, zamiast przeprowadzać akty dywersji, opuściliście naszych kocich braci w potrzebie. Zresztą niedługo to nadrobicie. Jest pewna misja do wypełnienia. Świat nadal jest pełen ludzkiego plugastwa – Aeochippus splunął na Stefana. Ten, zdrętwiały z przerażenia nie otarł, spływającej z jego czoła kociej śliny.

– Mój mąż dba o mnie. To dlatego… – ostatnie słowa były tylko szeptem. Filona drżała z zimna. Z mokrej sierści i okrywającego ją ubrania spływała woda. – Jesteśmy zmarznięci i głodni – szepnęła.

– Nakarmimy was. Nie zabijemy waszego sługi, gdyż może okazać się przydatny, lecz on dostanie tylko pomyje – miał niski gardłowy głos. Wyraźnie cieszył się widząc ich przestrach – Nie musicie się bać. Koty słuchają moich rozkazów. Może usiądziemy przy stoliku – wskazał jedyny wolny na całej sali stół. Przystawione do niego zostały cztery krzesła. Stał na nim talerz z resztkami niedojedzonego mięsa. Obok niego szklanka, a na środku stołu opróżniona butelka po wódce.

– Trzeba tu trochę posprzątać – dowódca, jednym ruchem ręki, a może łapy, zmiótł wszystko ze stołu. Rozległ się huk tłuczonego szkła. – Proszę, usiądźcie.

– Dziękujemy – Senfil i Filona usiedli przy stole.

– Ty pójdziesz do kuchni – wskazał na Stefana.

– Tak… – Stefan chciał się prześlizgnąć przez zbitą gromadę kotów, ale jeden z nich walnął go łapą w plecy. Rozległ się cichy okrzyk bólu. Chłopak jednym małpim skokiem przebył odległość dzielącą go od drzwi. W momencie, gdy wyszedł salą zatrząsł głośny rechot rozbawionych, kocich żołnierzy. Po chwili śmiech przeobraził się w gwar cichych rozmów. Koty rozeszły się do swoich stolików, aby powrócić do przerwanych rozmów.

Dowódca patrzył na nich dłuższą chwilę nic nie mówiąc. Jego rysy znamionowała szlachetność. Musiał należeć do osławionej na całym świecie kociej arystokracji. Zdolność panowania nad własną mimiką sprowadzała grę wyrazów twarzy prawie że do granic komizmu. Zdolność tą praktykowały jedynie kocie, wyższe sfery. Z umiejętnością tą należało się urodzić i praktycznie od dnia narodzin ćwiczyć ją, aby w wieku dojrzałym stać się nieświadomie błaznem.

– Wygramy? – spytał przerywając ciszę Senfil.

– Tak, nie wątpię w to. Kiedy opuściliście miasto Łódź?

– Jak już mówiłem, w dniu ataku. Miasto płonęło, a – Senfil zawahał się – nasze wojska wkraczały do niego.

– Tak, z tego co wiem… – wyraz zadumanego geniusza – zginęli wszyscy. Zbiliśmy kilkadziesiąt tysięcy krzyży i powiesiliśmy wszystkich nie-kotów na nich.

– Nieboszczyków zazwyczaj się chowa – szepnęła Filona.

– Nie, moja pani. Oni jeszcze żyli. Jakże wrzeszczeli – duma i przywódczy geniusz – gdy wbijaliśmy im gwoździe w jeszcze żywe ręce i nogi. Widok zaprawdę wielki. Pokonaliśmy ludzkie miasta. Staliśmy się panami kilku stref. Niestety moi chłopcy nie będą już uczestniczyli w prawdziwej wojskowej operacji. Nasze błyskawiczne zwycięstwo doprowadziło do tego, że mimo forsownego marsu znaleźliśmy się daleko poza linią frontu – żal i rozczarowanie. Westchnął – Zresztą otrzymaliśmy nowe rozkazy. Dzisiaj rozprawiliśmy się z uciekinierami i zajęliśmy gospodę. Jutro czeka na nas kolejna misja.

– Nie pochowaliście tych ludzi, na drodze? – spytała Filona.

– Proszę się nie powtarzać – sceniczna wściekłość. – Ścierwa się nie chowa. Nie pochowaliśmy ludzi z Łodzi i nie pochowamy tych co zabiliśmy na drodze.

– To niemoralne – Filona zaczęła odruchowo lizać skołtunione futro. – To nasz obowiązek wobec każdego zwierzęcia.

Nieufność w oczach wodza, twarz podejrzliwego sędziego.

– W tym nie ma nic, żadnej rzeczy, która mogłaby być niemoralna. Nasza wiara uczy, że stoimy najwyżej wśród wszystkich bożych stworzeń. Naszym prawem jest rozkazywanie całemu światu, który już w najbliższej przyszłości będziemy kształtowali na swój własny sposób.

– Zbudujecie szklane domy, które zwykły zefirek roztrzaska – zauważył Senfil. – Nie należy opierać rzeczywistości na zaprzeczaniu wszelkim istotnym faktom. Nie możecie zmienić historii mówiąc o niej inaczej, ani też zbudować szczęśliwego świata nawożąc ziemie trupami.

Oczy mordercy wpatrujące się w Senfila.

– To fałsz. Człowiek był kiedyś małpą. Kiedy stał się rozumny zabijał małpy, a gdy utracił rozum my jego zastąpiliśmy. Jesteśmy najlepsi. Naszą drogą jest niszczenie wszystkiego co inne, gdyż to może nam zaszkodzić. Musisz to zrozumieć, Senfilu, aby móc wśród nas, kotów, dożyć jutrzejszego dnia.

– Nie mam wyboru i tym o tym wiesz.

Do pomieszczenia wszedł wielgachny, ludzki gospodarz z gigantyczną tacą w swoich tłustych łapach. Zwinnie manewrując przesadnie wysuniętym do przodu brzuchem podszedł do ich stolika i postawiwszy tacę zaczął na nim układać jeszcze parujące dania. Był człowiekiem i się bał.

– Coś … jeszcze? – zabrzmiał cichy głos, drżała w nim nuta histerii.

– Idź do swojego towarzysza, małpo.

Kucharz ukłonił się odpowiadając uśmiechem na obelgę.

– Zachowuj się jak przystało na małpę.

Kucharz wydał jakiś dziwny odgłos podobny do beku owcy. Dziwnie podskakując i wciąż becząc wyszedł, a raczej wyskakał z sali.

– Co mu zrobiliście, że tak się zachowuje? – spytał oszołomiony Senfil.

– Zabiliśmy całą jego rodzinę, służbę i przyjaciół. On chce żyć więc nas słucha.

– Jest posłuszny, bo się was boi.

– Zanim stąd odejdziemy zabijemy jego, a może i twojego niewolnika. Dla pewności, że nigdy nie podniosą przeciwko nam buntu.

– Nie zgodzę się na to.

Rozbawienie i pogróżka malująca się na kocim pysku.

– Myślisz, że cię posłucham? Ja tutaj rządzę. Kucharz podlega mojej władzy.

– Ale nie mój sługa.

– A od kiedy nim jest? Nawet gdybyś przemierzył ten kraj wszerz i wzdłuż nie spotkałbyś człowieka, który służyłby kotowi, czy też byłby przez niego zniewolony. Chronisz go. Jesteś słaby. Boisz się zabijać, masz w sobie szacunek dla niedorozwiniętych istot. Musisz jednak pamiętać, że świat, który teraz się rodzi zostanie zdominowany przez silne koty, które zawsze będą pamiętały, że cel uświęca środki. Nie przystajesz do nas. Nie uświadamiasz sobie dobra, które niesie eliminacja człowieka.

– Więc go zabijesz?

– Nie, zostawię go tobie – rozbawiony, jak po opowiedzeniu dobrego dowcipu. – Jutro będzie potrzebna każda para sprawnych łap i jedna para rąk może się przydać. Wyruszycie wraz z nami.

– Nie planowaliśmy tego. Idziemy na południe – odparła oburzona Filona.

– No cóż, Filono. Muszę wam uświadomić jedną przykrą rzecz. Ta droga prowadzi donikąd. Ona jest jedynie przejezdna latem.

– Musimy zatem zawrócić.

– Jako dowódca nie zezwolę wam na to. Wyruszamy w las. Łatwo w nim zabłądzić. Ktoś musi nieść prowiant. Zresztą jak myślisz, Senfilu, czy pozwolilibyśmy takiemu reakcjoniście, jak ty oddalić się swobodnie? Nie chce byś siał niezdrowy ferment dotyczący obrony niby to uciśnionej ludzkości. Większość kotów popiera nasze idee.

– Wolę nie myśleć.

– To zdrowa reakcja. A teraz proszę, częstujcie się. Jutra czeka nas ciężki dzień.

 

 

Zimna, deszczowa, pochmurna noc ustąpiła pogodnemu w miarę ciepłemu porankowi. Słońce powoli wspinało się po niebieskim firmamencie. Drzewa cicho szumiały, zapadały w sen po ciężkiej nocy. Wszyscy zebrali się na zewnątrz gospody. Drzewo zadygotało pod ciężarem powieszonego kucharza. Nie miał na głowie kucharskiej czapki. Miał dziwne, złote włosy. Senfil nigdy takich nie widział. Zapomnieli mu związać ręce. Dzięki temu przez dłuższą chwilę próbował walczyć ze śmiercią bezskutecznie rozsupłując zaciśnięty na jego szyi węzeł. W końcu cicho jęknął i przestał się bronić. Jedynie jego nogi lekko dygotały w nieznanym rytmie tańca śmierci. Senfil pociągnął nosem. Śmierć śmierdziała kloaką.

Ciszę przerwał lekki szmer głosów. Byli jak dzieci. Pozbawiono ich dziecinnej radości pokazując okrucieństwo wojny, ale nadal byli skłonni do igraszek, których nikt im przecież nie zabronił. „To jeszcze kociaki” – pomyślał zaskoczony Senfil. Ktoś się roześmiał. Gdzie trzasnął przerdzewiały zamek. Kocie ramiona uginały się pod ciężarem wypełnionych prowiantem i bronią plecaków. Stefan wymiotował zwracając tak skromne, dzisiejsze śniadanie. „Mam dwie kobiety”. – pomyślał Senfil i zachciało mu się śmiać.

Wyróżniali się z grupy, gdyż nic nie robili. Senfil nie wiedział na co czeka. Powinien jak inni przygotowywać się do drogi, ale po prostu nie mógł. Filona martwym wzrokiem wpatrywała się w daleki horyzont, jakby tam szukając zapomnienia, albo nieistniejącego szczęścia. Stefan już nie wymiotował, ale płakał. Przykucnął na ziemi i nucił cichą melodię nieszczęścia.

– Drzewo się złamało – zauważyła Filona.

Tuż za gospodą, przed nimi, rozwidlała się droga prowadząca w lewą i prawą stronę świata. Kałuże powoli wysychały odsłaniając gliniastą nawierzchnię poznaczoną wysypką ułożonych przed wiekami kamieni. Niektóre z nich były płaskie, o ostrych krawędziach, z lekka zaokrąglonych przez czas, przypominały trochę kości do gry. Nikt współcześnie takich nie robił. Były tam także zwykłe kamienie stłuczone na drobną miazgę pracowitymi kołami niezliczonych wozów. Wszędzie rozciągał się zwarty i groźny las. Jednak w prawej odnodze drogi, po jej lewej stronie widniała wyrwa. Drzewo nie przewróciło się na błotnistą ścieżkę, lecz wtuliło się w ramiona swoich wielorękich braci. Spomiędzy drzew prześwitywały żółte korzenie. Przy samej drodze była widoczna olbrzymia dziura w ziemi. Jej dna nie wypełniał jednak zwykły grunt.

– Chodźmy tam, trzeba to zobaczyć.

Podeszli więc bliżej. Stefan cicho jęczał i ciągle płakał. Filona szła cicho, tak cicho, że gdy Senfil na nią nie patrzył nie wyczuwał jej obecności. On… zresztą nieważne. Gnała go chęć zaspokojenia swojej własnej ciekawości. Pod jego lewą łapą trzasnęła rozgniatana puszka. „Śmiecie, gospodarz gromadził tu śmiecie” – błysnęła w jego głowie genialna myśl. Podniósł rozgniecioną puszkę. Cicho przeczytał:

– Dwunasty, trzeci, tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty ósmy.

To było niemożliwe. Prawie dwa tysiące lat.

– Po co komu były takie trwałe puszki? – spojrzał na etykietkę – Fasolka po bretońsku.

Nie wiedział co to jest fasolka, a tym bardziej kim był bretoński. Dół, a w nim kalekie, pokręcone, połamane korzenie sterczące ku górze. Brzeg dołu był zwyczajny. Ciemna smuga próchna. Pół metra głębiej próchno zastępowała zbita masa o niejasnej konsystencji. Nim głębiej, tym wyraźniej zaznaczał się ślad człowieka, którego nie zdołały strawić przemijające stulecia.

Senfil zwinnie zeskoczył na dno wyrwy. Zachrobotały nie strawione przez wodę plastikowe puszki i butelki. Na dnie znajdowała się kałuża, o nierównych brzegach, poznaczonych wyspami wynurzających się ponad nią śmieci. Przez chwilę grzebał. Próbował coś odkryć, odczytać, lecz strzępy gazet i książek rozsypywały się pod dotykiem jego łap przekształcając się w przesiąkniętą wodą kaszkę. Papier był najmniej trwały, ale właśnie na nim najgłośniej krzyczały zatarte litery, zapomniane już tytuły. Wygrzebał plastikową okładkę jednej z książek.

– Inwazja porywaczy ciał – przeczytał.

Okładka nie rozsypała się w jego łapach. Była tak trwała, że mogła przetrwać kilka następnych tysiącleci. Obok niej, a właściwie przylepiona do niej był druga okładka. Kiepski, postrzępiony, tekturowy papier powoli spływał zamieniając się w rzadki, jasnej barwy gnój.

– Pan Tadeusz – przeczytał. Nazwisko autora było niewidoczne. Już je rozmyła, cierpliwie drążąca swoje kanały, woda. Po chwili spłynęły także złote litery tytułu z jakimś smutkiem skapując na miętoszoną tylnymi łapami Senfila ziemie.

– To bezsensowne – stał nad nim Aeochippus. Jego twarz przybrała nową maskę, ironicznego dystansu – Kilkanaście lat temu na skraju lasu prowadziliśmy wykopaliska. Śmiecie z już minionej epoki skrywa prawie cały las. Niestety minęło zbyt wiele wieków, aby mogło cokolwiek ocaleć poza plastikowymi opakowaniami.

– Przegraliśmy w tej bitwie.

Rozbawienie.

– Nigdy zwolennicy Wodza nie popierali tego grzebania w przeszłości. Najważniejsza jest przyszłość. Historia może zbyt łatwo otumanić kocią młodzież.

– Szkoda, może byście się czegoś nauczyli. Przypominacie mi pewnych ludzi z przeszłości. Te same metody, te same zachowania.

– Przypadkowa zbieżność. Zresztą jesteśmy kotami, a co za tym idzie jesteśmy lepsi od ludzi.

– Oni także uznawali się za lepszych.

– Nie czas na dyskusję. Przyjdzie w końcu moment, gdy przyznasz nam rację. Teraz musimy już wyruszyć. Czeka nas daleka droga.

– Chcecie iść w las i się boicie.

– Musiałeś już kiedyś słyszeć historie o tym lesie.

– Bajka.

– Wątpię. Wielu naszych zwiadowców nigdy nie wróciło z wyprawy do niego. Od dobrych kilkuset lat kupcy korzystają z tej drogi i nigdy nie zdarzyło się, aby ktoś z niej zboczył. Śmietnik może być niebezpieczny. Szczególnie gdy nie wie się co do niego wyrzucono.

– Czego więc się spodziewacie?

– Magazynów broni. Zresztą to nie są żadne przypuszczenia, ale pewnik. Ten las kryje konkretną tajemnice. Nie wyrósł on jedynie na puszkach.

– A więc chcecie broni.

– Tak, ona może nam pomóc w prowadzonej obecnie wojnie. Teraz możemy zaledwie liczyć na podbój niewielkiej cząstki jednego kontynentu. Dzięki znajdującej się w tym lesie broni będziemy mogli podbić cały świat, a może i zniszczyć Nową Atlantydę.

– Oni nam jedynie pomagają.

– Dając paciorki, lusterka i ochłapy z pańskiego stołu! – odparł wściekły. – Pójdziemy do nich i weźmiemy sobie to co chcemy. My będziemy rządzili, jaka rasa przodująca, a nie Przodkowie i panowie z Atlantydy! – duma i głęboka zaduma – Idziemy.

Senfil przez chwilę wpatrywał się w trzymaną w łapie okładkę. W końcu odrzucił ją i zaczął nerwowo grzebać w leżących pod nim śmieciach próbując coś znaleźć, cokolwiek.

Postrzępiony kawałek gazety pomiędzy dwiema płytkami plastiku.

– Fantomatyka czyni postępy – przeczytał tytuł – Targi we Frankfurcie w roku dwa tysiące… – tu fragment się urywał. Odwrócił kartkę. – Masaż… kościół… – koniec fragmentu.

Wypuścił strzęp gazety z łapy. Ta, porwana podmuchem wiatru osiadła na jednym z bladych korzeni. Czuł, że nic nie rozumie. Nie wiedział czym jest fantomatyka, ani dlaczego w kościele robiono jakieś masaże. Nie rozumiał tego świata, którego fragment miał okazję tutaj poznać. Jeszcze przez chwilę grzebał w ziemi odrzucając plastikowe śmieci. Nic już jednak nie znalazł.

– Nic nie ma. Dlaczego nic nie ocalało? Gdzie jest ten kościół? Gdzie jest ten Frankfurt? Co to jest?

– Senfilu – nad dołem klęczała Filona – Aeochippus mówi, że musimy już iść.

– Jeszcze tu wrócę – powiedział Senfil i wyszedł z dołu.

 

 

Noc, jedna z tych, kiedy kota ogarnia strach, że nie zobaczy już słońca, że nagle zakończy życie nie rozumiejąc jego sensu, celu, do którego dążył, ani przyczyny swojego zgonu. Wtedy, jak wilkowi, który także skrada się o zmroku, chce mu się wyć do pyzatego księżyca.

Skupili się w bojaźliwą gromadkę. Zmęczeni, ochlapani błotem, rozczarowani i przerażeni. Czy ten las gdzieś się kończy? Jeden z kotów zachorował. Leżał już od dłuższej chwili na ziemi wstrząsany dziwnymi drgawkami. Zdawało się, że chce coś powiedzieć. Krwawa plama ozdabiała jego pysk z wolna spływając na usłaną liśćmi ziemie. I ciągle te same ruchy, podrygi mogące zadziwić najlepszego akrobatę. Miał szkliste oczy. Nic nie widział chociaż gałki oczne miał tak wytrzeszczone, że wyglądało jakby miały zaraz wypaść. Nawet nie wiedzieli co go ukąsiło. Czekali na jego śmierć lub cudowne uzdrowienie. W końcu wydał ostatni okrzyk i umarł.

– Idziemy – powiedział Aeochippus.

– Nie pochowasz tego kota?

– Ta ziemia zabija, Senfilu. Wielu z naszych archeologów umarło tylko dlatego, że w niej grzebało. Idziemy.

Odeszli. Las był cichy. Jedynie szum drzew i kroki kotów mąciły tę ciszę. Odnosiło się wrażenie, że nikt tu nie żyje, że nikt tu nie może żyć. Niekiedy natrafiali na dziwne konstrukcje z uporem pnące się do zbyt odległego nieba. Ruiny opuszczonych przed wiekami domów porośniętych bluszczem i wszelakim zielskiem. Szli coraz wolniej, minął kolejny dzień, zapadła zbyt długa noc. Ogarniało ich coraz większe przerażenie. Świat zawęził się do stawianych w błocie niepewnych kroków, łapczywie chwytanego w nozdrza powietrza i nadziei, nie na to, że przeżyją tę wyprawę, ale na chwilę odpoczynku. Przed samym świtem stracili kolejnego kota. Wpadł do zbyt głębokiej dziury i już nie wyszedł.

Wraz ze wschodzącym słońcem wyszli na wielką polanę. Na jej środku znajdował się dziwny, szary i kwadratowy budynek. Jego dach zapadł się a ściany były porośnięte po części go zasłaniającym zgniłozielonym zielskiem.

– Jesteście – przed domem opierając się o jego ścianę stał człowiek. Miał czarne tłuste włosy spięte czerwoną opaską i wychudzoną twarz poznaczoną pasmami brudu. Musiał ją specjalnie wymalować, gdyż ciemne smugi były zbyt symetryczne, układały się w tajemniczy wzór. Nosił brudną plamistą koszulę i spodnie. Wokół szyi miał owinięty naszyjnik, w którym zamiast korali tkwiły metalicznie połyskujące „grusze”. W rękach trzymał wąski, podłużny przedmiot zwrócony w ich kierunku jednym ze swoich końców. Gdy nie mówił głośno rzęził z trudem wciągając zimne poranne powietrze.

– Zejdź nam z drogi – powiedział Aeochippus.

– Weszliście na moje ziemie. Naruszyliście granice. Wiecie co to znaczy?

– Jeżeli tu mieszkasz to zapewne wiesz, gdzie są wojskowe magazyny. Jeżeli nas zaprowadzisz to dobrze zapłacimy.

Roześmiał się.

– Nigdy. Śledziłem was. Kierujecie się w dobrą stronę, ale ja wcale nie chcę, abyście tam doszli.

– Jesteś szalony. Zabijemy cię, jeżeli będziesz się nam przeciwstawiał.

– Mnie? Nie wiesz co mówisz kocie.

Nagle urządzenie, które trzymał zaczęło dziwnie hałasować. Przez chwilę wydawało się, że koty, które zgromadziły się wokół Aeochippusa wzięły ten hałas za dziwną muzykę, melodię, przy której powinny zatańczyć, lecz nie był to taniec. One umierali. Próbowały uciekać, ale czerwone plamy wykwitały na ich sylwetkach. Ta gwałtowna choroba skóry stanowiła zapowiedź szybkiej agonii. Las krzyczał.

Paniczna ucieczka, gałęzie bijące po twarzy, czy też pysku. Chęć krzyku tak potężna, że brakowało tchu w piersiach. Wszechogarniający strach. Migające sylwetki pojedynczych drzew i krzewów. Zwierzę, które nie powinno istnieć uciekające spomiędzy nóg. Biegli długo, bardzo długo, aż w końcu zmęczenie podcięło ich dolne kończyny.

Stali obok siebie, trójka naszych przyjaciół. Zadyszani, z obłędem w oczach i cieniem zmęczenia malującym swój przeklęty wzór na ich sylwetkach. Z daleka dochodziło echo gwaru, pokrzykiwań i huku, który wydawało to zabójcze urządzenie. Nagle rozległ się grzmot. Jakby stęknięcie rodzącej ziemi, która wypluwa z siebie zbyt dużą i zbyt twardą pestkę. Grzmot się powtórzył i ponownie zwielokrotnił, i ponownie, i jeszcze raz.

– Co to? – Filona obejrzała się za siebie – Oni idą za nami.

– To niemożliwe – Senfil z trudem próbował opanować drżenie, które nim wstrząsało. Nagłe przypomnienie czegoś co przed chwilą widział. – Pobiegli w inną stronę. Trochę bardziej w lewo. Wracają po swoich śladach.

– To nieistotne – zdawało się, że Stefan jest najbardziej opanowany z całej trójki, ale w rzeczywistości tkwił on na krawędzi histerii. – Pobiegliśmy w głąb lasu. Jesteśmy jeszcze dalej, zbyt daleko…

– Uspokój się – Filona poklepała go przyjaźnie po ramieniu.

– Musimy iść w głąb lasu – stwierdził Senfil. – Na południe.

– Nie wyjdziemy z niego?! – zapytał przerażony Stefan.

– Mylisz się Stefanie. Jeżeli natkniemy się na tego człowieka to właśnie wtedy nie wyjdziemy z lasu.

– Co on tu robił? – Stefan zatoczył ręką wkoło – Dlaczego chciał nas zabić?

– Stefan, Filona, idziemy. – Senfil wiedział, że jeżeli jeszcze przez chwilę będą o tym myśleć to zje ich wszechobecny strach.

Rozległ się kolejny grzmot. Ruszyli przed siebie w głąb lasu.

 

Koniec
Nowa Fantastyka