- Opowiadanie: Max Werner - Obława.

Obława.

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Obława.

Ledwie jeden krok dzielił go od krawędzi, jeden mały krok. Bał się go zrobić, ale jakiś głos w czaszce szeptał nachalnie: zrób to, no dalej, zrób to, do przodu.

Po raz kolejny spojrzał w dół, w niezgłębioną otchłań, której dno było poza zasięgiem wzroku. Zakręciło mu sie w głowie, w plecy powiał silny, zimny wiatr. Zachwiał się, zamachał rękoma. Wyglądał teraz jak karykatura wielkiego ptaka, który nie może poderwać sie do lotu.

Maleńki kamyk wyskoczył spod podeszwy buta i poszybował w dół, gdzieś w nieznane. Zniknął w obcej ciemności. On też zaraz tak poleci, jeden mały krok, i runie głową w dół, by tam za krawędzią roztrzaskać się na skałach, których teraz nie mógł dostrzec. A może to nie będą skały? Może tam jest gorąca kipiel lawy, która gotuje się, wrze, czeka by pochłonąć swą ofiarę. A może spadnie aż do samego piekła, gdzie już czyhają na niego diabelscy kaci i sędziowie, by rozliczyć duszę z grzechów żywota.

Przecież tych grzechów nie miał tak wiele, był wszak świętym, wybrańcem, ostatnim z świętych ludzi na umierającej ziemi…

Wiatr znów się zerwał rozwiewając włosy i szarpiąc podartą szatę. Zimny, wręcz lodowaty podmuch, sprawiający swą siłą i chłodem ból, wzbudzający dreszcze targające ciałem.

W ciemności za sobą usłyszał głosy i zadrżał jeszcze bardziej. Ze strachu. Zimny pot pokrył plecy. Włosy na głowie zdawały sie unosić jak naelektryzowane. Już tu są! Odnaleźli go! Szybciej niż się spodziewał. Bał się odwrócić. Bał sie spojrzeć znów na nich. Słyszał tylko coraz wyraźniejsze głosy i coraz bliższe kroki. Byli tam, tuż za nim. Wyłaniali się z mgły jak upiory, jak zjawy. Byli jego przeznaczeniem, tak długo od nich uciekał, choć wiedział, że w końcu go dopadną, jak wyrzuty sumienia, które gryzły go od tamtej strasznej chwili, o której tak bardzo chciał zapomnieć.

Byli tuż za nim, zbliżali się, czuł już ich lodowate oddechy, zimniejsze jeszcze niż północny wiatr. Przed nim była krawędź, a za nią? Kres trosk i strachu czy raczej początek cierpień? Wielka niewiadoma…

– Mam cię – usłyszał tuż przy uchu straszny szept i coś zimnego i mokrego jak sopel lodu dotknęło jego ramienia.

Wrzasnął i odwrócił się. Spojrzał w puste, czarne oczodoły tego czegoś co stało za nim. Inni nadchodzili, wyłaniali się z gęstego oparu mgły.

– Wybaczam wam, więc i wy mi wybaczcie – wyszeptał drżącym głosem, a potem wrzasnął znów i skoczył…

 

*****

 

Pierwszą rzeczą, którą zobaczył były krzyże. Setki, a może tysiące krzyży. Niektóre małe, zbite niezdarnie z desek, inne nieco większe, metalowe, zdobione wymyślnymi zakrętasami, jeszcze inne były betonowe, ogromne jak wieżowce, szczytami zdawały sie sięgać krwistoczerwonego nieba. Jeszcze inne, całkiem małe wisiały zawieszone nieruchomo w powietrzu, nie opierając sie na niczym, świeciły zielonkawym światłem. I wszystkie krzyże krwawiły.

Niektóre ledwie skropione czerwoną cieczą, z innych, tych największych spływały prawdziwe wodospady, z rykiem spadały w dół tworząc szkarłatną kipiel, pieniły się i wsiąkały w grunt. A całe podłoże było pokryte ciepłym, wilgotnym popiołem. Stąpał po nim nagimi stopami. Spojrzał po sobie – cały był nagi, zniknęła gdzieś jego porwana szata.

Szedł po popielnej równinie, przez las krzyży, wsłuchany w szum spływającej krwi. I bał się.

Nawet tu, w otchłani, w którą runął, choć przecież nie pamiętał lotu w dół, spadania, nie opuszczał go strach, to duszące krtań uczucie, sprawiające, że ciało kuliło się, drżało, oczekiwało ciosu. A potem dotarł do wzgórza usypanego z tysięcy ludzkich i zwierzęcych czaszek. Krzyże stały tu tak ciasno, tak blisko siebie, że jedyną możliwą drogą było wdrapanie sie na to groteskowe wzniesienie.

Zaczął się więc wspinać. Z mozołem, na czworakach. Wyszczerzone, poszarzałe czerepy usuwały sie spod nóg, z turkotem przypominajacym śmiech szaleńca spadały w dół, wzbudzając miejscami małe lawiny.

Nie wiedział jak długo się wdrapywał. Stracił poczucie czasu. Krwawe niebo nad nim nie zmieniało się, wisiało nieruchomo, jak podglądany od dołu, zatrzymany w kadrze, ocean ognia. Na szczycie na wielkiej czaszce należącej do jakiegoś pradawnego, rogatego giganta siedział człowiek. Nagi, odwrócony plecami, zgarbiony, nieruchomy.

Stał na krawędzi wzgórza, bojąc się podejść, odezwać, głośniej odetchnąć.

– Nie bój się bracie – usłyszał głos siedzącego, głos spokojny, dzwięczny, miły dla ucha. – Nie obawiaj się, dotarłeś do kresu, już nic nie ma znaczenia.

– Do kresu czego? – odważył się zadać pytanie.

– Kresu wszystkiego. Jak był początek, tak i stał się koniec. – Obcy wstał, wyprostował się. Przez dziury w jego dłoniach można było dostrzec to co jest dalej, za wzgórzem – dalszą połać równiny krzyży. Mężczyzna odwrócił się. Miałby piekną, dostojną i szlachetną twarz, gdyby nie jeden szczegół – brak oczu. Z jego oczodołów ziała krwawo-czarna pustka.

Przybysz jęknął przestraszony i padł na kolana. Skulił się i pochylił głowę.

– Nie klękaj przede mną człowieku – powiedział ślepy. – Jestem wprawdzie twoim bogiem, ale to już nie ma żadnego znaczenia. Świat umarł, a ja konam razem z nim. Bo byłem wszak początkiem, a teraz jestem końcem. Byłem alfą, stałem sie omegą. Nie ma też już znaczenia ta zła rzecz, którą zrobiłeś. Wszystko straciło swe znaczenie. Wszystko obróci sie w popiół, a potem i popiół zniknie. Łzy zamienią się w krew, a krew wyschnie. Życie zaniknie wraz z tobą, ostatnim człowiekiem, a kiedy ty znikniesz, zniknę i ja. To kres wszystkiego, koniec końców.

Ten, który nazywał siebie bogiem rozłożył szeroko ramiona i uniósł głowę do góry, ku krwawemu niebu. Rana w jego boku otworzyła się, lecz zamiast krwi, wysypał się z niej popiół…

 

*****

 

Policjanci, ratownicy, sanitariusze, dziennikarze i zwykli gapie stali nad krawędzią przepaści patrząc w dół.

– Kurwa mać, już go prawie miałem, ale mi się wyśliznął – mruknął jeden z gliniarzy.

– Dobrze sie stało – szepnął drugi – w sądzie by stwierdzili, że był niepoczytalny i zamiast na stryczek trafił by do szpitala, pieprzony zwyrodnialec…

– Ukrzyżował wszystkich, całą swoję rodzinę, żonę, córeczkę i synka, nawet psa – mówiła jedna kobieta do drugiej. – Torturował ich, obcinał członki, wyłupywał oczy, a na koniec wszystkich polał benzyną i podpalił.

– Bój sie pani Boga! Co też się dzieje na tym świecie!

_________________

Koniec

Komentarze

Kolejne opowiadanie z motywem samobójczym. Czyżby kroił się jakiś cykl? ;-) 

Ta bardzo orginalnie tatuaż anbu konochy a maska oninów z kiri

Nowa Fantastyka