- Opowiadanie: RobertZ - Niemiłe początki kaca (finalna wersja opowieści w odcinkach)

Niemiłe początki kaca (finalna wersja opowieści w odcinkach)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Niemiłe początki kaca (finalna wersja opowieści w odcinkach)

Mara obudził dziwny hałas, pomruk podenerwowanych głosów, jakieś szepty, okrzyki dobiegające z podwórza. Z trudem otworzył zlepione ropą, podrażnione oczy. Dobrze pamiętał wczorajszy dzień, a raczej wieczór, gdy musiał taszczyć Horna do ich niewielkiej izdebki. Mieściła się ona na pietrze zaniedbanej chałupy, zbudowanego z drewnianych balów, niewielkiego, chylącego się swoimi ścianami ku ziemi domiszcza. To tutaj się przeprowadzili, gdy przed paroma dniami pani Pompadour z rodziną, obawiając się wojskowego zaciągu, ruszyła w głąb lądu zostawiając ich w tym miasteczku położonym na rozstajach dróg.

Z Tritanu dochodziły niepokojące wieści. Nadal trwała blokada portu, co gorsza najeźdźcy zajęli przybrzeżne, najbogatsze dzielnice miasta i te broniło się jedynie dzięki jeszcze nie zdobytej twierdzy i wewnętrznym murom. Suweren, widząc zbliżającą się klęskę zaczął zwoływać wszystkich zdolnych do broni. Nawet tych co uciekli przed ogniem na prowincje, będącą w zasadzie rozwlekłymi przedmieściami metropolii. Dalej była pustynia, a za nią lenna Tritanu, na pół wolne księstwa i nieposłuszne mu królestwa.

Nie to było jednak w tej chwili najważniejsze. Nasilał się dochodzący z dworu gwar, a zapach dymu nie stanowił już jakiejś niewyraźnej nuty w powietrzu. Coś musiało się palić i to niedaleko od miejsca ich noclegu. Mar ściągnął dłoń swojego mistrza nieustępliwie spoczywającą na jego kroczu. Nie podejrzewał czarodzieja o niecne zamysłu. Widząc jak bardzo wczoraj był on pijany mógł raczej podejrzewać jakiś bezładny odruch, nadzieje na spędzenie nocy z dziewczyną, której niestety nie miał. Może wtedy byłoby inaczej. Baba dałaby mu popalić. Wytłumaczyła, że gorzałę należy traktować jak lekarstwo, które w małych ilościach pomaga, a w większych może tylko zaszkodzić. Chłopak wygramolił się z łoża, narzucił na nocną koszulę kożuch, noce należały raczej do chłodnych, włożył buty i tak uzbrojony przed koszmarnym zimnem, podszedł do okna. Właściciel domu, prowadzony dziwną fantazją lub marzeniem o lepszym życiu sprawił sobie na stryszku wielkie, dwuskrzydłowe okno, na dodatek oszklone. Zza szyb majaczyła różowa poświata. Niestety te ostatnie, dawne nie myte, nie pozwalały zobaczyć co się dzieje na zewnątrz. Uczeń czarodzieja z niechęcią je otworzył.

– Czego?! – spytał zaskoczony stojącego pod domem tłumu wieśniaków.

Mar, mając w tym pewne życiowe doświadczenie, dzielił tłum na przyjaźnie nastawiony, obojętny, niechętny i ewidentnie wrogi. Ten ostatni szukał zazwyczaj drzewa oraz kawałka sznura, a gdy te znalazł zabierał się za wieszanie. Stojąca na podwórzu gromada nie wyglądała na przyjaźnie nastawioną. Chłopi wzięli to co mieli pod ręką; cepy, kosy, siekiery. Niektórzy trzymali pochodnie, w zasadzie zbędne, gdyż już świtało, a przemijająca noc należała do bezchmurnych. Wielki księżyc jeszcze nawet nie zaszedł. Uczeń czarodzieja poczuł ciepło dochodzące z dołu i gryzący zapach dymu. Z trudem powstrzymał kichnięcie. Pod samym oknem rozpalono ognisko. Wielkie polana zajmowały się stopniowo ogniem, chrust między nimi gwałtownie się palił. Wystarczyło je dopchnąć do ściany, a cały dom błyskawicznie by spłonął. Inne, mniejsze ogniska rozpalały się w rogach chałupy.

– Chcemy czarodzieja – rozległ się piskliwy, dziecięcy głos. Tak, ten tłum, co gorsza, posiadał przywódcę. – Chłopiec siedział na plecach olbrzyma górskiego (skąd to cholerstwo się tu wzięło!). Jego twarz idioty (tego olbrzyma) wskazywała, że akurat on nie miał tu wiele do powiedzenia. Gdyby jednak poproszono o wyważenie drzwi, czy wyciągnięcie z błotnej kałuży wypełnionego beczkami wina wozu, to do tego nadawał się idealnie. Przerastał wszystkich o głowę i prawdopodobnie miał więcej siły niż koń pociągowy.

– Czarodziej śpi – odparł Mar. – Wizyty będzie przyjmował dopiero od południa. Wtedy zapraszam do gabinetu.

– My chcemy tego pijusa teraz – odezwał się jakiś głos z tyłu. – Będziemy dzisiaj grillować.

Wszyscy zarechotali.

– Chcemy z nim rozmawiać natychmiast – ponownie odezwał się chłopiec. – My w sprawie reklamacji. Mam już dziewięćdziesiąt siedem lat i chce, aby zwrócił to, co mi należne.

– Złe czary są karane! – znowu głos z tyłu tłumu. – Kodeks Wiedźmiński!

Mar za bardzo nie rozumiał co się dzieje. Siedzący na olbrzymie chłopak mógł mieć co najwyżej dziewięć lat i to pod warunkiem, że jego rodzice byli karłami. Kodeksu nie stosowano od blisko dwustu lat. Wtedy to Rada Magów przejęła sąd nad zbuntowanymi czarodziejami i wioskowymi wiedźmami, którym się wydawało, że potrafią czarować, a sprowadzały jedynie plagi i rzucały uroki na biednych ludzi.

– To stary obyczaj. Teraz nie pali się czarodziejów. Zresztą co może czarodziej Horn dla ciebie, chłopcze, zrobić?

– Chce, aby zwrócił mi dorosłość, albo spłonie w tym domu.

Mar w końcu zrozumiał. Na olbrzymie siedział starzec, którego Horn po pijaku zamienił w dziecko. Takich czarów nie wolno było stosować. Zakłócały one strukturę samej rzeczywistości, czasu i materii. Należały do wyjątkowo niebezpiecznych. Nawet Rada Magów mogła czarodzieja winnego nierozważnego używania tej magii skazać na wieczne zawieszenie. Niewiele różniło się to od śmierci. Winny całą wieczność musiał spędzić zamieniony w kamień.

– Pójdę po niego – odparł. Zrozumiał, że muszą uciekać. Ktoś dopchnął kijem ognisko do ściany. Zabawa zaczęła się na dobre.

Mar dopadł do Horna i siłą zwlekł z łóżka. Z niewiadomej przyczyny czarodziej trzymał się za własne genitalia. Straciwszy w uczniu oparcie tam szukał pocieszenia. Chłopiec siłą oderwał zaciśniętą na nich rękę i uderzył czarodzieja w twarz. Ten poderwał się nagle wydając okrzyk bólu i przestrachu. Oprzytomniawszy spojrzał wściekle na Mara, ale wściekłość zastąpiło zaskoczenie. Przez okno wdzierały się już płomienie. Dym stawał się coraz gęstszy. Do ognia podpalacze musieli dorzucać kolejne szczapy. Za wcześnie było na to, aby ogień zajął już zewnętrzne ściany domu.

Do ich pomieszczenia wpadł gospodarz domu. Po tym jak zostawiło go żona z dziećmi mieszkał w nim sam żyjąc z wynajmu pietra.

– To cholery podpaliły mi dom! – krzyknął. Należał do rodzaju łysych, tęgawych, a na dodatek niskich choleryków w średnim wieku.

– Musimy się stąd wydostać. – Stwierdził rzecz oczywistą czarodziej Horn, a następnie zgiął się w pół i zwymiotował na podłogę oraz nogi gospodarza i Mara.

– Gdy wyjdziemy na zewnątrz, to nas zabiją – Mar cofnął nogę. Czarodziej kontynuował rozpoczętą przed chwilą czynność.

– Pozostaje jeszcze piwnica. Chodźcie. – Gospodarz wybiegł z sypialni.

– Piwnica? – zdziwił się Mar. – Obrzucimy ich ziemniakami?

Chwycił Horna pod pachę i pociągnął za sobą. Goniły go płomienie i czarodziejskie wymiociny, gdyż biedny czarodziej jak już zaczął, to nie mógł skończyć.

– Taki wielki czarodziej, a do niczego nieprzydatny – stwierdził gospodarz, po czym kaszlnął gwałtownie. Słabe płuca po chwili biegu domagały się tlenu. – Wielu już takich widziałem. Przez kilku dorobiłem się problemów, ale jeszcze nikt nie podpalał mi chałupy!

– Uwierz mi, że bywało gorzej – odparł Mar wspominając odwiedziny czarodzieja w burdelu. Tyle wściekłych dziewek na raz jeszcze świat nie widział. Na dodatek wszystkie piękne i nagie, i ani jednego ciuszka w całym budynku. Mistrz zdematerializował całą odzież. Dopiero później się okazało, że jest w stanie takiego upojenia, iż nie potrafi cofnąć prostego zaklęcia. Czarodziej dolewał oliwy do ognia krzycząc: „Wy jesteście dziwki! Na ulice! Niech was ruchają!” Chyba przez przypadek posłał iskrę z laski i czerwone story zajęły się ogniem.

Niestety burdelu nie udało się uratować.

Laska! Serce chłopaka zatrzymało się na długą chwilę.

– Nie mamy laski – stwierdził Mar. W odpowiedzi Horn zwymiotował mu na buty.

Mężczyźni dotarli do drzwi od piwnicy. Gospodarz uchylił je, podpalił lampę stojącą przy wejściu. Ciepły blask płomienia oświetlił mroczne wnętrze.

– Schodzimy – powiedział i otarł pot z czoła.

– Zwariował pan! Mistrz mnie zabije jak jego laska przepadnie. Jego moce staną się ułomne.

– Wtedy może nie narobi nikomu tylu problemów.

Mar oddał czarodzieja w ręce gospodarza i zawrócił się do pokoju. Na szczęście płomienie nie wdarły się jeszcze do środka. Na zewnątrz rozwścieczona tłuszcza domagała się czarodzieja. Chłopak domyślał się, że podkładali ogień w innych miejscach. Mieli zamiar ich wykurzyć. Oby gospodarz miał jakieś sekretne wyjście z piwnicy.

Laska leżała na łóżku. Dziw, że wcześniej o niej nie pomyślał. Chwycił ją i zawrócił się do piwnicy. Gospodarz i wymiotujący czarodziej czekali już w środku.

– Co teraz? – spytał gospodarza.

– Ukryjemy się – odparł. – Za tą ścianą – wskazał ręką – znajduje się dodatkowe pomieszczenie. Płomienie tu nie dotrą, więc jesteśmy bezpieczni.

– Mamy się ukrywać jak szczury? Myślałem, że nas stąd wydostaniesz! Kiedy budynek spłonie i tak nas znajdą!

Mar zaczynał wątpić w dobre zakończenie. Jeżeli Horn szybko nie wytrzeźwieje, nie poradzą sobie z rozwścieczonym tłumem. „Nie będę pił piwa!” – Buntował się czarodziej minionej nocy. „Mieszanie alkoholi to zły pomysł”. – Twierdził. Jakby niemieszanie i dalsze picie gorzały było dobrym pomysłem.

– Wchodzimy – mężczyzna pociągnął za dźwignię umocowaną na ścianie i ku zdziwieniu Mara otwarło się przed nim obszerne wnętrze.

– Wybudowałeś schron na wypadek wojny? – zdziwił się uczeń czarodzieja. – A jak działa ten mechanizm?

Mar nie doczekał się odpowiedzi, gdyż Horn zaczął wracać do przytomności.

– Czekajcie, czekajcie – wybełkotał. – Gdzie ja jestem?

– Ten dzieciak… Ten dziad, którego zamieniłeś w chłopca chce cię dopaść. Uciekliśmy do piwnicy.

– Uciekliśmy? – zdziwił się czarodziej. – Mar, my nie uciekamy.

Horn zadziwiająco szybko pochwycił swoją laskę. Podpierając się na niej i chwiejąc niebezpiecznie na boki, ruszył w kierunku schodów, poruszając się zaskakująco szybko.

– Co on robi! – wrzasnął gospodarz. – A zresztą – machnął ręką – to nie moja sprawa – i ruszył w stronę ukrytego pomieszczenia.

Mar zacisnął pięści przygotowując się na najgorsze.

 

 

 

Mówią, że prawdziwa wściekłość nie dba o powody. Obrzynek nie miał pojęcia, dlaczego podkłada ogień pod tę żałosną chałupę. Nie obchodziło go, kim jest przerażający dzieciak, dosiadający olbrzyma niczym zwykłego kucyka, i dlaczego to właśnie on tutaj dowodzi. Owszem, słyszał coś o magu, który najwyraźniej wkurzył zdecydowanie zbyt wiele osób oraz coś o pogwałceniu kodeksu Wiedźmińskiego. Usłyszany kątem ucha zlepek informacji wsiąknął głęboko w jego mózg, jakby ten był zwykłą gąbką. Pewnie nawet udałoby mu się wydobyć tych kilka myśli na powierzchnie, połączyć w sensowną całość i dojść do jakiegoś wniosku. Mógłby spróbować, gdyby tylko nie był tak bardzo pijany. Zwykle dwa razy zastanowiłby się przed podpaleniem domu należącego do czarodzieja, ale dzisiaj to było bez znaczenia. Dał się porwać przez rozjuszony tłum, a Obrzynek kochał być częścią tej pięknej istoty. Wszystko nagle zrobiło się takie proste. Przyszedł tu, bo przyszedł tu tłum. Był wściekły na czarodzieja, bo wściekły był na niego tłum. W tłumie był nieskrępowany. Pozbawiony codziennych problemów. Naprawdę wolny, bezpieczny, anonimowy. Któż oskarży go o zniszczenia, do których dzisiaj przyłoży ręce? Kiedy winny jest tłum, tak naprawdę nie jest winny nikt. Na samą myśl o tym co zaraz się wydarzy serce zapłonęło mu z radości. Przepchnął się na przód, wywijając pałką. Nie miał zamiaru być tym, z którego zostaną tylko ochłapy.

Otaczający go ludzie wyraźnie się uspokoili. Obrzynek nie potrafił dopasować ich twarzy do imion, chociaż z większością z nich mieszkał, w tej zapomnianej przez bogów wiosce, od trzydziestu lat. Chaotyczne krzyki wyraźnie ucichły. Wieśniacy drżeli, oczekując w napięciu, ściskając mocniej swój zaimprowizowany oręż. Obrzynek rozejrzał się nerwowo.

Dlaczego po prostu stoją wokół tego kurnika, czy co to w ogóle jest… Na co czekamy? To tutaj, to chyba wejściowe drzwi. Możemy rozwalić je na kawałeczki. Dlaczego nie wejdziemy po tego zasranego czarodzieja i nie rozszarpiemy go w końcu na strzępy? A, no tak. Chałupa płonie. To drewno powinno się zająć jak włosy Suchokłosa, gdy przewróciła się na niego świeca. Ciekawe czy już mu odrosły. Idiota. Kto zasypia z głową na stole? Sam się o to prosił. Śmierdziało jeszcze gorzej niż teraz. No, ale za to nie było tyle dymu.

Dymu?

Gęste, czarne kłęby dymu wylały się nagle przez uchylone okno na piętrze i przez szczeliny w ścianach. Tłum zakaszlał, a zaraz potem się rozweselił.

– Pali się już w środku! – wrzasnął ktoś z tyłu. – Zaraz ich wykurzymy!

– Tylko nie dajcie mu uciec!

– Wyłaź, tchórzu!

Tłum krzyczał. Wrzaski zlały się w niezrozumiały warkot. Obrzynek też pragnął krzyczeć, dołączyć swoje ochrypnięte gardło do tego pięknego chóru. Nie mógł jednak przestać patrzeć na ciemne smugi, wyciekające ku górze. Poczuł, że wypada z roli, a w jego głowie zaczynają płynąć wąskie strumienie myśli, należące wyłącznie do niego. Wraz z tymi myślami przyszedł strach. Dlaczego jest tu tyle dymu? Dom ledwo się zajął, a pożar na pewno nie dotarł na piętro. Taki czarny, wybuchł tak nagle. Przecież tak się dzieje tylko wtedy, gdy ogień nagle zgaśnie. Poczuł pod stopami dziwną miękkość oraz wilgoć. Zachwiał się na niepewnych nogach i spuścił zmętniały wzrok. Ujrzał pod stopami niewielką kałużę, wyciekającą ciurkiem spod drzwi na wprost niego. Gapił się na ten obraz, marszcząc brwi. Rozległ się niepokojący trzask drewna. Czas jakby stanął w miejscu. W głowie Obrzynka jego zmysły biły gorączkowo na alarm.

Zrozumienie przebiło się kopniakiem przez alkoholową mgiełkę. Otworzył szeroko usta. „Bogowie! Co mnie podkusiło, by stanąć w pierwszej linii?” Zdążył ledwo się odwrócić, gdy drzwi wybuchły na drobne drzazgi i zalała ich potężna fala lodowatej wody. To ostudziło zapędy tłumu. Woda zamieniła miękkie podłoże w błoto. Fala uderzenia ścięła z nóg rozwścieczoną grupę. Kiedy strumień wody osłabł, zaczęli podnosić się z ziemi.

Horn wyszedł na drewniany ganek podpierając się na swojej lasce. Procenty jeszcze dawały o sobie znać, chybocząc czarodziejem na boki. Spod jego butów, przy każdym kroku, wydobywał się chlupot. Mar wychylił się zza pleców czarodzieja. Spojrzał na pobojowisko przed chałupą. Prawie odetchnął z ulgą widząc niewielkie szkody, jakie tym razem wyrządził Horn.

Błotnej kąpieli uniknął jedynie prowodyr całego zamieszania. Chłopak zgramolił się z pleców olbrzyma i wykrzyknął:

– Brać go! – Wskazał palcem na czarodzieja.

Tłum jednak nie był już tak ochoczy do działania. Co bardziej tchórzliwi uciekli. Obrzynek, gdy tylko podniósł się na nogi, postanowił ulotnić się, jak pozostali.

– Rusz się – zaskrzeczał chłopak w ucho olbrzyma.

Ten podniósł się na nogi i popędził na oślep w kierunku drzwi. Mar szybko ocenił sytuacje i niewiele zastanawiając się odepchnął czarodzieja na bok. Horn zatoczył się na drewnianym ganku. Nadpalone deski nie wytrzymały i załamały się pod ciężarem czarodzieja. Mar przyjął cały impet uderzenia olbrzyma i przeleciał przez korytarz roztrzaskując plecami drewnianą szafkę. Olbrzym spojrzał ogłupiały na Mara i Horna, nie wiedząc, kogo ma ogłuszyć. Dzieciak nie wyjaśnił mu dokładnie, którego z nich potrzebuje. Wielką ręką podrapał się po głowie, wydając dźwięk niezdecydowania. Horn zdążył w tym czasie wygrzebać się z desek. Z chałupy doszedł go jęk Mara. Co dziwne, sytuacja rozzłościła czarodzieja, a może jeszcze była to wina alkoholu? Skierował laskę w stronę olbrzyma. Wymamrotał zaklęcie i ogłuszający pocisk trafił wielkoluda. Normalny człowiek po czymś takim, mógłby zapomnieć o kolejnej połowie dnia. Olbrzym klapnął tylko zdezorientowany na deski, niszcząc do końca to, czego nie strawił ogień.

– Wyprawimy mu sami sąd! Nie uciekajcie! – dziecięcy głos zachęcał pozostałych przed chałupą wieśniaków. – Spójrzcie tam! – Wskazał na czarodzieja wchodzącego do domu. – To on chowa się jak szczur w norze! Wykurzmy go!

Horn zbliżył się do leżącego Mara i pokręcił głową.

– Same z tobą problemy, trzeba było uciekać przed tym olbrzymem. Teraz będę musiał cię taszczyć ze sobą. Żadnego poszanowania dla swojego Mistrza… – zamarudził czarodziej.

Mar stęknął i mimo bólu podniósł się na nogi. Spojrzał spode łba na Horna i przygryzł dolną wargę. Na końcu języka miał już przyszykowaną odpowiedź i tylko zdrowy rozsądek nie pozwolił mu wybuchnąć. Przecież, to on uratował już dzisiaj czarodzieja dwa razy, a ten zarzucał mu bezużyteczność. Horn, jakby nie zdając sobie sprawy z wewnętrznej walki, jaką prowadził jego uczeń przepchnął go do pokoju obok.

– Ale tutaj nie ma żadnego wyjścia. Jeśli wieśniacy teraz wejdą, będziemy uwięzieni jak w klatce… – zaczął Mar, ale uśmiech, który pojawił się na twarzy czarodzieja, zbił go z tropu.

– Mar, a czy ktoś ci powiedział, że wyjdziemy stąd drzwiami? – Zakończył głośnym beknięciem, po czym poklepał się po brzuchu. – No, teraz się poukładało – dodał.

Mar cofnął się spod ściany, znając zapędy swojego Mistrza, nie musiał długo zgadywać, co się zaraz wydarzy. Zaczął się modlić, żeby strop nie zawalił im się na głowę. Czarodziej sprawiał wrażenie jeszcze pijanego i Mar wątpił w jego zdolność oceny sytuacji. Zbyt duży wybuch mógłby pogrzebać ich tutaj żywcem.

Czarodziej zaczął wypowiadać zaklęcie. Mar zamknął oczy. Napiął ze zdenerwowania mięśnie. Za chwilę skarcił się za własną głupotę, gdy ból przypomniał o sobie ze zdwojoną mocą.

Wieśniacy wpadli do chałupy. Chłopak szedł za nimi i okrzykami zagrzewał do działania. Dziewięćdziesiąt siedem lat życia nie poszło na marne i z powodzeniem wykorzystywał teraz swoje doświadczenie życiowe kierując wieśniakami. Może i mógłby nawet przyzwyczaić się do takiego stanu rzeczy. Ale pijany czarodziej, najnormalniej w świecie spieprzył sprawę. Mimo, że wyglądał na niecałe dziesięć lat, to doskwierały mu dolegliwości prawie stulatka, które czar tylko potęgował. Reumatyzm, łupał w kościach podwójnie – no chyba, że za chwilę będzie lać jak z cebra, w co wątpił. Zadyszki nabawiał się już przy tuzinie szybszych kroków. Oprócz tego lekki artretyzm, który doskwierał mu wczorajszego wieczora, dzisiaj przybrał na sile. W takim stanie nie chciał spędzić kolejnych kilkudziesięciu lat życia. Wolał już wrócić do tego, co było. „A, jeśli czarodziej nie cofnie czaru, to obedrę go żywcem ze skóry” – pomyślał.

Nie dokończył gróźb. Horn przestał mamrotać. Po prostu. Mimo to wszyscy poczuli, że coś się zmieniło.

– Co robisz? – zapytał wiekowy chłopiec okraszając słowa inwektywami bynajmniej nie przystającemu dziecku.

– Mistrzu, nie! – zawołał Mar. Właściwie to zrobił odruchowo, niejako na wszelki wypadek. Po ostatnich wyskokach wiecznie upojonego czarodzieja nauczył się zakładać z góry, że coś pójdzie źle.

– Kie kurwy! Ki chuj! – zgrabnie zagaili wieśniacy prezentując ten rodzaj mądrości ludowej, który zawsze ujmował siłą ekspresji i prostotą interpretacji.

– Hmmmmmmmmm… Grrrrrrr… – wyseplenił odzyskujący koordynację nerwowo-mięśniową w żuchwie olbrzym górski.

Spod drzwi rozległo się narastające chlipanie Obrzynka, który znów żałował, że zamiast uciekać, jak postanowił, zdążył.

– Spieprzaj dziadzie! – dorzucił po chwili olbrzym, osiągając szczyty przeznaczonej jego gatunkowi elokwencji. Zadowolony przysiadł rozciągając usta w przygłupim uśmiechu; wyraźnie czekał na rozwój sytuacji.

Horn splunął. Jego szata zafalowała nieznacznie, po zdobiących laskę, rzeźbionych głowach i wężowych splotach przemknęły korowody tęczowych iskier. Daleko, po nieboskłonie przetoczył się dudniący echem grzmot, nadwyrężone belki sklepienia jęknęły przenosząc drgania do wnętrza chaty. Okiennice strzeliły sypiąc deszczem szklanych odłamków i drzazg; nienaturalnie cicho, obficie. W oknie pojawiły się ciekawskie, acz wystraszone oblicza zgromadzonych na zewnątrz chłopów, niemal natychmiast przysłoniła je gęsta, mlecznobiała powłoka. Podobna warstwa białymi kleksami błyskawicznie pokrywała ściany, podłogę, sufit. Plamy rozrastały się zlewając ze sobą; przypominało to makabryczną pleśń zagarniającą łapczywie pajdy chleba. Wielka, pleśniejąca kanapka. Oni byli wewnątrz niej. Mar przełknął ślinę, pożałował, że był trzeźwy. W pomieszczeniu zapadła głucha cisza. Mimo, że wokół wciąż kłębiła się ubłocona tłuszcza, do chaty nie docierał najsłabszy nawet dźwięk. Pierwszy odzyskał werwę chłopiec-starzec. Krzywiąc się z bólu, uwięziona w ciele dziecka starość dokuczała mu coraz bardziej, dopadł do Horna i okładając go piąstkami po udach krzyczał załamującym się głosem:

– Coś ty znów wymyślił partaczu? Rany, jak ja cię nienawidzę. Nienawidzę, słyszysz?

Czarodziej odetchnął głęboko, po czym odsunął go niczym natrętnego szczeniaka. Ostentacyjnie podłubał palcem w uchu, wyjął go i nie przerywając bacznego studiowania uwięzionych pod paznokciem, żółtych drobinek odparł beznamiętnie:

– Słyszę, słyszę. Ale jeżeli sam nie dosłyszysz, to masz problem mikrusie.

Stanął wewnątrz kręgu ludzi, którzy jeszcze przed chwilą chcieli go spalić. Najwyraźniej strach był mu obcy lub alkohol wciąż utrzymywał w ustroju owo brzemienne w skutki, zakłócające rozsądek stężenie.

– Tak, dla waszej uwagi. – prychnął pogardliwie. – Ten czar to sfera, zwana kloszem. Nie można jej zniszczyć, zarazem cudeńko owo idealnie izoluje nas od otoczenia. Powietrza starczy nam tu na jakieś pół godzinki umiarkowanej aktywności. Tylko ja potrafię zdjąć czar, tym samym zabijanie mnie jest kiepskim pomysłem. Proponuję więc porozmawiać… – przerwał słysząc potężne uderzenie oraz pełen niedowierzania jęk; olbrzym wykazał inicjatywę i postanowił wyjść krusząc ścianę czołem (technika „na byka” ewentualnie „z bani”). Inicjatywę musiał mieć nielichą, bo runął bezwładnie prezentując idealnie odciśniętą nad brwiami fakturę desek. Ściany nawet nie zarysował. Przerażeni chłopi nerwowo przełykali ślinę, stali klnąc pod nosami, gładząc styliska siekier i wyrwane z płotu sztachety.

Horn trącił laską nieruchomego olbrzyma.

– Nie hałasujcie jak to bydlę, bo się wnerwię. Przypominam wszystkim, że mam kaca i macie się z tym pogodzić.

Cisza świadczyła o tym, że się pogodzili.

– Czego ode mnie chcecie?

Chłopi odsunęli się od niego, unikając dotykania ścian. Sądząc po liczbie zębów, najbardziej elokwentny z nich (miał wszystkie zęby, no prawi) odparł w imieniu grupy:

– My panie zasadniczo nic…My prości ludzie, głupi, nami łatwo ten tego… manipulować. A psy na waszej uchlanej miłości wieszał ten tu oooooooooo – wskazał na chłopca – chwast.

– I drewno nam porozdawał – dorzucił drugi.

– Podpałkę. – uzupełnił trzeci.

– A nawet zapałki! – czwarty po prostu musiał to powiedzieć.

Dzieciak zrozumiał, że przegrał.

– Nienawidzę cię, bo spieprzyłeś robotę! – starcza rozpacz wyzierała z dziecięcych oczu. – Nie chcę tak żyć.

Horn obserwował go uważnie, przestał się nawet uśmiechać, a na jego brudnej, zarośniętej twarzy pojawiło się coś niepokojąco, obcego. Mar potrzebował dłuższej chwili, by to rozpoznać – wzruszenie. Tak, to było wzruszenie. Czarodziej Horn ujawnił ludzką cechę. W dodatku trzeźwiejąc.

– Mam dla ciebie rozwiązanie. Zaufaj mi po raz ostatni.

Chłopiec odsunął się i obaj patrzyli sobie w oczy (jeden z góry, były to przymglone, wodniste oczy skacowanego mistrza sztuk tajemnych, drugi z dołu, były to pełne nadziei, acz czujne oczy zaklętego w dziecko starca).

– Na czym to będzie polegać? – Chłopiec zacisnął piąstki.

– Zobaczysz.

Horn poruszył kciukiem, poprzyszywane do jego pasa kamienie zachrzęściły i rzucił czar (tylko w bajkach wymaga to cielesnej ekwilibrystyki). Mar zaczął się modlić, jednak tym razem nic spektakularnego się nie wydarzyło. Chociaż… Chłopiec roześmiał się, klasnął w dłonie po czym usiadł obok olbrzyma. Po chwili chichocząc bawił się pisząc na świeżym błocie „brudas”.

– Co mu zrobiłeś mistrzu?

Horn wciąż miał dziwną twarz (to przez te emocje). – Zrozumiesz, gdy się dokona.

Odwrócił się do reszty.

– Ktoś nadal chce mnie spalić?

– Nie, ale dam stosik złota za kawałek twojej magicznej laski! – zza barczystych pleców największego z wieśniaków wyskoczył malutki człowieczek, nikt go wcześniej nie zauważył. Zacierając nerwowo dłonie przypadł do nóg czarodzieja. Miał pobrużdżoną niczym stary bukłak twarz i doskonale skrojony, obcisły strój z lśniącego ciemnego sukna.

– Czego? No co, pytam? – Horn mocno, oburącz chwycił laskę.

– Panie, jestem naukowcem. Życie poświęciłem ratowaniu roślin. – Płacząc, niemal w religijnej ekstazie pogładził wiekowy kostur. – Twoją laskę wykonano przed wiekami z baniana monarszego Cannabis papaver rex, to endemit, który rósł wyłącznie na dziedzińcu królewskiego haremu. Zapłacę ile chcesz za kawałek, kawałeczek, kolor laski świadczy, że rdzeń w niej jeszcze żyje. Zrobię zaszczepkę i mi wyrośnie.

czarodziej z niedowierzaniem pokręcił głową. – Mar słyszałeś kiedyś taką głupotę? (Mar musiał przyznać w duchu, że ostatnimi czasy nie słyszał).

– Dobra, tnij, tylko delikutaśnie, bo zamienię cię w kompost. Swoją drogą twoja wzmianka o rdzeniu laski mnie ożywiła – ignorując bełkoczącego niezrozumiale dziwaka pogładził się lubieżnie po ustach. – Mar, gdy ta cała heca się skończy idziemy do burdelu w Tryplos. Niech dziwki postawią mojej lasce diagnozę po kolorku.

– Ależ mistrzu, ostatnio spaliłeś ten przybytek.

– Co? – krzyknął pełen niedowierzania czarodziej.

– Wybawco! – zawołali z uwielbieniem chłopi.

Teraz zgłupieli obaj, mistrz i uczeń. Naukowiec skończył pobierać zaszczepkę Cannabis papaver rex, z czcią schował wilgotny pakiecik do kieszonki i też zgłupiał. Chłopi, którzy najwyraźniej nie chcieli, by ta synchronizacja ich objęła pospieszyli z wyjaśnieniami.

– W tym burdelu to u nas wsie całe ruchały. Wsie panie. One nas, te dziwki, dupodajki głupie pozarażały wszystkich tryplami i wenerami rozmaitemi. Majątki potracilim na magię lecznicze. Majątki. A w dodatku żony nam teraz dup własnych nie dają…

Horn splunął soczyście i walnął laską o podłogę. – Tak być nie może. Ja dziś nie porucham, ale wy sobie ruchniecie. – z ujmującą wprawą wymruczał formułę. – Gdy tylko wrócicie do chałup wasze baby wam się nie oprą, będziecie je orać niczym kombajny.

– Niczym co? – metafora ich przerosła.

– Po prostu je zerżniecie tak dokładnie jakby wam przyszło wszystkie kamienie z pola wyzbierać. – Horn wiedział, kiedy edukacja traciła sens. Rozochoceni chłopi niemal od razu zaczęli przebierać nogami.

– A nasi sąsiedzi? Ci na dworze? – jeden okazał zaskakującą empatię i troskę.

– Wasze baby będą tak się darły ze szczęścia, że inne też będą chciały. – uspokoił ich czarodziej. – W przyrodzie panuje symetria.

– Mistrzu, szacunek. – Mar pokłonił się głęboko. – Nie wiem skąd u was dziś taka łaskawość i biegłość w sztuce, ale jestem zaszczycony, że dane mi było to oglądać.

– Nie przyzwyczajaj się. – Siwobrody klepnął go poufale. – Przyjmijmy, że rzygałem zbyt obficie, nadto głęboko i wynurzyła mi się wrażliwość. Pochlam, przejdzie mi.

Mar zmęczony potarł nasadę nosa. – Mistrzu, czemu tak pijecie? Zdrowia żal.

– Powiem ci, powiem – zamyślony oparł się o ścianę. – Tęsknię za synem.

– To mistrz ma syna?

– To było przed laty. Dostałem się do niewoli Amazonek. Zapłacono za mnie okup, uwolniły mnie w marcu, a we wrześniu spłodziłem uroczego chłopca.

– Mistrzu, nie pomyliły Ci się miesiące?

Uśmiechnął się szelmowsko. – Wiem co gadam. To nie była taka zła niewola, zostałem nieco dłużej.

Mar wolał nie wyobrażać sobie pewnych sytuacji, wrażliwość mu przeszkadzała. – Co było dalej?

– Bitwa, musiałem uciekać. Wiem jednak, że syn mój żyje, a jakby co bez trudu go rozpoznam.

– Po czym? Jak?

– To proste…Gdy mój syn zbliży się do mojej laski… – przerwał, gdyż Obrzynek kręcąc się w panice wzdłuż ścian potknął się o jego stopy. – ta zacznie emanować błękitną poświatą.

– Tak jak teraz mistrzu? – Mar z rosnącym zdumieniem przenosił wzrok z nagle rozświetlonej laski na totalnie zbaraniałą twarz mentora.

– Synu? – Horn pochylił się pieszczotliwie wsuwając palce między skołtunione włosy Obrzynka. Młodzian zadygotał przerażony, po czym zemdlał zajmując miejsce tuż przy olbrzymie.

W chacie zrobiło się jakoś tak miło, zarazem niezręcznie, czarodziej postanowił coś z tym uczynić, tym bardziej że zapragnął zostać sam. Nie wspominając już o tym, że musiał wypić. Dużo.

– Cofam czar. – oznajmił. – Wszyscy uszczęśliwieni won!

Zostali sami. Wieśniacy wychodząc z trudem ukrywali wzwody w luźnych portkach, mieli jednak na tyle godności, że zostawili na podłodze co mieli najlepszego. Garść miedziaków, srebrnika, pajdę chleba, sznur czosnku, flaszę taniej gorzały i ser. Naukowiec czapkując wyszedł kładąc na zdruzgotanym blacie stołu pokaźny trzos. Nawet olbrzym zaczął jęczeć, sygnalizując tendencję do wybudzenia. Tylko zaklęty w chłopca starzec się nie poruszył. Leżał, dziwnie spokojny, z wyrazem prawdziwego ukojenia w oczach. Mar tknięty przeczuciem sprawdził mu puls, daremnie nasłuchiwał oddechu.

– Nie żyje.

Horn tylko skinął głową, wciąż wpatrywał się w Obrzynka.

– Ten czar, który na niego rzuciliście, co to było?

– Stwierdziłem, że zamiast przywracać mu stare, schorowane ciało, dam mu niewinność dziecka. W sumie wychodzi prawie na to samo. Odszedł radosny. W tym rzecz.

Mar podniósł flaszę i nie pytając o pozwolenie pociągnął z niej głęboko. Sapnął, chwytając powietrze w rozpalone gardło, po czym pociągnął raz jeszcze. Głębiej.

– Mistrzu. Przecież niedawno chcieli nas tu uwędzić, widłami pogonić, a teraz? Na wszystkich bogów to niesamowite!

Dach chałupy zdmuchnęło, uczeń zasłonił twarz przed chmurą rdzawego pyłu. Wirujący snop światła objął ich wciskając oddech w płuca. Gdy, niczego nie pojmując, unieśli głowy, mrużąc oczy przed blaskiem, spod kłębiących się cumulusów rozległ się chór głosów: Ktoś nas wzywał?

– Czego, kurwa! – Horn wytężył wzrok. Pierwsze promienie wschodzącego słońca nieśmiało rozpraszały mrok. Dostrzegli jakieś niewyraźne sylwetki. Postacie powoli opadające z nieba. Czarne jakby wycięte z papieru. – Ki diabeł?

– Mistrzu! – Mar czuł, że zaraz popuści z przerażenia. – Coś ty najlepszego zrobił?

– Niby co? – burknął czarodziej.

Mar nie odpowiedział na pytanie czarodzieja. Stał nieruchomo, z rozdziawionymi ze zdumienia ustami. Jeszcze przed chwilą niewyraźne, odległe sylwetki, opadając ku nim, zaczęły nabierać niepokojących, dla każdego ucznia czarodzieja, kształtów. Trudno byłoby nazwać to lotem. Wiszące nad nimi postacie dość szybko opadały. W końcu osiadły na zrujnowanej podłodze opuszczonej przez napalonych chłopów chałupy.

– Witajcie moi mili. – Pierwszy odezwał się przewodnik niebiańskiej grupy. Należał on do rodzaju satyrów, pomniejszych bóstw, mało szanowanych, ale za to skłonnych do rozróby i mogących, w najgorszym razie, doprowadzić do sporego zamieszania. Satyr nie miał na sobie ubrania. Jego przekomicznie wielka pyta kołysała się na boki jak różdżka radiestety, ale w odróżnieniu od niej nie szukała żył wodnych, lecz raczej dziurki, pardon, dziury, którą mogłaby zapchać. Owłosione stworzenie ewidentnie nie należało do rodzaju ludzkiego. Z czoła wyrastały mu rogi, a z zarośniętej dupy koński ogon. Jeszcze dziwniejsze było jego towarzystwo.

– Rany – Mar cicho jęknął czując pierwszą w życiu erekcję. – Co to jest?

– Nimfy, kretynie – wyjaśnił Horn.

Głupio mu było przyznać, że sam widział pierwszy raz coś takiego przed sobą.

Otoczyła ich liczna gromada dziewczyn, również nagich, wesołych, roześmianych, pełnych wigoru, a jednocześnie nieprzyzwoicie młodych i obleśnych. Kilka z nich, zaraz po wylądowaniu zaczęło majstrować przy swoich szparkach. Nie interesowało je gdzie są, ani co tu robią. Ważny był dla nich jedynie satyr, ze swoją pytą sięgającą niemalże zrujnowanej podłogi. Musiały zabukować przy nim miejsce, aby ich szparki nie pozostawały zbyt długo niezaspokojone. Inne z nich pieściły nawzajem swoje biusty lub okazywały zainteresowanie tyłeczkami sąsiadek. Pozostałe, z nieznaną żadnemu przyziemnemu stworzeniu zachłannością, wpatrywały się w czarodzieja i jego ucznia. Wydawało się, że chcą ich schrupać, pożreć, połknąć, wyssać ostatnią krople nasienia i zamęczonych pozostawić gdzieś na pustyni, gdzie biedaków i tak by nękały do nieuchronnego zgonu. Powiadano, że kuzynkami nimf są syreny, ale te ostatnie zdawały się dużo łagodniejsze, gdyż jedynie pożerały swoje ofiary.

– Witaj, przybyszu – przerwał przedłużającą się ciszę, zakłócaną jedynie cichymi pojękiwaniami nimf, czarodziej Horn. – Co cię sprowadza i kim jesteś?

– Zwą mnie Rozrabiaka, nie wiem zresztą dlaczego, i jestem satyrem. – Przybysz zaczął energicznie dłubać w nosie. – A jak was zwą moi drodzy?

– Jestem czarodziej Horn – przedstawił się nasz pijaczyna. – To – wskazał na Mara – mój uczeń Mar. Ten duży to jakiś olbrzym górski. Niestety nie znam jego imienia. Natomiast chłopak, który tak krąży w kółko mówiąc do siebie, o, teraz złapał jedną z twoich towarzyszek za dupę, to mój syn, Obrzynek. Kurde, ale mu przyłożyła.

– Zaspokoiłem ją przed chwilą – wyjaśnił satyr. – I dlatego nie ma ochoty na więcej. Zresztą ten rozmiar, to raczej dobry dla wiewiórki. Na co, ten chłopak liczy? Niezbyt inteligentny, moim zdaniem.

– Ale należy do rodziny i to jest najważniejsze. – Horn wyglądał na urażonego.

– No cóż jak rodzina – Rozrabiaka podrapał się po nadmiernie owłosionej głowie – to też się coś takiemu należy. Poszukam mu jakiegoś mniejszego rozmiaru. Słyszałem, że gdzieś mieszkają liliputki. Dla nich taki okaz to prawdziwym olbrzym. Przynajmniej nie będą narzekały, że taki mały.

– Rozmiar? – Tym razem to Mar nic nie zrozumiał z tej rozmowy.

– Dziewica? – Satyr zachichotał. – Mamy ciągły na nie nieurodzaj. Pójdziesz z nami, a nie będziesz wiedział, gdzie zostawiłeś tyłek.

– Tyłek? – oburzył się uczeń czarodzieja nieco już bardziej zorientowany, w tym czego dotyczyła rozmowa. – Raczej mi pyta odpadnie. Nie jestem miłośnikiem męskiego towarzystwa.

– A ten duży – wzrok Rozrabiaki spoczął na Olbrzymie Górskim – hmmm, sięga mu do kolan, kurde większy od mojego! jak cię zwą?

– Matoł – odburknął wielkolud. Nie wyglądał na zadowolonego. Ledwo się podniósł z podłogi, a otoczyła go gromada nimf próbujących ściągnąć mu spodnie. – Łeb mnie boli i portki mam podarte.

– Inteligencja zapewne po tatusiu, dziadku i całej reszcie. – Satyr nie wyglądał na zadowolonego. – Nie lubię konkurencji, ale również ciebie zapraszam.

– Ale gdzie? – Po raz kolejny Mar nie wykazał się inteligencją. Satyr i Nimfy powinny być wystarczającą wskazówką dla ucznia czarodzieja, ale cóż, jego rozkojarzenie mógł usprawiedliwić szok wywołany niedawnym pożarem i nagłą wizytą z góry. Przyzwyczaił się do różnych wybryków Horna, ale, jak dotąd największym z nich, było zamienienie w osła króla małego państwa przygórskiego. Najgorsze okazało się w tym to, że czarodziej pozwolił się władcy sparzyć z naturalną oślicą na oczach poddanych. Rozjuszone wojsko upokorzonego monarchy ścigało ich aż do samego Tritanu i dopiero tam wraże siły rozgromiła straż miejska, przy niewielkim wsparciu oddziałów zbrojnych imperatora.

Satyr zarechotał.

– Do góry, mój chłopcze! Do świata bogów.

– Coś ty narobił! – Chłopak poczerwieniał, że wściekłości. Swoje słowa kierował do mentora, czarodzieja Horna. – Jestem twoim uczniem od dobrych kilku lat. Nieraz szalałeś. Naginałeś prawa magii. Nawet Rada Magów chciała cię ukarać, ale się wywinąłeś, ale nigdy… nigdy… – Zabrakło mu tchu.

– Co, nigdy? – zdziwił się Horn. – Gorzała się skończyła. Baby na wsi brzydkie, a burdel w Tryplos spalony. Mamy odmówić?

– Ostatnio bogowie zainteresowali się ziemią dwa tysiące lat temu. – Chłopakowi udało się złapać trochę, nadal pachnącego pogorzeliskiem, powietrza.

– I?

– Po zachodnim imperium zostały jedyne wypalone ruiny i olbrzymia pustynia.

– Chłopcze – czarodziej się skrzywił – to inna sprawa. Wtedy się pokłócili. Dzisiaj zapraszają nas tylko na bibę.

– Ale, ty tam będziesz – wydusił z siebie Mar. – To tak, jakby olbrzymowi wetknąć miecz w zadek…

– Wypraszam sobie – wtrącił olbrzym. Gdzieś zgubił spodnie, ale jakoś mu to nie przeszkadzało.

– …albo pogonić kota imperatorowi.

– Wiesz co chłopcze, mam kaca, a nie znam akurat na to zaklęcia. Macie tam trunki? – spytał satyra.

– Jedynie boski nektar – ten odparł.

– Dobre to chociaż? – spytał czarodziej.

– Jak ktoś nie jest przyzwyczajony, to po jednym kielichu traci przytomność.

– Lecimy! – Czarodziejowi ktoś dodał skrzydeł. – Ja tam mam mocną głowę.

Mara, życie nauczyło jednego. Niemal za każdym razem, gdy mistrz pakował ich w kłopoty, czuł nieprzyjemny ucisk w żołądku i nieodparte przeczucie, iż coś pójdzie nie tak. Gdy unieśli się w górę za przewodnictwem bóstwa, chłopakowi tak mocno zakotłowało się w bebechach, że niemal zwymiotował na podążającego za nim Obrzynka. Na całe szczęście zatrzymał zawartość treści żołądkowej w ustach, po czym przełknął zaciskając zęby.

Czarodziej niemalże promieniował z radości, na myśl o gościnie w świecie bogów, który znajdował się właściwie gdzie? Na niebie? W obłokach? Czy na jakimś pradawnym płaskowyżu? Horn zdawał się tym nie przejmować. Z niecierpliwością zacierał ręce i oblizywał wargi, niemal gwałcąc wzrokiem lubieżne nimfy.

Obrzynek – wykapany ojciec – objął dwie nimfy w pasie i omal nie spłonął, gdy trzecia zaczęła mu gmerać przy rozporku – a należy dodać, że wszystko odbywało się w locie potęgującym emocje. Mar musiał przyznać, że radził sobie wiele lepiej od ojca. Na pewno rezultat jego młodego wieku i braku pomarszczonej gęby czarodzieja.

 

Horn w końcu dopadł nimfę, którą natychmiast złapał na cycki. Ta przyssała się do ust czarodzieja obdarowując go namiętnym pocałunkiem. Czarodziej nawet nie próbował ukrywać wypukłości między nogami. Mar musiał przyznać, że jak na mężczyznę w jego wieku, reagował bardzo szybko. Do chłopaka również podleciała nimfa przytulając się nagim ciałem. Początkowo protestował, lecz nie mógł się długo opierać. Instynkty brały górę nad rozumem, a na dodatek nimfy sprawiały wrażenie piękniejszych niż w momencie ich przybycia. Każda biła na głowę najwspanialszą kobietę, jaką kiedykolwiek widział.

Jednak złe przeczucie nie znikało. Ta przygoda nie mogła się skończyć dobrze.

Delikatne, spragnione palce wodziły po jego ciele. Mar poczuł, że sztywnieje. Przylgnął ustami do ust nimfy. Ucieszył się niezmiernie, kiedy poczuł obok siebie kolejną.

– Jesteśmy niemal na miejscu – oznajmił satyr. – Nie zmarnujcie wszystkich sił, gdyż będzie wam potrzebna podczas uczty i… zapewne orgii.

– Na co nam uczta! – zakrzyknął czarodziej. – Dawaj wasz boski trunek i zabawmy się z twoimi boskimi dziewczętami.

Mar ocknął się. Rozejrzał wokół. Znaleźli się w przedziwnym, zaprawdę wspaniałym miejscu. Wokół nich rozpościerały się rajskie ogrody, pełne intensywnie barwnych kwiatów i kwitnących jabłoni. Pobudzająca woń pyłków przyjemnie łechtała zmysły. Podejrzewał, że piękniejsze miejsce nie może istnieć. Że nigdy nie będzie chciał opuścić krainy bogów. Pragnął zawsze czuć sprężystą, skroploną rosą trawę, na której właśnie wylądował i dotyk jędrnych, kobiecych piersi na swoim torsie.

Podbiegł do skąpanej w słońcu sadzawki. Wszedł do ciepłej wody i urwał dwa białe kwiaty lilii wodnej i podarował nimfom, które obdarowały go rozpalającymi w nim ogień pocałunkami. Wkoło nich latały motyle i bzykały pszczoły fruwające z kwiatka na kwiatek. Dwa króliczki kicały w oddali podążając w kierunku czarodzieja, a dwa białe jak śnieg łabędzie splotły swe szyje, w miłosnym geście.

Świat, w którym się znaleźli wydawał się w oczach chłopaka tak wspaniały, że niemal absurdalny. Wyidealizowany i słodki niczym kremówki. Brakowało mu jedynie ogromnej tęczy i galopującego po niej w chmurach złotego pyłu, różowego nosorożca. Ta myśl otrzeźwiła Mara. Pokręcił głową jak miał w zwyczaju po obudzeniu się z nazbyt realnego snu. Przekonany, że wszystko zamieni się w koszmar, zdziwił się, gdy nadal znajdował się w tym samym miejscu. Jednak podejrzenie zakwitło w nim ponownie wraz z powrotem ucisku w żołądku. Odnalazł wzrokiem mistrza, a wraz z nim całą resztę na czele z Satyrem, dyrygującym służbą podającą jadło i napitki.

Odtrącił od siebie nimfy i podążył w stronę towarzyszy. Bogato nakryty stół sprawił, że momentalnie nabrał apetytu. Wszystko wyglądało i pachniało wyśmienicie. Prócz soczyście wypieczonego indyka i prosiaka z jabłkiem w pysku, na stole znajdowały się misy wypełnione owocami i złote kielichy, napełnione równie złotym napojem.

– To wspaniałe! – zachwycił się czarodziej zasiadając do stołu. – Jedzmy i pijmy! Bawmy się! Synu, uczniu i ty, olbrzymi dziwaku. Bierzcie dziewki i zasiadajcie do biesiady!

– I jak podoba się uczta? Czyż nie jestem hojny i wspaniały?

Horn urwał udo indyka i ugryzł soczyste mięso. Tłuszcz spływał mu po brodzie i skapywał na talerz.

– Wyborne!

– Napij się boskiego nektaru. Dopiero dowiesz się co może być najwspanialsze na świecie.

Czarodziej wychylił kielich i wyżłopał całą zawartość. Zrobił tak wielkie oczy, że Mar pomyślał, że zaraz mu wypadną.

– Nigdy wcześniej – zaczął Horn – tak wspaniałego…

-Tak, tak – przerwał mu Satyr. – Wypij jeszcze. Zwykły śmiertelnik nie przechylił więcej niż trzy kielichy.

Siedząca obok nimfa nalała Hornowi nektaru po sam czubek. Czarodziej wziął łyk, drugi i wypluł zawartość na stół.

Zaczęło się. Pomyślał Mar. Jedna z nimf chwyciła go za rękę i przyłożyła ją do swojego krocza. Nie protestował. Był zbyt ciekawy przebiegu wydarzeń.

– Ty jesteś…

– Tak jestem – przyznał Satyr.

– Ty naprawdę jesteś.

– Trudno, żeby mnie nie było, skoro mnie widzisz.

– To niemożliwe.

– Owszem możliwe.

– Mistrzu…

Co?! Tym razem Mar zrobił wielkie oczy.

Czar prysł.

Cały krajobraz zakrył mrok, stół znikł, potrawy zamieniły się w śmierdzące rybie ości, nimfy w świnie a wszyscy, oprócz mistrza, jego mistrza, wylądowali w błocie.

Czarodziej zwymiotował pod siebie.

– Co to było? – zapytał.

– Końskie szczyny – odparł drugi mistrz. – Przecież powiedziałem, że więcej niż trzech takich porcji jeszcze nikt nie wypił. Nawet jeżeli zakład szedł o największe – jak dla wieśniaków – pieniądze.

Czarodziej zwymiotował ponownie.

– Mistrzu Henryku – powiedział Horn. – Co zrobiłem, że mnie tak ukarałeś? Omal nie przeleciałem świni!

Mar dopiero teraz zrozumiał, że jego dłoń spoczywa nadal we właściwym miejscu świni. Z obrzydzeniem cofnął rękę, a zwierzę uciekło w sobie tylko znanym kierunku.

– Hornie – zagrzmiał Henryk.

Mar zauważył, że twarz mistrza się zmieniła. Wydawało mu się, że ma ponad sto lat.

– Hornie – powtórzył. – Nadużyłeś zaufania Rady. Sprawiasz hańbę wszystkim czarodziejom. Dlatego na mocy decyzji Rady Magów odbieram twoje moce na czas nieokreślony. Tym razem nie ujdą ci na sucho twoje występki. W imieniu Rady proszę cię o oddanie laski, która zostanie przełamana na oczach tych oto świadków – wskazał na Mara i pozostałych. – Proszę oddaj laskę!

Horn z niechęcią przekazał mu laskę, która towarzyszyła mu od połowy życia. Mistrz Henryk ją złamał.

– Chłopcze – zwrócił się następnie do Mara – nic już nie łączy cię z tym człowiekiem. Może być ci przyznany nowy mistrz, lub – jeżeli taka twa wola – możesz zostać z tym idiotą i pomóc mu odzyskać moce i… najwyraźniej trzeźwe myślenie. Pytam się co postanawiasz?

Mar rozdziawił ze zdziwienia usta. Przeczuwał wcześniej kłopoty, ale to przechodziło wszystko. W końcu Mistrz napytał sobie biedy i to nie byle jakiej. Został ukarany bardzo surowo. Ostatnie takie zdarzenie miało miejsce przeszło dwieście lat temu. Teraz Horn został pozbawiony mocy i był bardziej bezbronny niż on, adept.

– Ja… – zaczął niepewnie Mar.

Odetchnął głęboko i zamruczał pod nosem:

– Będę tego żałował – zawiesił głos i odetchnął ponownie. – Zostanę z moim starym Mistrzem. Może i jest idiotą, a ja pewnie jestem jeszcze większym, wybierając takie rozwiązanie.

Spojrzał na Mistrza Henryka z niepewnością, jakby szukając u niego potwierdzenia swojej decyzji. Ten jednak, zachowując kamienną twarz, kiwnął tylko głową i odrzekł:

– Twoja wola – powiedział. Spojrzał surowo na Horna i dodał – Laskę zabieram ze sobą, żebyś nie wpadł na jakiś głupi pomysł.

Mistrz Henryk obrócił się do nich plecami i dosłownie rozmył się w powietrzu niczym para wodna.

Horn patrzył zaszklonymi oczami na Mara.

– Cieszę się, że zostałeś.

Przyłożył rękaw do twarzy i tak trwał przez parę chwil. Obrzynek i górski olbrzym przez ten czasu wygrzebali się z błota, wyraźnie niezadowoleni z odkrycia, że piękne nimfy zniknęły. Mar stojąc po kostki w błocie nie śmiał się ruszyć, patrząc na czarodzieja. Ramiona Horna drgały nierównomiernie. Spod jego rękawa uczeń słyszał niewyraźne dźwięki.

Bogowie, on płacze, pomyślał Mar. To było szokujące i tak niespodziewane, że Mar nie był pewny jak się zachować. Rozumiał, co mógł czuć czarodziej, który stracił swoją laskę, a wraz z nią moce. Tylko, że Horn nigdy się nie załamywał, zawsze parł do przodu. Teraz natomiast, Mar trochę z rozczarowaniem stwierdził, że jego Mistrz się poddał.

Śmiech, teraz było słychać go wyraźniej. To, co wcześniej Mar wziął za płacz, było tłumionym śmiechem. Czarodziej odsunął rękaw od twarzy i odrzucił głowę do tyłu zanosząc się śmiechem. Mar zamiast poczuć ulgę, miał wrażenie, jakby zaczął gotować się w środku.

– Mistrzu, straciłeś rozum!? – wrzasnął na niego wściekły.

To rozbawiło czarodzieja jeszcze bardziej. Mar zacisnął pięści.

– Dobrze, że Henio sobie poszedł, stary nudny pryk – prychnął Horn, kiedy już przeszedł mu napad śmiechu.

– Mistrzu, jeśli Mistrz Henryk by słyszał, w jaki sposób się wypowiadasz na jego temat… – zaczął Mar, ale przerwał mu czarodziej.

– Chłopcze, może i Henio jest w Radzie Magów, ale nawet on nie może kontrolować wszystkiego. Więc nie praw mi tu, co mogę, a czego nie mogę. Jeśli będę chciał, to będę obrażać sobie nawet samego Gorika Wielkiego.

Mar wciągnął głośno powietrze.

– A teraz czas się zbierać – rzekł Horn i klepnął w plecy swojego syna.

Ruszył przed siebie. Obrzynek poszedł za nim. Mar nadal stał w błocie.

– Mistrzu! – zawołał za nim, ale ten się nie odwrócił.

Zaklął głośno. Wygramolił się z błota i ruszył za nim. Horn skierował swoje kroki w stronę wsi. Szedł tak pewnie, jakby nic się nie stało, z dumnie podniesioną głową. Za sobą Mar słyszał kroki olbrzyma, który po chwili zrównał z nim krok.

– Ja też idę – oznajmił.

Mara mało to interesowało, wzruszył tylko ramionami. Zresztą intelektualnych wyżyn, w rozmowie z olbrzymem, by nie osiągnął. Zwisało mu to.

Horn skierował się do tawerny. Z rozmachem otworzył drewniane drzwi i wszedł do środka. Mar był już zmęczony, a jeśli wybuchnie kolejna burda, to chyba zwariuje. Czarodziej usiał przy stole i zamówił jedzenie dla wszystkich, za pieniądze, które zostawili mu wieśniacy. Obrzynek wyraźnie skrępowany siedział obok odnalezionego ojca. Rozmowa jakoś się nie kleiła, więc z wyraźna ulgą Mar przyjął jedzenie, które wylądowało przed nim na stole. Horn zamówił trójniak. Nalał sobie trochę do kubka i przepłukał usta, po niedawnych szczynach wypluwając zawartość na podłogę. Dopiero potem zdecydował się zjeść coś normalnego.

Cisza przy stole zaczynała być nieznośna, mimo, że w całej tawernie panował gwar.

– Co masz zamiar zrobić Mistrzu? – Mar w końcu zdecydował się poruszyć temat.

Horn uśmiechnął się.

– Już myślałem, że nie zapytasz – odparł wyraźnie zadowolony.

Marowi znów przemknęło przez myśl, że Horn zwariował.

– Mar, jesteś mądry. Dlatego wziąłem cię na ucznia. Powinieneś sam się tego domyślić. Przypomnij sobie wszystko – w jego głosie słychać było nacisk na ostatnie słowo – co się dzisiaj stało.

Marowi jakoś nie chciało się wierzyć, że jego mądrość zaważyła na tym, że Horn przyjął go na adepta. Ale wolał nie podejmować tego tematu. Zamyślił się na chwilę. Co stało się takiego, że Mistrz nie przejął się złamaniem swojej laski? Każdy normalny czarodziej, słowo normalny do jego mistrza nie pasowało, ale każdy inny, na pewno mocno by to przeżył. Nagle Mar doznał olśnienia.

– Naukowiec! – krzyknął tak głośno, że zwrócił na siebie uwagę biesiadników siedzących obok.

Ale zaraz zaczął znów mieć wątpliwości.

– No tak, naukowiec zabrał kawałek laski, mówił, że rdzeń jeszcze żyje, że wyrośnie z niego drzewo. Nie pamiętam dokładnie, nie zwracałem na niego uwagi. Ale nawet jeśli, kiedyś coś wyrośnie z tego zalążka, to nie stanie się to w jeden dzień. Na to będzie potrzeba wielu lat. Z całym szacunkiem, ale możesz tego Mistrzu nie doczekać.

Horn podparł brodę dłonią, jego oczy zalśniły z podniecenia.

– Masz rację mój wierny uczniu. Dlatego musimy odebrać kawałek laski od owego naukowca i udać się… – przerwał na chwilę, żeby podkreślić znaczenie kolejnych słów – … do elfów.

Mar zadławił się właśnie połykanym łykiem trójniaka. Zaczął kasłać, a oczy wyszły mu na wierzch. Trudno było stwierdzić czy ze zdziwienia, czy przez przeklęty łyk.

– Elfów??? – wykrztusił z siebie uczeń.

– Tak, tak i jeszcze raz tak. – Czarodziej pokiwał głową dla wzmocnienia swoich słów. – Nie mówię, że łatwo będzie ich znaleźć, gdyż kryją się po tych swoich lasach. Jeszcze trudniej będzie przekonać ich do moich racji. Ale jeśli mi się uda, to odzyskam laskę szybciej, niż przewidywał to, ten pies z Rady. Pieśń elfów ma zaiste cudowne możliwości. Uczniu mój, pora na egzamin. – głos Horna tchnął mocą, wolą walki.

– Jak to na egzamin? – Mar nagle poczuł się niezręcznie, w gardle rosła nieprzyjemna gula. Horn zaklął szpetnie wyraźnie poirytowany,. Pozbawiony laski cierpiał na niedosyt władczych gestów.

– Uczę cię już długo, bardzo długo. Pora byś pokazał co umiesz.

Ściany tawerny zdawały się zbliżać do siebie, Mar przestał słyszeć gwar innych bywalców, czoło zrosiły mu grube krople potu. – Tak nagle, bez zapowiedzi? Nie mam notatek, nie zdążyłem powtórzyć, mało spałem, głowa mnie boli…

– Milcz! Nie chcę się z tobą bzykać, tylko mam zamiar wyegzekwować jeden jedyny czar.

– Jeden? – ulga, to małe słowo na określenie ogarniającej Mara euforii. – Który?

– Hiperlewitacja.

Zrozumiał. Jeżeli mieli dogonić naukowca, bez koni, zaprzęgu, łodzi, ogólnie rzecz biorąc jakiejkolwiek lokomocji, pozostawało im tylko to. Gdyby czarodziej posiadał swoją laskę mogliby się teleportować, ale chwilowo mistrz nie dysponował nawet szczątkową mocą. Załamującym się głosem Mar zaczął recytować formułę:

Małaizdiw ałro ńeic

Rtaiw myzcin ęis łibzw yróg od

Taiwś ogej ot obein

Aind elteiwś w łyzcńat meikołbo z

Z każdą sylabą czuł się pewniej. Wiedział, że choć pamięć miał krótką, to utrwaliła się w niej treść tych słów; nie umknie mu żaden gest, żadna myśl i żaden sens. Stół gruchnął ciężko o ziemię tłukąc misy, podrywając ciżbę z ław. Unieśli się, Horn nabierając pędu rozwalił okiennice i układając ręce wzdłuż boków wystrzelił niczym pocisk. Za nim, wciąż intonując zaklęcie wzleciał Mar, na końcu, machając rozpaczliwie nogami karczmę opuścił Obrzynek.

– A ja? Też chcem jak ptaszek. Chcem! – darł się rozpaczliwie olbrzym. Nie tracąc czasu na finezję, młócąc bochnami pięści zgruchotał resztę ściany i wybiegł za nimi zadzierając głowę. Horn pomachał mu serdecznie. – Jesteś za ciężki! – krzyknął. – Biegnij za nami traktem, a gdy odzyskam swoją laskę, to zafunduję ci lot nawet do ciepłych krajów!

– Chcem! Chcem! – głos olbrzyma cichł w oddali, przez chwilę widzieli jeszcze jego potężną sylwetkę pokonującą miarowymi skokami naznaczoną kocimi łbami wstęgę traktu.

Jakiś czas lecieli. W końcu, gdy już znużył ich zbyt długi lot, gdzieś z dołu zaleciało gównem. Obok tłoczącego się w zagrodzie stada bydła dostrzegli kiwającą się nieporadnie w siodle, ciemną postać.

– Mamy go! – Horn nie krył triumfu. – Pikuj drogi uczniu, pikuj!

Wlad Szafer, naukowiec, laureat wielu nagród i wyróżnień, czołowy znawca roślin, Redaktor Naczelny Biuletynu Ogrodów Botanicznych, Muzeów i Zbiorów, opiekun ogrodów królewskich drzemał znudzony monotonią końskiego chodu. W kieszonce czuł budzący rozkosz kształt, paczuszkę z żywym kawałkiem baniana monarszego Cannabis papaver rex. Oczyma wyobraźni już widział skażone zawiścią oblicza profesorów, radował się monarszą pochwałą, wydawał nagrodę, którą z pewnością otrzyma, gdyż niewątpliwie mu się należała.

Koń parsknął przyspieszając, kopyta gwałtowniej zadudniły po kamieniach. Szarpnął za lejce.

– Prrrrrrrrrrrrry – skarcił zwierzę.

– Bry! – krzyknął mu ktoś nad uchem. Nie zdążył zareagować. Silne, brutalne szarpnięcie zadarło mu kubrak na głowę, koń zatoczył się z trudem unikając upadku. Usłyszał przenikliwy dźwięk rozdzieranego materiału.

– Dzięki! – ktoś krzyknął.

Znał ten głos. Mógł tylko bezsilnie wygrażać drobną pięścią oddalającym się napastnikom. Widok Horna trzymającego strzęp jego ubrania z kieszenią zawierającą botaniczny skarb doprowadzał go do furii.

– Kij ci w oko chamie jeden! – zachlipał. Jako człowiek nauki nie orientował się w bluzgach oraz inwektywach. Teraz żałował, że w studenckich czasach częściej nie przebywał z kolegami. Przede wszystkim jednak żałował klęski, zbrukania snów i marzeń; szlag trafił jego Cannabis papaver rex.

 

 

 

Już drugą noc przyszło im spędzać na odchodzących od traktu bocznych ścieżkach. Mar, wyczerpany rzuceniem czaru na trzy osoby, odnawiał nadwątlone zasoby magicznej aury, Obrzynek milcząc niezmiennie nawiązywał po swojemu więź z ojcem, a Horn pieklił się, że: po pierwsze kończyły mu się zapasy ETOH, po drugie widoki na znalezienie elfów były w najlepszym razie marne. Opatulony płaszczem, mamrocząc pod nosem gapił się w płonące drewienka ich szczątkowego (względy bezpieczeństwa) ogniska. Drgnął. Wydawało mu się, że kątem oka złowił jakiś ruch. Serce przyspieszyło nieznacznie, chociaż w takich chwilach zawsze odnosił wrażenie, że wszyscy je słyszą. Szmer za plecami, ruch traw tuż za chwiejnym, rzucanym przez ogień kręgiem światła.

– Uważa…– nie dokończył. Ktoś walnął go w tył głowy jednocześnie bezceremonialnie wpychając brudny knebel. Tracąc zmysły dostrzegł jeszcze dwóch łuczników wyrastających z mroku.

 

 

 

Nie spiesząc się rozchylał powieki. Wracało czucie w ciele, ograniczona czaszką przestrzeń bolała niemiłosiernie. Zasadniczo miało to pewien aspekt pozytywny, na ogół łeb rypał go na kacu, teraz był trzeźwy, a czuł się podobnie. Chociaż, stwierdził po krótkiej, niezmiennie bolesnej refleksji, w dupie miał taką oszczędność. Rozejrzał się. Mając fachowo spętane ręce i nogi mógł niewiele więcej. Przy ognisku siedziało dwóch mężczyzn. Szczupli, każdy od stóp do głów okryty strojem maskującym. Upstrzone brązowozielonymi plamami sukno, dodatkowe elementy z porostów, kory, trawy, gałązek. Broń musieli położyć na derkach, obok siebie. Ignorowali swoich jeńców jedząc w milczeniu. Trzeci dla odmiany stał mierząc do Horna z łuku. Dwie strzały o długich, misternie zdobionych drzewcach wbił w ziemię. Czarodziej nie wątpił, że w potrzebie zdąży użyć wszystkich. Znał takie strzały, widział już taki łuk i… Napastnik zdjął kaptur. Horn widział już takie uszy.

– Kurwa, wreszcie was znalazłem! – czarodziej wypalił z mieszaniną strachu i niekontrolowanej ulgi.

– Kurwa, co? – elf najwyraźniej nie obejmował złożonego toku rozumowania czarodzieja.

 

 

 

– Więc powiadacie, że jesteście kim? – Horn łapczywie pochłaniał ciepłą owsiankę z miski. Długo trwało nim przekonał elfy, żeby poluzowały im więzy na rękach i nakarmiły. Obrzynek kulił się chlipiąc, a Mar obiecywał sobie solennie, że jak zachowa życie rozważy powrót do poprzedniego fachu, kiedy to był czeladnikiem u stolarza.

– Zwą mnie Legoland Orlando. – Przywódca elfów siedział trzymając łuk na kolanach, strzała leżała na cięciwie. – Jesteśmy łowcami nagród.

– Kim? – Horn zakrztusił się autentycznie zaskoczony. – Przecież elfy nie współpracują z ludźmi.

– Wszystko się zmienia starcze…Niektórzy z nas mają dość ciągłego ukrywania się, daremnych, partyzanckich zmagań. Asymilujemy się z ludźmi.

– Że co? – teraz nie wytrzymał Mar.

– Właśnie – dorzucił czarodziej. – Przecież to głupota.

Legoland w jawnej groźbie uniósł łuk.

– Nieprawda. Nie jest łatwo, lecz ludzie już teraz traktują elfy jak swoich. Regularnie odwiedzają nas w getcie, bez trudu otrzymujemy pomoc humanitarną.

Nie zważając na powagę swego położenia Mar i Horn zarechotali jednocześnie. – Słyszysz się klocku? – wysapał mag. – Słuchasz się jak gadasz?

Pozostałe elfy spojrzały na siebie zaniepokojone. Horn pojął, że najwyraźniej stawiali w asymilacji pierwsze kroki i po prostu nie znali ludzkiej mowy. Postanowił nie przeginać struny.

– Czemu na mnie polujecie? Nie ma istotniejszych, bardziej godnych obiektów?

Elf podrapał się po uchu.

– Zdziwisz się człowieku czarów, lecz nagroda za ciebie jest całkiem wysoka. Po drodze spotkaliśmy zresztą pewnego dziwnego jeźdźca w podartych ciuchach, który dorzucił nam premię.

– Chcem jak ptaszek. Chcem! – rozległo się nagle tubalne wołanie i spomiędzy drzew wybiegł olbrzym. Trzeba było przyznać, że elfy zareagowały błyskawicznie. Perfekcyjnie uniosły łuki naciągając cięciwy, z porażającą precyzją posłały jednocześnie trzy strzały o lśniących, opatrzonych zadziorami grotach prosto w spocony, włochaty tors Matoła. Wszystko przypominało taniec, balet śmierci. Tylko, że olbrzyma górskiego nie można było zranić z łuku, o czym wiedziało każde ludzkie dziecko. No, ale te elfy asymilowały się od niedawna.

 

 

 

Legoland Orlando otępiały wpatrywał się w tkwiącą w ziemi drzazgę. Obok, wycierając dłonie o płaszcz stał rozpromieniony Horn.

– Mam śpiewać? – upewniał się elf. Teraz, rozbrojony i spętany, wyglądał jak ucieleśnienie bezradności.

– Nie tylko ty – poprawił go czarodziej. – Przecież tworzycie zespół tworzycie.

– Ale ja nie umiem…

– Duży druhu. – Mar z jawną satysfakcją skinął na olbrzyma. – Pójdź do chłopów, porwij im jeszcze jedną krowę i pokaż naszym drogim elfom iloma szarpnięciami potrafisz ją rozerwać. Ostatnio szarpnięć tych było… było? Jedno, nieprawdaż?

Matoł nie zdążył wykonać polecenia, gdyż elfy zaczęły śpiewać. Wieki minęły od czasów, gdy ludzkie ucho słyszało pieśń Starszego Ludu. O pieśniach tych bajano w baśniach, mitowano w mitach i legendowano w legendach; wszyscy stanowczo przesadzali.

– Kurwa, ale wyją. – Horn desperacko zatykał uszy, lecz jego dusza zanosiła się własnym, upajającym śpiewem szczęścia. Śpiew elfów nie odpowiadał ludziom, jednak flora najwyraźniej była zachwycona. Banian monarszy Cannabis papaver rex rósł, a wraz z nim czarodziej czuł jak wraca magia. Jego magia. Elfy też to widziały. Śpiewały pewnie, dumne z daru życia, który emanował z ich głosów.

– Mam siłę…

– Tak mistrzu, dopiąłeś swego.

Gdy Elfy kończyły swą pieśń nagle dostrzegli jakąś niewyraźną sylwetkę. Postać powoli opadającą z nieba. Czarną jakby wyciętą z papieru.

– Ki diabeł? – spytał sam siebie Horn.

– Mistrzu! – Mar czuł, że zaraz popuści z przerażenia. – Mam retrospekcję, że hej!

– No, nie kulawe widziadło – burknął czarodziej.

– Déjà vu! – zaskoczył wszystkich Matoł po czym zamilkł najwyraźniej porażony własną elokwencją.

Mar stał nieruchomo, z rozdziawionymi ze zdumienia ustami. Jeszcze przed chwilą niewyraźna, odległa sylwetka, opadając ku nim, zaczęła nabierać niepokojących kształtów. Trudno byłoby nazwać to lotem. Wisząc nad nimi dość szybko spadała. W końcu wylądowała w pobliżu ogniska.

Tym razem nie były to nimfy lubieżne ponad ziemską skalę. Na wprost nich stał smagłolicy, gładko zaczesany brunet strzepujący dłonią niewidzialne paproszki z klap doskonale skrojonego, ciemnego garnituru. Szata z pewnością szyta była na miarę, standardowy ciuch przeważnie miał mniej rękawów. Elegant rozejrzał się oczyma błękitnymi w błękicie, nie przerywając ani milczenia, ani irytującej czynności. Była to zresztą jego jedyna wolna dłoń, pozostałych pięć ściskało rozmaite przedmioty, niektóre zagadkowe, stanowiące najwyraźniej dzieło magii lub boskich mocy.

Mar rozdziawił usta (przy takim stopniu rozdziawienia nazywa się to już gębą) nie mogąc oderwać oczu od swoistego tańca synchronicznego sześciu wypielęgnowanych rąk. Nieznajomy dostrzegł jego fascynację i uśmiechnął się z ciepłą pobłażliwością prezentując garnitur perłowych zębów.

– Żyjemy w czasach, gdy nawet władca bogów musi akcentować swój status. – Miał aksamitny głos, który jednak nie uspokajał, lecz budził czujność, respekt. Dźwięczała w nim zapowiedź niezmierzonej mocy, pewność własnej potęgi.

– Jesteś…? Jesteś…? – Mar bełkotał z trudem artykułując znane z każdej świątyni imię. – Jesteś Mamon?

– No, zależy od opcji. – Bóg zbliżył się. Mimo, iż jego stopy (nosił trzewiki najwyższego gatunku) unosiły się nieznacznie nad ziemią, wzrostem nie przytłaczał. – Zależy, gdzie robię jakiś cud. Nazywają mnie Eru, Ilúvatar, Atum, Ometecuchtli i Omecihuatl, Chaak, Anu, Crom, Kybele, Haldi, Ahuramazda, El, Rhiannon, Odyn, Perkun i Telawel, Zeus, Brahman, Jahwe. Pogubić się można. Ja lubię, gdy zwą mnie 47.

– Czemu akurat tak? – Horn, dotychczas wyglądający na lekko znudzonego, jakby nigdy nic zabrał się do nabijania fajki. Olbrzym gapił się z nabożnym podziwem nie na istotę, która dopiero co zstąpiła z niebios, lecz właśnie na starego czarodzieja o zabójczym oddechu.

Bóg zmarszczył brew.

– 666 źle się kojarzy, 13 mnie mierzi, 7 jest banalna, a powyżej miliona zalatuje megalomanią, zresztą w takiej abstrakcji większość potencjalnych wyznawców się pogubi. 47 brzmi zresztą tak tajemniczo. No i miałem czterdzieścioro sześcioro rodzeństwa.

Horn zaciągnął się wypuszczając strumień sinej mgły.

– Miałeś powiadasz. Historia Twojej kariery sama w sobie musi składać się na boskie story. Ja miałem ledwie dwójkę rodzeństwa, a mało brakowało, bym został mnichem lub żołnierzem.

Bóg wzniósł ręce, wyglądał teraz niczym koszmar lalkarza.

– Zamknąć mordy! – ryknął. – Nie po to mam na jednym przegubie zegarek Vacheron Tour De Lile, na palcach drugiej dłoni kolekcję owalnych pierścieni z brylantami o trójkątnym kształcie i setką drobnych diamentów w paśmie 18-karatowego białego złota, na trzeciej boski sygnet rodowy, w czwartej ściskam inkrustowanego diamentami iPhone'a 4, w piątej komórkę „Le Million”, a w szóstej dzierżę miniaturowy trójząb, by mnie lekceważyć! Jam jest 47, władca bogów!

Mimo, iż nie rozumieli nazw wymienionych artefaktów struchleli. Elfy w końcu padły na murawę kryjąc twarze w dłoniach, Mar klęknął, a Obrzynek, jak to miał w zwyczaju, zaczął się wycofywać. Tylko Matoł, totalnie nie wyczuwając konwencji zaczął klaskać. Horn uśmiechnął się, a nie był to miły uśmiech.

– Drugi raz nie dam się nabrać na tę szopkę mistrzu Henryku, Rada musi się bardziej wysilić.

– Nie jestem jakimś tam Henrykiem, jam 47! – przybysz wyglądał na wkurzonego.

Czarodziej podszedł do swej magicznej laski, chwycił ją pewnie gnąc młode, delikatne listki i mocnym szarpnięciem wyrwał sypiąc ziemią z wiązki delikatnych korzeni. Gryząc ustnik fajki strząsnął z kostura pozostałe grudki.

– Teraz znów mam moc. – Po raz pierwszy od dawna jego głos brzmiał groźnie. – Jeżeli jesteś Henrykiem, a Rada szuka ze mną zwady, to ją znajdzie. Jeżeli zaś jesteś boską szychą to po prostu powiedz z czym przybywasz. Nie robiłbyś tego całego pokazu gdybyś nie miał do mnie sprawy.

47 zmarszczył brwi, po czym wolno skrzyżował ręce na piersi. Ledwie mu się zmieściły. Całą postać, z sykiem jonizowanego powietrza pokrył całun wyładowań, tęczowych iskier.

– Obserwuję cię od dawna Hornie. – artefakt w piątej dłoni zadźwięczał przenikliwie, bóg poirytowany wcisnął guzik przywracając chwili klimat. – Jesteś niezwykłym człowiekiem. Mądry, kreatywny, wierzący wyłącznie w siebie, depczący prawa, zwyczaje i konwenanse. Potrzebuję kogoś takiego.

– Że co? – tym razem Horna udało się zaskoczyć.

– Chcę cię mieć przy sobie, razem zaprowadzimy nowy ład we wszystkich światach.

Obrzynek przestał się wycofywać. Sens tych słów powoli docierał nawet do niego. Mar zachwiał się, musiał głęboko zaczerpnąć powietrza, by wzrok odzyskał ostrość, a mięśnie napięcie.

– Mistrzu, mistrzuniu najukochańszy zostaniesz bogiem – szepnął.

Horn milczał. Nasunął kaptur głęboko na twarz, poślinił palec i powoli, metodycznie zgasił tlący się w cybuchu tytoń. Szurając brudną szatą podszedł do 47 i utkwił w nim swe wiecznie zmęczone, zamglone ślepia.

– Muszę się napić.

47 zaniósł się śmiechem, sejsmika echa przygniotła wszystkich do ziemi. Za jego plecami promienie światła tkały stopnie delikatnych, złocistych schodów. Pięły się one wysoko, hen pod obłoki.

– Witam u siebie Horn.

Mar płakał. Zawsze uważał się za człowieka silnej wiary, o mocnym kręgosłupie moralnym. W końcu gdyby nie ten etyczny kark czyż wytrzymałby tyle przy czarodzieju pijaku, czy pozostałby przy nim? Obecnie jednak miał kryzys wiary, wątpił.

– Świat ledwo mógł znieść Horna człowieka – wyszeptał. – Czy kosmos jest gotów na Horna boga?

– Ojcze – Obrzynek zatrzymał się pod nieziemskimi schodami – weź mnie ze sobą.

Horn odwrócił się zaskoczony manifestacją uczuć swego syna. Po chwili zrozumiał; wszak każdy chciałby mieć tatę boga.

– Chodź synu. – Czarodziej Horn ruszył w kierunku schodów wiodących do nieba. Szedł pewnym krokiem podpierając się swoją nową magiczną laską. Za nim podążył przywołany, niedawno poznany, syn i górski olbrzym przez wszystkich zwany Matołem. Mar otarł łzy z twarzy i pobiegł za oddalający się mistrzem. Przez chwilę zastanawiał się nad tym, aby najnormalniej w świecie nawiać, zostawić czarodzieja boga i poszukać sobie innego zajęcia, ale myśl o tym, co mógł zrobić czarodziej używając nowej boskiej mocy spowodowała, że z przerażenia stanęły mu dęba wszystkie włosy. Mamom widząc jego najeżoną fryzurę zachichotał, pstryknął palcami i zniknął. Co do elfów, to ci przywarli do ziemi, próbując chyba wykopać w niej dziurę, a może jedynie wznosili tak intensywnie modły, bo aż się wokół nich unosił kurz. Bardziej uniżonego, większego hołdu bóstwu już się nie dało okazać.

Horn zaczął przeklinać po jakiejś mili uporczywego wspinania się w górę. Schody, chodź solidnie wykonane i aż błyszczące od złotej farby, były wąskie, nie miały poręczy i zdawały się ciągnąć w nieskończoność.

– Co jest, gdzie to niebo?!

– Mistrzu, jeszcze trochę – szepnął przerażony Mar. – Bóg wiatru, jeszcze nas strąci, jak zaczniesz przeklinać.

Horn tylko cicho prychnął, ale więcej się nie odezwał. Za Marem i czarodziejem wlekli się, wyraźnie już wykończeni, jego podopieczny i olbrzym górski. Nikomu jakoś nie służyła ta wspinaczka.

– Przydałoby się napić – stwierdził po pokonaniu drugiego kilometra Horn. – Wino i okowita już mi z głowy wyszumiały. Zaczynam rozsądnie myśleć, a niezbyt to lubię.

– Spójrz mistrzu, to chyba brama! – krzyknął czarodziejski uczeń.

Faktycznie, zza chmury zaczęły majaczyć niewyraźne zarysy bramy.

– Musi być z platyny – stwierdził czarodziej. – Schody złote, a do ziemi wiodą. Nim wyżej, tym zamożność powinna wzrastać.

Chmurę rozwiał delikatny, choć mroźny wiaterek. Dochodzili do bramy. Rzeczywiście odrzwia to były wielkie, ale jakieś zaniedbane; byle jakie, na pół spróchniałe, deski spinały zardzewiałe metalowe zawiasy. Murek, którego trzymała się brama, na pół odarty z tynku groził zawaleniem. Zmurszałe cegły z ledwością trzymały się na lichej zaprawie. Na długość parunastu kroków, przed wejściem, ciągnął się skalny, zarośnięty trawą występ. Z trudem mogli się na nim pomieścić nasi aeronauci.

– Komórka „la milion” – burknął czegoś zły czarodziej – a gospodarstwo zaniedbane.

– Tu nie doi się krów – zdziwił się Obrzynek. – To niebo.

– Głupiś – machnął w jego kierunku czarodziej. Nie przejął się smutną miną syna, postąpił dwa kroki do bramy, pochylił się i szarpnął za poły podartej marynarki śpiącą tam postać. Wyjątkowo obrośnięty, niemiłosiernie obszarpany stróż długo nie dawał się obudzić. W końcu otworzył swojej zapuchnięte, kaprawe oczy, poderwał się z ziemi i zaczął im podejrzliwie przyglądać.

– Od Mamona, czy Pani Wiosny? – w końcu spytał.

– Od tego z dużą ilością rąk i niepotrzebnych gadżetów – wyjaśnił czarodziej.

– Czyli nie do burdelu. – raczej stwierdził niż zapytał strażnik niebiańskiej bramy.

– A są dziewczyny? – spytał olbrzym górski.

– U pani Wiosny tak, a u Mamona nie ma. – Strażnik z niechęcią spojrzał na olbrzyma.

– Jak to nie ma?– zdziwił się Obrzynek.

– On woli chłopów od dziewczyn. Czy tak trudno to pokapować. Macie, jaką gorzałkę? – zwrócił się do czarodzieja. – Na górze wszystko już wysuszyli.

Czarodziej słysząc to wyraźnie się skrzywił. Z niechęcią zaprzeczył ruchem głowy.

– Dobra. – Stróż wyciągnął z kieszeni podartej marynarki mały notesik. – Zostały pytania. Czy chcesz się czarodzieju obudzić?. – czytał z notesu. – Czy też może śnić dalej?

– A jak się obudzę, to będzie tam wino? – Horn oblizał wyschnięte wargi.

– Jak najbardziej.

– A jak tu wejdę?

– Następna dostawa – strażnik zajrzał do notesu – jest przewidziana za jakieś pięćdziesiąt lat.

– To wole się obudzić.

– Proszę bardzo. – Stróż zamknął notes i pstryknął palcami.

Obraz bramy, strażnika przed niej stojącego i towarzyszących mu przyjaciół najpierw się rozmazał, a potem pokryła wszystko nieprzenikniona mgła. Czarodziej próbował ją rozwiać za pomocą czarów rzuconych swoją laską, ale ta też gdzieś zniknęła. W końcu, gdy już naprawdę zaczynał się bać zobaczył pochylającą się nad nim twarz pani Pompadour.

– Gdzieś ja jestem? – szepnął spierzchniętymi wargami.

– Żeby się tak spić. – Pani Pompaduor pokręciła z oburzeniem głową.

– To był tylko sen?

– Tak mistrzu. – Obok damy stał jego uczeń Mar. – Już się o ciebie martwiliśmy. Mówiłeś do siebie, krzyczałeś. To było takie dziwne.

– A ten tłum z pochodniami?

– Pamiętasz? – Mar wyglądał na zaskoczonego. – Chcieli podpalić dom, ale straż ich przegoniła. To tylko chłopi i nie mają prawa do sądu nad szlachetnymi. Jak im strażnicy o tym przypomnieli i o wieszaniu winnych samosądu, to poszli sobie.

– A chłopiec?

– Nie jest zadowolony z twoich czarów. – Tym razem mówiła Pani Pompadour. – Ale nie sądzę, aby już ciebie nachodził. Nie powinieneś tego pamiętać. Majaczyłeś, byłeś nieprzytomny.

Nagle czarodziej zrozumiał. Ten dziwny sen nie był przypadkiem. Jego gorsze ja chciało zapanować nad nim, a to znaczyło jedno i dopiero ta myśl naprawdę go przeraziła.

– To nie był zwykły sen – zaczął mówić – i nawet moje wczorajsze zachowanie nie należało do moich normalnych reakcji. Ktoś zakłóca pracę prządek i manipuluje moim umysłem.

– Ale kto? – spytał Mar.

– Jedynie mój nauczyciel może mieć na mnie taki wpływ, ale on by tego nie zrobił. Po co kiedyś tłumił we mnie złe instynkty, aby je teraz rozbudzać? To szaleńcze i niewyobrażalnie niebezpieczne praktyki.

Horn poderwał się z łoża. Zgiął się wpół. Czuł jak jego wnętrznościami szarpie nie dające się opanować uczucie mdłości. Jednak nie zwymiotował, gdyż nie miał już czym.

– Mój mistrz jest w niebezpieczeństwie. Musimy go ratować. – Wyszeptał pełnym zgrozy głosem.

Koniec

Komentarze

Całość jest już na stronie. Nawet dostała 6. Zgadnijcie od kogo? ;)

właśnie :)
podpinam

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Dzięki, Jajko Na twardo :)

Postuluję o odpięcie wersji niefinalnej i nagłośnienie sprawy, żeby więcej osób przyszło czytać i wychwalać.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

A będzie co :)

Hmm, a finalna wersja Kapelusznika kiedy?
Bo bym chciała przeczytać jedno po drugim i porównać:P 

Toście poszaleli:)
Podobnie jak w przy Kapeluszniku można się pośmiać. Tylko tematyka bardziej włochata taka:)
Troszkę mnie drażniło, że bohater wciąż wymiotuje, ale co zrobić... kac to kac.
Dam 4/6. 

Wiedziony poczuciem obowiązku i ogólną słusznością podbnego postępowania, postanowiłem skorzystać z zaproszenia i porównać dwie ostatnio napisane Opowieści w Od-cinkach. Zdaję sobie sprawę, że minęło już trochę czasu i wątek do którego się odwołuje, prawie już zapadł się w niebycie drugiej strony hyde parku, ale co mi tam. Lepiej późno niż wcale, jak to mawia się na pogrzebie teściowej.
Ponieważ pisanie dwóch osobnych recenzji przy porównywaniu tekstów, jest dla ciot i małych dzieci, postanowiłem napisać jedną, dłuższą i skopiować ją pod oba wątki.
Nie przedłużając.
Zacząłem od "Niemiłych początków kaca". Czy powinienem startowac od tego tekstu? Tak, nie, nie wiem. Pierwszy link jaki kliknąłem, ślepy los. Czytałem wersję bez podziału na piszących, więc nie miałem zaburzenia typu "a to ten skurczysyn, dowalę mu", inaczej mówiąc: starałem się być obiektywny. Nie chce być jednak zbyt łagodny, co to to nie, tak łatwo nie ma.
Opowieść jest łatwa, prosta, czyta się bez zgrzytów (no może trochę, ale o tym później), ale jest mocno średnia. Nie powiem, żeby zmieniła moje życie, stała się moją mantrą czy coś. Chociaż muszę przyznać, że momentami mnie rozbawiła, a chyba taki był cel. Jeżeli tak, to ta opowiastka spełniła go lepiej niż dobrze. Jeszcze tylko wspomnę, że językowo jest dość dobrze, jak na zlepek stylów i możliwośći różnych autorów. Przynajmniej nie było niuansów antyjęzykowych jakie można często spotkać w niektórych opowiadaniach na stronie.
Co mnie wzburzyło. Zakończenie czegoś, co roboczo nazwę "pierwszym wątkiem", czyli fragmentów dotyczących podpalenia mieszkania czarodziejów przez chłopów i spółkę. Łaskawość Horna, obdarowanie wszystkich gradem prezentów, uprzejmości, po prostu do mnie to nie przemówiło, a wręcz poraziło. Prędkość rezgrywanych wydarzeń w tym elemencie opowiadania także raził. Delikatna nagana dla...chwila aby sprawdzić w oryginalnym wątku... Epinefryna. Nieładnie, oj nieładnie.
Co mi się podobało. Cała masa, nie tyle śmiesznych co zabawnych, absurdalnych sytuacji. Na czele zaklęcie lewitacji (oryginalność doboru metody nie powala, natomiast dobór repertuaru już tak - przynajmniej mnie), oraz wytłumaczenie boskiego imienia 47, po prostu genialne. Najlepszy fragment. Szybki rzut okiem kogo wychwalam i znów, wyłania się nick - Epinefryn. Mój bohater i antybohater w jednej osobie. Szacun.
Z niewiadomych mi przyczyn bardziej przypadła mi do gustu druga opowieść. Mroczny, nieco psychodeliczny początek, spiasany przez RobertaZ (czy RobertZ'a, niewiem jak odmienić), wciągnął mnie jak bagno. Delikatnie szalony, Alicjowkrainieczarowny Johnny Depp, Przedbajka, jakieś okruszki, herbata, sprawiły że sam zacząłem pisać w myślach tę opowieść. Dalej, moim zdaniem, świetnie spisali się meksico i Jerzy Fear (przynajmnej w pierwszej kolejce, ale o tym za chwile), którzy znakomicie podchwycili nastrój i temat fragmentu, do tego stopnia, że nie zauważyłem granicy pomiędzy częściami Roberta i Meksyka. Jerzy natomiast świetnie "wykończył" wyjaśnieniem kim jest Krzyś, jak się tu znalazł, jakiś tam wątek z Małgosią. Podobało mi się. Niestety tylko do tego momentu. Potem cały nastrój pokulał (antybohaterem tutaj jest wcześniej wychwalony Meksyk), legł w gruzach, by następnie spektakularnie upaść i lec w gruzach. Wprowadzenie Assaj, Juliana i Osła wypadło według mnie fatalnie. Próba odtworzenia filmowej sympatyczności tych postaci nieudana i marna. Natomiast fragmenty, które powinny bawić czytelnika, wypadły słabiej niż te w Niemiłych początkach kaca.
Podsumowując. Obie opowieści są ciekawe, jeżeli jednak mam wybierać, a muszę, bo po to to piszę, wolę "Kapelusznika". Bardzo podobała mi się pierwsza kolejka opowieści. Gdzyby ktoś z was miał ochotę napisać coś w deseń tej historii, ale z klimatem pierwszych fragmentów, dajcie znać - przeczytam.
Szacunek dla wszystkich, którzy przeczytali całą moją recenzję. Przydługa jest, sam muszę przyznać. Przepraszam jeżeli byłem za ostry bądź kogoś uraziłem. Mogę podać numer do mojego prawnika, gdyby ktoś chciał oskarżać o zniesławienie.
Pozdrawiam.

Kurcze, obiecałem że przeczytam

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

No i?

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

A prezenty dla najbardziej aktywnych w wątku? Gdzież je waszmość przetargował?

Ale pamiętam, że mi to wisi :) Znaczy wisi, jako rzecz do zrobienia a nie zwisa :)

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Bardzo zabawne, nie ma co :P. Przeczytałam z wielkim zaciekawieniem

Legia dziady, Widzew dziady, Wisła dziady, Fornalik dziad, Fantastyka.pl dziady parchate!!! Moderator wart nie więcej niż pół funta kłaków! Jako ze od kilku miesięcy bezskutecznie domagam się od serwisu likwidacji mojego konta i notorycznie moje mejle z prośbą o to są ignorowane, to zmuszony jestem do dywersji. Według regulaminu serwisu użytkownik, który nie stosuje się do zasad, może mieć zlikwidowane konto. Zmuszony więc jestem do takich głupawych treści, aby moje konto zostało zlikwidowane. Proszę tylko autorów, aby moich tzw. komentarzy nie brali so siebie.

Nowa Fantastyka