- Opowiadanie: Semyhora - Zwierzątka lorda Raventoada cz. II

Zwierzątka lorda Raventoada cz. II

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Zwierzątka lorda Raventoada cz. II

Gdyby któryś z hazardzistów zignorował eksplozje doganiających się nad klubową basztą serpentopiorunów, zauważyłby, że w zatłoczonej aulei panuje przenikliwa cisza. Wszyscy, włącznie z Gaffonem, czekali w milczeniu, aż Raventoad skończy podkreślać w najnowszej „Jaskółce” bardziej oryginalne epitety na swój temat. Wszyscy, prócz kompletnie głuchego lorda Bacha, potentata na rynku klejów i silikonów, który wykłócał się przez monokl ze swoim maklerem. „To nie moja wina, że się rozchorowali!” – krzyczał, podenerwowany wysoką umieralnością zwierzątek na planecie składającej się w dziewięćdziesięciu procentach z azbestu. Bach czytał z ruchu warg i wściekał się, gdy rozmówcy niefrasobliwie żuli gumę.

– Powiedział pan wczoraj – Raventoad w końcu odłożył na stół gazetę pokreśloną flamastrem w wielu miejscach, oficjalnie przystępując do trzeciej próby – że musiałem uwolnić badanych. Czy naprawdę musiałem? Nie miałem wyboru? A może jednak, wiedząc o tym, mogłem oszukać maszynę?

– Niech mi pan nie tłumaczy, co to radioaktywność, od lat sprzedaję chemikalia! – darł się Bach, głucha, krzykliwa wyspa na morzu milczenia. Raventoad kontynuował:

– Żeby się o tym przekonać, musimy przeprowadzić eksperyment. Bardzo proszę o włączenie tarasu widokowego.

Zwierzątka pospiesznie zainicjowały procedurę otwierania ścian. Skomplikowany system kół zębatych, przekładni, kleszczy i podnośników wysunął posadzkę aulei na zewnątrz. Ściany rozwarły się szybko i sprężyście, jak oko Stułki, która zwęszyła gorący kark do zgruchotania. Lordowie, czując na sobie podmuchy ciepłego wiatru, odruchowo chwytali się za nakrycia głów. Pod nimi wiły się kręte uliczki, upstrzone pędzącymi pojazdami i małymi jak plankton zwierzątkami. Na wysokości wzroku jaśniały migotliwe bryły wieżowców. A ponad tym wszystkim wirowała grzmiąca burza pulsujących serpentopiorunów, krążąca w kółko jak mały Syrion za swoim ogonem.

Raventoad zatrzymał się przy barierkach, wysuniętych wraz z posadzką. Spojrzał na jedną z pobliskich wież, która – dzięki złudzeniu optycznemu – nieustannie pięła się w górę ruchem wirowym, niczym potężny korkociąg. Obracający się z budowlą napis „Rave&Toad Hotel” przysłaniały dwa tuziny lśniących gwiazdek, z braku miejsca podoczepiane, gdzie tylko się dało. Lord zmrużył oczy i spróbował zgnieść palcami trzepoczącą na wietrze iglicę hotelu. Przedstawiciele Szlachetnej Rasy bawią się w ten sposób od małego; nawet największe obiekty obserwowane z odpowiedniej odległości zdają się wtedy małe jak dłoń i kruche jak złoto.

– Na szczycie tamtej wieży – zaczął lord, wyobrażając sobie, że wyrywa ze świdrowatej głowy drapacza lśniący włos – znajduje się teraz prawdopodobnie jedno z moich zwierzątek. Całkiem możliwe, że jedną łapką podtrzymuje kolbę karabinu. Druga łapka spoczywa na rozregulowanym spuście. Możliwe, że zwierzątko doznaje teraz zgubnego w skutkach świerzbienia w palcach. Uczucie, które zawładnęło tym biednym Goweeshem, to czysta, niczym woda destylowana, nienawiść, albo… żeby to finezyjniej ująć…

– A bo mi nacja umiera! – zadudnił Bach. – Dlatego się denerwuję, na fugę spoinową!

– … pogarda wobec możnych tego wszechświata. A konkretnie wobec mojej skromnej osoby. Nie ma się co dziwić. Po pięciu latach sumiennej pracy, zamiast podwyżki, którą obiecywałem zwierzątku co miesiąc, w ramach cięć w budżecie zredukowałem mu pensję o połowę i poszerzyłem zakres obowiązków. Odebrałem świadczenia zdrowotne, chociaż to go zbytnio nie zabolało, bo przy osiemnastogodzinnych dniówkach nie miało czasu na wizyty u lekarza. Wierząc w lepsze jutro, zwierzątko pozaciągało kredyty, których teraz nie potrafi spłacić. Kiedy zastanawiało się nad tym, jak związać koniec z końcem, samica zdradziła go z innym samcem. Jego ukochany Syrion wbiegł pod ścigacz. Windykatorzy przeprowadzili na nim przymusowe szkolenie w zakresie obrażeń, jakie można zadać dwumetrową maczetą. Ze stresu wyskoczyły mu na łapkach plamy wątrobowe. Cierpi na bezsenność, jego libido spadło do poziomu Zera Zupełnego…

Wiatr powiał z zachodu i Raventoadowi przez chwilę zdawało się, że iglica naprawdę ugina się pod ciężarem jego kciuka.

– Mówię „prawdopodobnie” – ciągnął lord – ale zgodnie z zasadą, że szczęściu można pomagać, zadbałem o zwiększenie tego prawdopodobieństwa. Wydałem zwierzątku polecenie, żeby posprzątało strzelnicę. Każdy dwudziestoczterogwiazdkowy hotel musi mieć na dachu otwartą strzelnicę, żeby goście mogli dla odprężenia postrzelać sobie do mechanicznych bakłażantów. Wręczyłem zwierzątku klucze do skrzyni z karabinem snajperskim i przestrzegłem je, żeby podczas czyszczenia bardzo uważało, ponieważ broń jest NABITA i może ZABIĆ. Mimochodem napomknąłem biedaczynie – Raventoad mrugnął, dając wszystkim do zrozumienia, jakiego rodzaju był to mimochód – że taras widokowy klubu, na którym dziś spędzę całe popołudnie, znajduje się w linii prostej od strzelnicy. Być może nawet użyłem sformułowania „na linii strzału”, teraz już nie pamiętam.

Lord dyskretnie zerknął za siebie. Oczekiwał przerażenia na twarzach. Nie zawiódł się.

– A oto moje pytanie – kontynuował, wciąż z przymrużonymi oczami. – W co trafi promień B-lasera?

W DONICĘ NA ŚRODKU TARASU – wystrzelił komputer z prędkością pocisku. Kaszkiety, hełmy i słomkowe kapelusze odskoczyły od rdzawozłotego drzewka jak oparzone. Wszyscy rozbiegli się na boki. Wszyscy, prócz głuchego lorda Bacha, który szczęśliwie stał przy barierkach i wrzeszczał: „Jak to przez lata wbijały się w płuca?! To one nie oddychają beztlenowo?!”. Do donicy zbliżył się za to Raventoad. Oparł się o mur pomarańczowej porcelany i z wrodzoną elegancją, zarzuciwszy spokojnie nogę na nogę, szturchał hotelową iglicę.

Gaffon jak zwykle nic nie rozumiał. Odruchowo spojrzał na raport analizatora. W nawałnicy krzyków i nawoływań doznał nagłego olśnienia.

– Niech go kule biją! – wrzasnął i, żeby temu zapobiec, rozpędził się; trzymając cylinder za rondo popchnął beztrosko bawiącego się lorda i przewrócił go na ziemię. Sekundę później z dachu hotelu padł wystrzał i pomarańczowa donica w jednej chwili wyparowała z donośnym, charakterystycznym dla nagłego rozpadu atomowego, chlupnięciem. B-laser dokonał natychmiastowej przemiany beta. Protony donicy odkleiły się od atomów porcelany i rozsypały po posadzce, a ku niebu wzniósł się elektronowy obłok, pobłyskujący kolorowymi wyładowaniami.

Raventoad, przyduszony kluskowatym cielskiem młodzieńca, krzyknął do przerażonych widzów:

– Phrroszę się niczego nie obhawiać! Bhrrroń była nabhita tylko jednym wkhładem! Ochrrroniarze zahrraz zhrrrobią z fhrusthrata mokhrrą phlamę…

Spod galaretowatego Gaffona wystawały tylko nogi i fez Raventoada. Chłopiec przykrył go sobą, jak doświadczony ochroniarz.

– Nie jestem taki głupi, jak pan uważa – szepnął Raventoad, próbując zrzucić z siebie pucusia. – Pod frakiem mam kamizelkę rozpadoodporną…

– Za to jest pan okrutny! – warknął pucuś. Wstał i otrzepał się. – I przegra pan! – dodał, szczerząc się w nienawistnym grymasie.

Raventoad nie silił się na ripostę. Uśmiechnął się tylko; tak szeroko, jak potrafią to robić przedstawiciele Szlachetnej Rasy. I tylko oni.

 

*

W rzeczywistości Raventoadowi wcale nie było do śmiechu. Jeden dzień dzielił go od porażki, a do tej pory odkładał zagadnienie wolnej woli na deser, serwując rozmach i polot na dużych talerzach. A to przecież takie męczące!

Jeden dzień, pomyślał. Jeden dzień, by rozwiązać problem.

Irracjonalny lęk przed porażką nie wygrywał jeszcze w lordowskiej czaszce mrożących krew w żyłach symfonii, ale powoli zbliżał się do niej, rzępoląc trwożne preludium na wysokości szkarłatnego fezu. Nie było żadnego planu B na wypadek przegranej.

W swoim poradniku lord pouczał: „Co należy zrobić po upadku? To, co robią od małego przedstawiciele Szlachetnej Rasy – przekupić sprawców, żeby nikt inny się o nim nie dowiedział” – i tej zasady się trzymał. W przypadku zakładu, który był Wydarzeniem śledzonym przez wszystkich lordów, mogło mu zabraknąć odpowiednich funduszy.

Wyciągnięty na szezlongu sięgnął po ustnik wodnej fajki i pociągnął z niej dla odprężenia. Zabulgotała fikuśna bańka, fioletowy dym pomknął krętą rurką. Lord wydmuchał z ust kwaśny obłoczek i westchnął. Poprzysiągł sobie, że nie wyjdzie z gabinetu, póki nie rozwiąże problemu, ale od leżenia na boku zaczynała go już kłuć łopatka.

Przez uchylone drzwi gabinetu przelatywały co jakiś czas puchate uszy. Ubrane w połyskliwy smoking zwierzątko służące krzątało się przy rodowych malowidłach z fotonową miotełką w łapkach. Oprawione w ciężkie ramy obrazy przedstawiały monstrualne fezy, pod którymi chowały się cnotliwe twarze przodków. Niektóre z fezów były tak ogromne, że lordowie wyglądali w nich jak lampy przykryte purpurowymi abażurami. Gładkie twarze, śliska skóra, drobne nosy, prowokacyjnie długie wąsy i absolutny brak uszu były oznaką szlachetności, uzewnętrznieniem wyrafinowania i odróżniały lordów od zwierząt. Płazie oblicza przedstawicieli Szlachetnej Rasy były wizytówką ich wyrachowanych dusz, płonących lodowatym ogniem chłodnej kalkulacji, wiedzionych imperatywem podbijania, zagrabiania i spekulowania.

Raventoad zerknął na służącego. Zwierzątko pucowało zakurzony herb. Na samej górze tarczy, wypisany starannym pismem napis głosił: „Pod tym znakiem zarobisz”, a niżej pobłyskiwał klejnot rodowy w postaci rubinowego fezu. W purpurowym polu wymalowano czarnego ptaka, podobnego trochę do Stułki. Dwa rzeźbione Goweeshe trzymały herb w łapkach; według praw heraldyki trzymacze musiały przedstawiać tę rasę, na wyzysku której rodzina zarobiła najwięcej. Pod spodem widniała dewiza rodu: „Przez cudze cierpienia do gwiazd posiadania”.

Nie bez powodu lordowie nazywali innych mieszkańców multiwersum zwierzątkami. Niewyobrażalne bogactwa z którymi wiązały się nieograniczone możliwości, sytuowały ich na piedestale ewolucji.

Kiedy Szlachetna Rasa po raz pierwszy nawiązała kontakt z obcą cywilizacją, z miejsca sprzedała jej wszystkie wyeksploatowane, zainfekowane i niebezpieczne planety, kupując te o największym potencjale przemysłowym. Specjalna taktyka wymiany barterowej (nawiązuje do niej przysłowie „wymienił nuworysz pszenicę na sporysz”) zdruzgotała rynek biednej cywilizacji, o której wiemy tylko tyle, że istniała. Znane były przypadki lordów, którzy wymienili długopisy kulkowe na całe galaktyki.

Przodkowie Raventoada w trakcie swych podróży natknęli się na Goweeshów – długouche, inteligentne istoty; bardzo pracowite i szybko rozmnażające się. Zwierzątka stanęły przed wyborem: albo będą pracować dla rodu Raventoad, a w zamian dostaną opalizujące monety z podobiznami rodziny, kwarcowe paciorki, ciepłe kurtki, gazowane napoje i miejsca w hotelach robotniczych, albo nie będą pracować i niczego nie dostaną. Goweeshe oczywiście nie przystały na taką propozycję. Po miesiącu burzliwych negocjacji okazało się, że dotychczasowa waluta zwierzątek, czerwone korzenie kahr-ratta, nie są już dłużej ich walutą. Natomiast za jedną opalizującą monetę można się najeść do syta, a darmowe kurtki naprawdę nieźle grzały.

Zwierzątka, pomyślał Raventoad. Tak nieskomplikowane, a wykazują często totalnie nieprzewidywalne postawy!

Na przykład bunt. Zwierzątka, mimo, że daje im się całkowitą wolność, potrafią się buntować. Lordowie zwykli mawiać, że posiadają zwierzątka. Jeśli to prawda, to tylko w tym znaczeniu, iż zwierzątka dla nich pracują. Oczywiście musi być zachowana hierarchia: zwierzątka na najniższych szczeblach podlegają swoim menedżerom, menedżerowie pracują dla zarządów, zarządy konsorcjów spuszczają uszy po sobie w obecności dyrektorów. Ale cała ta machina pracuje dla – i na – lordów. I w tym sensie posiadamy zwierzątka. Możemy im nakazać walczyć ze sobą, a one mogą nam odmówić i tym samym przestać dla nas pracować. Co prawda na ich miejsce przyjdą od razu inne zwierzątka i głupi kontestatorzy umrą z głodu, ale nie zmienia to faktu, że mają wolną wolę, mogą dokonać wyboru.

Twoje życie w twoich łapkach – przypomniał sobie Raventoad.

Chociaż zawsze znajdą się jednostki, którym nic nie pasuje, które nie chcą zaakceptować zasad gry i decydują się na bunt. I to jaki bunt! Nie ma nic złego w hasłach „Anarchia!”, albo „Wojnaaa! Chłopczeee! Wojna jest już jeden strzał B-lasera stąd!”, wykrzykiwanych przez niegroźnych młodocianych muzyków, którzy po skończonych koncertach grzecznie rozliczają się z menedżerami i od tych krzyków obrastają w tłuszcz. Kiedy Kościół Wszechświatowej Ekumenii wygłasza sądy na temat tego, jak żyć i tłumaczy, że pieniądze tylko przeszkadzają w osiągnięciu szczęścia, a później wystawia faktury za porady duchowe, to również nie ma w tym nic złego. Jeśli czerwononosi Yavianie buntują się przeciwko wprowadzaniu prohibicji w ich sektorze, jest to również zrozumiałe; rasa, która potrafi wydestylować z ratatów trunki o mocy paliwa rakietowego, czułaby się niepewnie bez swoich gorzkich wynalazków. Można też łatwo rozgryźć Łupieżców z Zamohrdii; kiedy ktoś bezmyślnie wysyła ich na misje pokojowe, niech pamięta, że w zamohrdiańskim „stabilizacja” brzmi tak samo, jak „anihilacja”, a o pokoju rozmawia się u nich tylko w kontekście „moja jurta – mój pokój”. Natomiast buntownicza postawa niektórych zwierzątek, przede wszystkim Goweeshów, jest doprawdy niezrozumiała i bezsensowna. Co one sobie ubzdurały? Nigdy nie będą przedstawicielami Szlachetnej Rasy, nie urodziły się nimi!

Nie urodziły się nimi, zanotował w pamięci Raventoad. Ale nie ma w tym nic złego.

Przecież każde zwierzątko może zdobyć fortunę. Rezolutny Goweesh, jeśli wykaże odpowiednią inicjatywę, może stać się posiadaczem wielu planet. Garstka cwaniaków dorobiła się nawet paru wszechświatów. Czego chcieć więcej? Czy to naprawdę takie cudowne być przedstawicielem Szlachetnej Rasy? No dobrze, jest to nobilitujące i wynosi na niebosiężny pułap, powyżej którego są tylko bóstwa o byczych rogach. Ale pochodzenia nie można kupić. Czemu zwierzątka tak bardzo chcą być nami? Choćby przeszły tysiąc operacji plastycznych, Yavianina zawsze zdradzi czerwony nos, Kaphriona dieta, w skład której wchodzą gumowe opony, rdza i przerzute na papkę opiłki miedzi. Stułkę zdradzą pióra, dziób i krwiożerczy instynkt. Łupieżcę już na starcie zdradzi oddech, a podczas gry w karty zdradzi go to, że nie rozróżnia figur od kolorów oraz to, co zrobi z sekundantami, kiedy zwrócą mu uwagę, że oszukuje. Goweesh może się ogolić; bez futra wygląda prawie jak przedstawiciel Szlachetnej Rasy – ogolony ma gładką, śliską skórę, drobny nos; jeśli zapanuje nad mimiką, to będzie w stanie odtworzyć ten nasz beznamiętny wyraz twarzy, lodowate spojrzenie i wyuczony uśmiech. Zawsze jednak zdradzą go uszy.

Ponoć niektóre Goweeshe, w aktach bezrozumnej desperacji, odcinają sobie uszy żyletkami. Zapominają, że bez uszu nie potrafią ustać prosto na ziemi; przez miliony lat ewolucji pod małżowiną rósł im ośrodek równowagi. Mimo, że są wolne i mogą osiągnąć takie bogactwo, o jakim marzą i żyć szczęśliwie, buntują się przeciwko swojemu pochodzeniu.

Czy to jest nieprzewidywalne? Czy w ciągu dziesięciu sekund można przewidzieć, które zwierzątko w Nababei odetnie sobie uszy? Na pewno, jeśli analizator zna nasze myśli.

Ale przecież muszą istnieć rzeczy nieprzewidywalne!

Zawiedziony własną bezproduktywnością, Raventoad przywołał służącego. Miał ochotę na ciągutki z nowego wszechświata. Niski poziom cukru we krwi nie sprzyjał kreatywności. Lord nie miał nic do stracenia; zapytał więc, bez większych nadziei na rozwiązanie problemu, czym dla zwierzątka jest nieprzewidywalność. Nie spodziewał się mądrej odpowiedzi.

– Niczego nie można być pewnym – pisnął lokaj, ściskając w palcach miotełkę. – Można sobie naiwnie myśleć: dziś na pewno do ciebie zadzwonią z życzeniami, bo masz przecież urodziny, ale cały dzień mija i nikt nie dzwoni… o to panu chodzi?

– Wszystkiego najlepszego – bąknął pod nosem Raventoad.

– Och, proszę się nie przejmować, przywykłem do pańskiej powściągliwości. Pytał pan o rzeczy nieprzewidywalne, a przecież co roku zapomina pan o mnie, prawda? Chodziło mi o to, że moja mama trafiła do szpitala i…

– No dobrze, mama nie mogła. A czemu inni nie zadzwonili? – spytał lord. Po chwili uświadomił sobie, że ci „inni”, to, prócz mamy, on sam. Chcąc wybrnąć z niezręcznej sytuacji, powtórzył pytanie: – Czego jeszcze nie można przewidzieć?

– Hmm… Poszedłem do kina na „Mgr jak magazynier”, żeby jakoś uczcić te moje urodziny…

– To ten głośny melodramat o absolwentach renomowanych uczelni, którzy nie mogą znaleźć pracy, bo się uczyli, zamiast zawierać znajomości?

– Wyciskacz łez, mówię panu. Do końca nie wiedziałem, czy główny bohater dostanie tę posadę w szwalni…

Lord nie spodziewał się mądrej odpowiedzi. Mimo to doznał olśnienia. Niespodziewanie przyczynił się do tego biedny lokaj. Raventoad przez chwilę walczył z myślą, żeby wynagrodzić służącego czekiem na milion kredytów, ale wrodzona podejrzliwość zalała go falą mrowienia: „Naprawdę chcesz, żeby mu woda sodowa uderzyła do głowy? Żeby odciął sobie uszy? A jak żyletka będzie zardzewiała?”.

Lord spróbował być asertywnym:

– Przepraszam, że zapomniałem o twoich urodzinach. Wynagrodzę ci to jakoś. Za rok pójdziemy na noc kina zamohrdyjskiego – obiecał zwierzątku. – Zapiszę to sobie w notesie.

– Za rok będę miał operację, na którą czekam od sześciu lat. Cierpię na rzadką chorobę genetyczną, moja mama ma już przerzuty na nerki…

– Ojej, no to za dwa lata. Hmm… przypomnij mi, ile tak właściwie zarabiasz?

– U pana? Cztery kredyty za godzinę, w oczyszczalni dwa i pół, w salonie gier trzy. Trzeba sobie jakoś radzić…

Zwierzątko uśmiechnęło się niemrawo. Raventoad chciał powiedzieć coś w stylu: „Nie martw się, od dziś będziesz u mnie dostawać dziesięć kredytów i dodatek motywacyjny!”, ale podejrzliwość syknęła: „Dziesięć? Bez wykształcenia kierunkowego?! Od razu napiszą o tym w tabloidach!”.

Raventoad bardzo chciał się odwdzięczyć. Nie wiedział jak. Zrezygnowany podał zwierzątku miskę z ciągutkami i zachęcił lokaja do wspólnego żucia.

No i czemu oni tak bardzo chcą być nami? – zapytał sam siebie.

 

*

AULEA MATKĄ JEST.

Taki napis widniał na sklepieniu aulei. Żebra w kształcie yaviańskich paproci wcinały się w dalszą część napisu: ALBOWIEM JAK MATKA / SĄDZI SPRAWIEDLIWIE. Ktoś zadał sobie jeszcze trud, żeby – agresywnym, ostrobrzuszkowym pismem, sugerującym frustrację – dopisać pod spodem: Ale nie wtedy, gdy sekundanci wzięli w łapkę.

Raventoad wierzył w sprawiedliwość. Nie w społeczną, ani dziejową. Nie, że każdemu to samo, albo każdemu według potrzeb. Piramida potrzeb stanęłaby wtedy na głowie. Zaklinano by się na wszystkie świętości, iż do normalnego funkcjonowania niezbędna jest stacja kosmiczna, flota transportowców, dożywotnia wejściówka na mecze krachieta i tyle prywatnych wszechświatów, ile zażyczył sobie znienawidzony sąsiad – a najlepiej o jeden więcej, żeby gadzina nie mogła spać spokojnie. Niekorzystnie byłoby również wierzyć w sprawiedliwość spod znaku „każdemu według zasług”, gdyż największymi krezusami staliby się wtedy ci, którzy bezrozumnie podążyli wyboistymi Wertepami Pracowitości, miast sunąć siedmiopasmową Obwodnicą Cwaniactwa. Raventoad najchętniej poparłby system „każdemu według urodzenia”, gdyby nie to, że tak łatwo można było ukryć swoją zwierzęcość.

Lordowi podobała się każda odmiana sprawiedliwości, która stała po jego stronie.

– Mógłby pan się wreszcie oderwać od lektury? – zniecierpliwiony Gaffon szturchnął Raventoada w ramię. – Odnoszę wrażenie, że specjalnie pan tak zwleka z ostatnim pytaniem. Czyżby sparaliżował pana strach przed porażką?

Lord nieznacznie uniósł głowę znad książki.

– Nie, za to obiecuję panu, że w przeciągu paru minut straci pan swój zapał. Ten kryminał to mój klucz do zwycięstwa – powiedział.

– Mhm. „Na tropie trupa”. – przeczytał Gaffon. – Nie znam… Czy to nowy „detektyw Zgon”?

– W rzeczy samej. Jeszcze pachnie farbą drukarską. Jeśli tak bardzo spieszy się panu, żeby przegrać, służę pomocą. Niech matka aulea osądzi nas sprawiedliwie. Przytoczę panu pewien fragment…

Gaffon kręcił głową z niedowierzaniem i uśmiechał się głupkowato, jak każdy młody i naiwny hazardzista, który przed zgarnięciem puli zdążył wydać w myślach zarobione pieniądze. O co chodzi? – zachodził w głowę. Podrze książkę, wyrzuci ją przez okno i spyta, która strona spadnie pierwsza? Rzuci jakimś śmiesznym cytatem i spyta, kto się zaśmieje, choć nie zrozumie dowcipu?

Raventoad chrząknął i przeczytał na głos:

– Metalowe drągi dzielą się na takie, które leżą spokojnie w kątach i takie, które trzymane we włochatych łapach spadają na czaszki z prędkością pikującej Stułki. Zgon zdał sobie sprawę, że bohaterowie filmów sięgający w takich sytuacjach do kabury, zwykle mają na to mnóstwo czasu. Zresztą są bohaterami. Poczuł smak przegryzionego języka i runął na ziemię. Ogłuszona świadomość zdążyła jeszcze zarejestrować parę obrazów i dźwięków: zakrwawioną posadzkę starej szopy, człapiące, włochate stopy, chrzęst rozdeptywanych kości i przerażający bulgot Futrogłowego: „Ye-tzo-nkoo, mnya-aam!”. Ciemność zjawiła się szybciej, niż reklamy w hiperwizji…

– Uwielbiam ten cykl – westchnął lord, zamykając książkę. – Dowcipne dialogi, skomplikowana intryga, intertekstualność, ukryte smaczki… niby zwykły popis erudycji, ale z przesłaniem…

– No i co z tego? – Gaffon wzruszył ramionami.

– Czy detektyw Zgon przeżyje spotkanie z seryjnym mordercą? To moje ostatnie pytanie.

Gaffon myślami był już w ekskluzywnych kurortach. Zastanawiał się, ile kosztuje najdroższa deska do surfowania w ogonach komet i gdzie można dostać spodnie z demonstracyjnie wielkimi kieszeniami. Oczami wyobraźni obserwował najpiękniejsze miejsca w multiwersum i uśmiechał się marzycielsko. Uśmiechał się nawet wtedy, gdy po minucie gorączkowego pukania w szybkę monoklu usłyszał komunikat: „Błąd w symulacji – trwa przygotowywanie do symulacji”.

– Nie rozumiem, przecież ustawiłem maksymalny transfer … – szeptał sam do siebie.

– Powiem panu, co się stało – Raventoad odłożył książkę na stół i przeszedł do ofensywy: – Pańska maszyna bada pęd i położenie cząstek elementarnych i na tej podstawie kreuje obraz przyszłości. To działa, jeśli chodzi o rzuty monetą, przemieszczanie się insektów, czy pojawianie się myśli, które są następstwem pracy mózgu. Gdybym wcześniej przeczytał tę książkę, któraś część mnie zaczęłaby o niej myśleć, co od razu zostałoby wychwycone przez analizator. Ale „Na tropie trupa” to najnowsza część serii; sam jestem ciekaw, jak się skończy. Oczywiście analizator zna położenie liter w książce, więc mógłby po prostu zerknąć na ostatnią stronę. Ja jednak nie pytam o to, co NAPISANO w książce, tylko czy BOHATER przeżyje.

Kurorty i drogie marynarki zniknęły tak szybko, jak znika się w Bramach. Pucuś nie wiedział, że w skrajnych sytuacjach stresowych zaczyna się jąkać. Właśnie się dowiedział.

– A-a-a-le to nie-e-e-sprawie-e-e-dliwe i wbre-e-w zasa-a-a-dom! – bronił się. – Py-y-y-ta pan o nie-e-e-istniejące, niema-a-a-terialne osoby!

– Pamięta pan reguły zakładu? – Raventoad skinął na zwierzątko sekundujące. Podniecony Goweesh otworzył Księgę i przytoczył zebranym treść paragrafu numer 637821. Gdy doszedł do fragmentu: „dowolny proces, jaki zaistnieje w KAŻDYM WYMIARZE Nababei”, Raventoad machnął na niego ręką.

– Wystarczy, dziękuję. Proszę teraz uczciwie powiedzieć, Gaffon: czy detektyw Zgon nie jest dla pana wystarczająco realny tylko dlatego, że nie da się go opisać długością, szerokością ani wysokością? A zresztą da się! – Zgon ma około metr osiemdziesiąt, smukłą sylwetkę, palce pianisty i wydatny podbródek. Alergicznie reaguje na czekoladę, boi się wind i mikrofalówek. Wcielają się w niego aktorzy filmowi, pełno go w komiksach. Oddziałuje na czterowymiarową przestrzeń, w której żyjemy. Sam jest tylko ideą detektywa, ale ta idea przenika do naszego wszechświata; zatem jest jego integralną częścią. Zgon jest tak samo realny, jak pan. A, w moim subiektywnym odczuciu, nawet bardziej, niż te pańskie abstrakcyjne, niewidzialne cząstki elementarne, próżnia kosmiczna czy chaotyczne myśli.

– Zgodzę się – wtrąciło się zwierzątko sekundujące – że jeśli coś oddziałuje na część Nababei, to samo jest jej częścią. Wypadałoby jeszcze wiedzieć, która to część.

– Wymyśliłem przekonywującą teorię: w tych sześciu wymiarach, które zwinęły się przy powstawaniu Nababei, znajduje się wymiar fikcyjności; ocean wolnej woli, z którego pisarze wyławiają bohaterów, formują ich szkielety i przenoszą gotowe idee do czterowymiarowej Nababei. Idea detektywa Zgona będzie istnieć nawet wtedy, gdy przestaniemy o nim czytać i rozmyślać.

Gaffon zaniemówił. Chciał się sprzeczać, wykłócać, dąsać i w ostateczności płakać, ale nie miał pewności, czy to coś da.

– A wie pan, co jest najbardziej groteskowe? – ciągnął Raventoad. – Każdy, kto czytał choć jeden kryminał z tej serii, wie dobrze, że Zgon musi przeżyć. Inaczej nie byłoby cyklu, wydawnictwo by splajtowało, a głowę pisarza nabito na kij golfowy. Zwykły zdrowy rozsądek kładzie moc pańskiego kubła na łopatki.

Lord roześmiał się w duchu, widząc, jak Gaffon nerwowo zerka w stronę drzwi.

– Najśmieszniejsze, że wpadłem na to wszystko przypadkiem. Podczas rozmowy ze zwierzątkiem pojąłem, że kluczem do wygranej jest niematerialność. Dowiódł pan, że zachowania czterowymiarowej materii można łatwo przewidzieć. Ale mieszkańcy innych wymiarów stają się materialni tylko wtedy, gdy wkraczają do naszych głów, albo gdy ktoś o nich pisze. W tym momencie Zgon ma wolną wolę; może się ocknąć, zastrzelić Futrogłowego, ale równie dobrze może zająć się czymś innym. Ponieważ sam w sobie jest czystą możliwością, ograniczoną jedynie naszymi przewidywalnymi umysłami; jednocześnie walczy z gangsterami, wykopuje zaginione skarby i ucieka przed włączonymi mikrofalówkami. Myślę, że Towarzystwo Fizyków Cięciwowych przyzna mi jakąś nagrodę za rozwiązanie zagadki spłaszczonego wymiaru. Muszę tylko rozpisać to wszystko na tłustej serwetce. A teraz – lord zatrzasnął Księgę i ulepił na twarzy swój słynny diaboliczny uśmiech – bardzo pana proszę o dotrzymanie postanowień.

Roztrzęsiony Gaffon spostrzegł, że wciąż trzyma w dłoni podpięty monokl. Pewne trybiki w jego głowie zaczęły szybciej pracować.

– Bardzo proszę zdjąć cylinder – Raventoad użył bardziej stanowczego tonu – i ujawnić nam swoją tożsamość

– Nie ruszać się! – wrzasnął nagle Gaffon. Wyszarpał czasowód z monokla i skierował go w publikę. – Jeśli ktoś drgnie, odbezpieczę wtyczkę i zaleje was takie pole grawitacyjne, że będziecie oddychać nogami!

Nikt nie wiedział, czy Gaffon blefuje. Nikt też nie odważył się go sprawdzić. Wszyscy pamiętali o grzmiących anomaliach.

Z pianą na ustach i innymi widocznymi oznakami szaleństwa, pucuś wycofywał się z aulei. Trzymał na wtyczce kolorową zbieraninę kapeluszy, która skupiła się wokół purpurowego fezu. W takich sytuacjach los bywa przerażająco złośliwy. Trzeba było ostrożnie stawiać kroki, żeby przypadkiem nie potknąć się o własną broń.

– Nigdy mnie nie złapiecie! – darł się pucuś, zwijając za sobą kabel czasowodu. – Przewidzę wasze ruchy! W końcu mam analizator…

Najwidoczniej nie znał powiedzenia „po nitce do kłębka”.

 

*

Lord siedział za barem i palił grube cygaro. Jeszcze pół godziny temu wrodzona podejrzliwość podpowiadała mu, że powinien wysłać za Gaffonem list gończy, ale Raventoad zalał ją ośmioma kuflami spienionego wynalazku z Yavii i podejrzliwość wreszcie się uspokoiła.

Wracał na nogach. Lekko pijany. Ręka bolała go od uścisków, w głowie szumiały mu oklaski, irytujące piosenki zwierzątek i powtarzane do znudzenia gratulacje. Spojrzał na niebo. Nie było na nim śladu po anomaliach. Gaffon musiał już być na innej planecie; czasowód wyparował wraz z nim.

Raventoad spróbował sobie wyobrazić przerażonego Gaffona, samotnie wędrującego przez wszechświaty. Gaffona, rozpaczliwie analizującego raporty komputera, tylko po to, by być marne dziesięć sekund do przodu. Gaffona z nosem wiecznie wlepionym w monokl, obijającego się o przydrożne latarnie.

Lord tak się zamyślił, że nie zauważył, kiedy wiatr porwał mu z głowy fez. Pobiegł za nim i szybko wcisnął go na głowę. Zachowawczo rozglądnął się dookoła. W pobliskiej alejce mignęły mu zbłąkane uszy.

Westchnął i skręcił w alejkę. Czemu oni tak bardzo chcą być nami? – szeptał pod nosem. Goweesh przyspieszył, więc lord ostentacyjnie rzucił się za nim w pogoń.

Koniec
Nowa Fantastyka