- Opowiadanie: Agroeling - Czarodziej i Lichwiarz - Część II

Czarodziej i Lichwiarz - Część II

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Czarodziej i Lichwiarz - Część II

Rozdział 5

 

Przez całą drogę powrotną czarodziej nie mógł uwolnić myśli od powabów napotkanej nieopodal pałacu dziewczyny. Ale gdy dotarl do wieży, jego dobry nastrój prysnął jak bańka mydlana. Jesionowe drzwi wieży były nieznacznie uchylone. Ranton gorączkowo usiłował sobie przypomnieć, czy zamykał je na klucz. I pamięć go nie zawiodła, oczywiście, że je zamknął. Ktoś musiał wtargnąć do środka, mając czelność sobie z niego zakpić. Chociaż pani Nola również posiadała klucz, był pewien, że tu nie wróciła. Służąca przychodzić miała wyłącznie w ranki, a tymczasem już dawno minęło południe. Wytrącony z równowagi Ranton pchnął drzwi, które lekko zaskrzypiały. Wszedł do sieni i rozejrzał się uważnie. Było pusto i cicho. Powoli zaczął wspinać się po schodach na pierwszą kondygnację. Zanim się jeszcze na niej znalazł, zobaczył otwarte drzwi do swojej izby. Nabierając pewności, że w środku jest intruz, przestąpił próg. Zrobił dwa kroki do przodu i zatrzymawszy się, utkwił wzrok w mężczyźnie, który siedział na jego pryczy. Nieznajomy z nogami nonszalancko wyciągniętymi przed siebie obrócił ku czarodziejowi pociągłą twarz o orlich rysach. Ranton rozpoznał go od razu. To ten wysoki, ponury mężczyzna był obecny na jego ślubowaniu.

– Sądzę, że domyślasz się, kim jestem – nieco zachrypniętym głosem przerwał milczenie nieproszony gość.

– Owszem – odparł Ranton. Nie znosił aroganckich typów, i choć czuł przed lichwiarzem mimowolny respekt, z trudem udało mu się powściągnąć gniew.

– Zatem wiesz, że zwą mnie lichwiarzem. Można by powiedzieć, że podobnie jak ty noszę pomoc zgnębionym, pokrzywdzonym przez los ludziom. I choć niewątpliwie różnimy się między sobą, musisz przyznać, iż łączy nas wzniosły cel. A wielkie cele zawsze jest łatwiej osiągnąć wspólnymi siłami. – Lichwiarz spojrzał badawczo w oczy czarodzieja i kontynuował. – Już wkrótce nasz świat czekają wielkie zmiany nie mające precedensu w historii i niebawem każdy stanie przed koniecznością dokonania wyboru. Ale mniemam, że wybór nie okaże się trudny. Słuszny wybór. Wystarczy tylko pójść z duchem czasu. Wejść w nurt rzeki i pozwolić mu się porwać. Bo, chociaż nieraz napotykamy wewnętrzny opór, wszyscy pragniemy tego samego. Mam nadzieję, że nie mówię zagadkami?

Ranton przełknął ślinę, czując zamęt w myślach. Zamierzał wystąpić z ciętą repliką, ale nic nie przychodzilo mu do głowy. W końcu zapytał obcesowo:

– Czego chcesz ode mnie?

– Dołącz do naszej wspólnoty – odrzekł hipnotyzującym głosem lichwiarz. – Do królestwa, gdzie nie ma samotmości, obłudy, chciwości i samolubstwa. Przyjmujemy każdego z otwartymi ramionami. Jesteśmy przyszłością świata.

– To jakieś brednie ! – wykrzyknął Ranton, dając wreszcie upust swej złości. Jednakże na twarzy lichwiarza nie drgnął ani jeden mięsień. Niewzruszenie, z ojcowską troskliwością wpatrywał się w czarodzieja.

– Jeszcze zrozumiesz, o czym mówię. I potem przyjdziesz do mnie. Nie wiem kiedy, ale przyjdziesz, prędzej czy później. A wtedy zobaczymy… – lichwiarz, nie kończąc zdania, wstał powoli i otrzepał długą, czarną opończę z niewidzialnych pyłków.

– Zdaje się, że widziałeś Aranę, moją córkę? Jest piękna, nieprawdaż? – po tych słowach wyminął skonsternowanego czarodzieja i wyszedł.

 

Rozdział 6

 

Wieża dryfowała po skłębionym morzu sinych oparów. Jej mieszkaniec wyglądający przez maleńkie, wykuszowe okienko, przekonany był, że trafił do otchłani, mrocznej krainy bez powrotu. Czasem w okienku mignęła twarz umarłego. Była to stężała twarz nieszczęśnika, któremu odebrano wszelką nadzieję. I wtedy Ranton ocknął się … w swojej wieży. Wstał i niemrawo zaczął się ubierać. Wciąż przenikały go dreszcze wywołane niepokojącą symboliką snu. Podszedł do okna i wyjąwszy haczyk ze skobla, otworzył je na oścież. Wyjrzał przez nie i aż zatoczył się do tyłu, omal nie padając z powrotem na łóżko. Jego wieżę oplatał wianuszek milczących, zastygłych w bezruchu ludzi. Gdy Ranton ponownie zbliżył się do okna, zauważył stojącą pod drzwiami znajomą, masywną sylwetkę starosty. Co jest, u licha? Czyżby w miasteczku nastąpił jakiś kataklizm? Wiedziony złowrogim przeczuciem zszedł na dół.

W kuchni zobaczył służącą.

– Dzień dobry – przywitał się, ale pani Nola nawet nie raczyła na niego spojrzeć. Coś tam odburknęła pod nosem, rzuciła się do drzwi i z hukiem je za sobą zatrzasnęła. Czarodziej stał oniemiały. Zanim zdążył o czymkolwiek pomyśleć, do środka wtargnął Woltan.

– Musimy porozmawiać – oznajmił grobowym głosem.

– W porządku – zgodził się ulegle Ranton.

Weszli do pracowni na drugim piętrze. Woltan usiadł na zydlu i marszcząc czoło, długo zbierał myśli.

– Ponoć najlepiej jest zacząć od początku – rzekł, sadowiąc się pewniej na stołku, po czym opowiedział całą historię o lichwiarzu. Skończywszy, zmierzył czarodzieja przenikliwym spojrzeniem. Ten milczał.

– Ci ludzie, którzy dziś przyszli ze mną – starosta machnął ręką za siebie – ufają ci i wierzą, że nie będziesz bezczynnie siedział w wieży. Więc co mam im powiedzieć?

Ranton przełknął ślinę i odparł:

– Zrobię, co będę mógł.

Jednakże staroście taka odpowiedź nie wystarczała.

– Czy pozostaniesz wierny przysiędze i staniesz w obronie nas wszystkich? Czy też będziesz udawać, że nic się nie dzieje? – naciskał, chcąc wydusić z niego jasną deklarację.

– Wczoraj już ktoś zdążył mnie postawić przed podobnym dylematem – powiedział Ranton.

Wpierw zdziwiony Woltan uniósł brwi, ale po chwili pokiwał ze zrozumieniem głową.

– A więc i on złożył ci niezapowiedzianą wizytę? Podejmij w takim razie decyzję.

Ranton, przyparty do muru, odrzekł:

– Obronię was przed lichwiarzem.

Podszedł do okna i z zasępioną miną spojrzał na stłoczonych pod wieżą ludzi. Co, jeśli ich zawiedzie? Zdawał sobie sprawę, że w szranki z lichwiarzem stanąć powinien potężny, bogaty w doświadczenia czarodziej, a nie nowicjusz, który nigdy dotąd nie widział mantykory. Woltan jednak zdawał się być całkowicie usatyswakcjonowany odpowiedzią Rantona. Powstał i podał mu rękę, mówiąc:

– Pamiętaj, że w jedności siła.

Starosta opuścił wieżę i powiódł czeredę podniesionych na duchu mieszczan z powrotem do miasteczka.

 

Ranton nie chciał myśleć o czekającej go próbie sił. Nie miał złudzeń, że gdy nadejdzie pora, by zmierzył się z lichwiarzem, nikt nie stanie u jego boku. Teraz to i nawet w swojej wieży nie mógł czuć się bezpiecznie. Coś go jednak zastanowiło. Skąd jego antagonista czerpał tak olbrzymią moc? Wszak nie był czarodziejem. Zatem kim? Złodziejem czasu? Tak właśnie zwano lichwiarzy, spryciarzy sprzedających czas, jaki upływał między pożyczką a momentem jej zwrotu wraz z procentem. A ten lichwiarz nie domagał sie ani zwrotu pieniędzy, ani rzecz jasna procentu. Zamiast procentu brał od wierzycieli coś innego. Ale co? Niewykluczone, że w tym, co mówił Montenhart, tkwiło ziarno prawdy. Lichwiarz żywił się duszami. Zniewalał ludzi, przekonanych, że dług został im umorzony, gdy tymczasem nieświadomi zastawionej na nich pułapki, spłacali go nieustannie. Stali się żywym rezerwuarem mocy. Ranton poprzestał na tych domysłach. Ostrożnie wyjął z kufra rozlatującą się ze starości księgę czarów, którą odziedziczył po swoim pradziadku i niespiesznie zaczął ją wertować. Oczywiście nie mogła mu w niczym pomóc, treść jej znał niemal na pamięć. Po prostu musiał poprawić sobie samopoczucie i ukoić nerwy szelestem pożółkłych stronic, rozsiewających upajającą woń stęchlizny. Ale po chwili odłożył księgę. Nic go już nie cieszyło i na niczym nie potrafił się skupić.

Zszedł na dół, mając nadzieję zastać tam jeszcze panią Nolę. Na parterze nikogo jednak nie było. W kuchni zobaczył garnki i kamionki wypełnione kaszą jaglaną, fasolą, białym serem oraz warzywami. Przynajmniej nie umrze z głodu. Ktoś cicho zapukał do drzwi. Ranton zamarł, nastawiając uszu. Czyżby to już? Ale uspokoił sie myślą, iż gdyby to był lichwiarz, najpewniej wszedłby bez pukania albo rozwalił drzwi zaklęciem ogniomiotającym. Nie, to nie mógł być on. Może Montenhart? Teraz przywitałby go z otwartymi ramionami. Ale gdy otworzył drzwi , ze zdumieniem urzał Aranę.

– Uciekaj, póki możesz – powiedziała.

Na czarodzieja jakby wylano kubeł zimnej wody.

– Nie zamierzam nigdzie uciekać.

Dziewczyna popatrzyła na niego uważnie. Może źle go oceniła, a może tylko litowała się nad jego głupotą. Sam chciałby to wiedzieć.

– Mój ojciec cię zniszczy – spojrzała mu w oczy. – Nikt nie da mu rady.

– To się dopiero okaże, kto komu nie da rady – odparł buńczucznie Ranton, od razu zdając sobie sprawę, jak dziecinnie zabrzmiały jego słowa. Miał szczęście, że Arana nie roześmiała mu się w twarz. Gdy uznała, że nie zdoła go przekonać, cofnęła się o krok.

– Nic więcej nie mogę dla ciebie zrobić – powiedziała jakby ze smutkiem i odeszła.

 

Rozdział 7

 

Codziennie wczesnym rankiem pani Nola przychodziła do wieży, przynosząc suchy prowiant oraz swieże warzywa. Zostawiała w garnkach przyrządzony posiłek i , nie budząc czarodzieja, wychodziła, nim zapiał kur.

Życie w miasteczku toczyło się jednostajnym rytmem, dni mijały leniwie, zmieniając się jedynie ze słonecznych na pochmurne i na odwrót. I choć Ranton zaczynał łudzić się nadzieją, że już do niczego nie dojdzie i wszystko co złe rozejdzie się po kościach, doskonale zdawał sobie sprawę, iż jest to cisza przed burzą. Ten pozorny spokój przeciągał jego udrękę i przyprawiał o mdłości. Wieża stała się więzieniem, a służąca dozorczynią. Kiedy pewnego pięknego dnia Ranton usłyszał łomotanie do drzwi, poczuł się jak skazaniec, któremu odczytano wyrok. Ale niespodziewanie poczuł również ulgę. Koniec z nieustannym wyczekiwaniem, kłuciem w sercu i dręczącymi go koszmarami sennymi.

Uchyliwszy drzwi, zobaczył niepozornie wyglądającego mężczyznę, którego nigdy przedtem nie widział.

– Czas nadszedł. Plac przed domem starosty – rzekł krótko wysłannik, po czym natychmiast się oddalił.

Czarodziej, tylko trochę się ociągając, wyszedł ze swej warowni tuż przed południem. Idąc, próbował przypomnieć sobie najbardziej skuteczne zaklęcia, sztuczki magiczne i fortele, ale nadmiar emocji sprawiał, że nic sensownego nie przychodziło mu do głowy. Czy zamierzając odesłać swego wroga w niebyt, będzie musiał liczyć na cud? Nie, na pewno zdoła go pokonać, wszak to on był czarodziejem, a nie lichwiarz.

Dotarł na obszerny plac przed domostwem starosty. W pierwszej chwili pomyślał, że jego przeciwnik nie stawił się do walki, ale wnet go dostrzegł, stojącego nieruchomo w cieniu wielkiego, rozłożystego klonu. Czekał tam po przeciwnej stronie areny, otulony czarną peleryną, ucieleśnienie zła, nieobliczalnego chaosu i bezgwiezdnej nocy.Ranton zatrzymał się, obserwując spod zmrużonych powiek swego przeciwnika i … padł bez czucia na ziemię. Gdy później ocknął się w domu starosty, niewiele pamiętał z tego, co się wydarzyło. Bo i właściwie nie było co pamiętać. Wiedział, że popełnił kardynalny błąd, nie zadając sobie trudu utworzenia mentalnego parasola ochronnego ani obmyślenia jakiegokolwiek planu działania. I dał sie podejść jak idiota.

– Jesteś jeszcze słabszy od tego starego wieprza Alkatora – usłyszał drwiący, ochrypły głos lichwiarza, zanim zapadł w zbawczą ciemność. Kiedy następnego dnia Ranton powrócił do świata żywych, ujrzał pochylone nad nim zatroskane twarze przyjaciół – Woltana i Aliny a kątem oka dostrzegł siedzącego na zydlu pod ścianą Montenharta.

– Już dobrze – zwróciła się do niego jak do dziecka Alina, kładąc mu dłoń na czole.

– Gorączka minęła, niebawem wyzdrowieje – powiedziała, kierując te słowa do męża.

– Świetnie – odrzekł Woltan i przypatrując się znękanej twarzy czarodzieja, powiedział do niego szorstko:

– Nie upadaj na duchu.

Ranton jęknął mimowolnie. A więc w tej beznadziejnej sytuacji chcą nadal walczyć. Co miał im powiedzieć? Że ponownie skrzyżuje magiczne szpady z lichwiarzem? I że tym razem odniesie zwycięstwo?

– Jeszcze raz przystąpisz do walki – oznajmił starosta, potwierdzając złe przeczucia Rantona.

– Ale wpierw ktoś cię do niej przygotuje.

Czarodziej, zdumiony aż podniósł się na łokciach.

– Mamy tu jeszcze innego maga – odezwał się Montenhart. – Przy nim nasz dusigrosz to nędzny…

– Bez przesady – przerwał mu Woltan. -To Bolwir, nasz wikliniarz. Mieszka poza miastem. Oczywiście nie należy do Gildii, ale jest kimś w rodzaju mędrca i zna się na czarach, choć chyba nie takich, jakich uczą w waszych akademiach. Sądze, że może pomóc. Zresztą, cóż mamy do stracenia. Została nas jedynie garstka. Jeśli oddamy pole przeklętemu uzurpatorowi, to nas wszystkich czeka zguba.

 

Rozdział 8

 

Dwa dni później starosta zaprowadził czarodzieja do lasku olszynowego, gdzie stał samotny domek zbity z bierwion dębu i grabu. Mieszkał w nim Bolwir, który okazał się szczupłym jak tyka, jowialnym sześćdziesięciolatkiem.

– Witam, witam! Czym chata bogata, tym rada – zaprosił nowo przybyłych do środka. – Czujcie się jak u siebie – rzekł jeszcze i poszedł zaparzyć herbatę, gdy tymczasem Woltan i Ranton rozsiedli się na wygodnych, wiklinowych fotelach. Bolwir, wróciwszy z trzema fajansowymi kubkami i imbrykiem, nie pytając o powód wizyty, zaczął narzekać na zmiany, jakie ostatnio zaszły w jego skromnym siedlisku. Nikt już do niego nie zagląda, jakby wszystkim zbywało na wyrobach z wikliny. Nie zapuka do drzwi jego chaty ani namolny domokrążca, ani wagabunda, z którym chętnie wdałby się w zajmującą, filozoficzną dysputę. Nie inaczej działo się w pobliskiej puszczy. Umilkły śpiewy ptaków, a dziki zwierz przestał podchodzić na skraj lasu. Okolica opustoszała jak za nadejściem moru i wszędzie zapanowała złowieszcza, nienaturalna cisza.

Bolwir zamilkł, z pietyzmem zapalając fajkę. Po chwili odezwał się Woltan.

– W rzeczy samej, źle się dzieje. I myślę, że dla nikogo nie jest tajemnicą, kto za tym stoi. Pewnie też nie ma nikogo, kto by nie doszedł do wniosku, że należy za wszelką cenę powstrzymać sprawcę tych fatalnych zmian. Musimy wyplenić zło tak, jak się wyrywa chwast z korzeniami. A im dłużej zwlekamy, tym szybciej rośnie ono w siłę. Wybór więc mamy niewielki. Możemy odzyskać dusze naszych przyjaciół albo… niebawem staniemy się tacy jak oni.

Wikliniarz smętnie pokiwał głową.

– Masz słuszność, wybór mamy niewielki. Aczkolwiek sądzę, że jeszcze możemy wziąć swój los we własne ręce. Ale wszystko zależy od tego, czy uda się postawić naszego młodego przyjaciela na nogi – spojrzał przenikliwie na Rantona. Czarodziej, zmieszany spuścił wzrok. Nie garnął się do kolejnej przeprawy z lichwiarzem. Czyż raz już nie zawiódł oczekiwań?

– No, no, nabierzesz jeszcze takiego wigoru, że sam siebie nie poznasz – wkliniarz poklepał go mocno po plecach.

– W takim razie powierzam go twojej opiece – Woltan wstał i z wahaniem dodał – będziemy cierpliwie czekali, choćby i na cud. Ale nigdy nie stracimy nadziei.

Starosta pożegnał się i ruszył z powrotem do miasta.

Koniec
Nowa Fantastyka